Aktualizacja strony została wstrzymana

Do widzenia, czyli o tym, dlaczego katolicy muszą się udać na emigrację wewnętrzną – Agnieszka Sztajer

Dobrze pamiętam te gorące, letnie niedziele, uroczyście świąteczne, wniebowstępujące swoim ciężkim, podniosłym odpoczynkiem. Percepcja dziecka, i to dziecka czasów, w których jeszcze dzień świąteczny wyraźnie odróżniał się od zwykłego, z niezwykłą jaskrawością odnotowuje mistyczne, ciężkie jak kadzidło powietrze tych niedziel – poranna pobudka, odrobina wody (tylko tyle można przed pójściem do kościoła!), zwiewna sukieneczka z gryzącym kołnierzem i denerwującymi koronkami, jarmarcznie błyszczące lakierki, godzinki wyśpiewywane głosami wiejskich kobiet. Dalej, suta jajecznica, spożywana uroczyście w rozgwarze wypachnionej jeszcze i wystrojonej po mszy rodziny, i cała wieczność niedzieli, pulsującej słońcem, wdzierającym się do niskiej kuchni zapachem kwiatów z ogródka i leniwym pogdakiwaniem, porykiwaniem i poszczekiwaniem zwierząt w obejściu, jakby świadomych świętej, naznaczonej solennym pietyzmem odpoczywania niedzieli.

Były wczesne lata dziewięćdziesiąte i siedzieliśmy wpatrzeni w telewizor. W Rzymie rezydował Wojtyła, i żaden Polak nie był wtedy praktycznym ultra montanistą. Telewizor skracał odległość, zabierał nas ponad górami do dalekiego Watykanu i dostarczał ciągłych wzruszeń, jakbyśmy pomimo upływu lat, przygniatani kompleksem swojej krzywdy i prowincjonalności, nie mogli wyjść z podziwu, że to Polak właśnie, a nie przedstawiciel jakiejkolwiek innej nacji, rządzi miastem i światem. Z perspektywy ówczesnej polskiej prowincji faktycznie sprawował on rząd dusz. Patrzyliśmy w wypukły, szklany, najpierw czarno – biały, a potem kolorowy ekran, na którym przesuwały się rzędy postaci w czarnych strojach i purpurowych piuskach na głowach. Sznury biskupów i kardynałów stanowiły tło dla naszego papieża, którym się upajaliśmy; czarno – purpurowe postacie stapiały się w jedno z miękkością ostatnich letnich ulęgałek, niedzielnym kadzidłem, poszumem olszyn i ciszą południa, kiedy cała podlubelska wieś, na którą zjeżdżaliśmy na koniec tygodnia, trwała w błogim, nabożnym lenistwie. „Angelo Sodano” – również i to nazwisko praktycznego wicepapieża, wymieniane dziesiątki razy przez komentatora watykańskich transmisji, wylądowało w tym pobożnościowym koktajlu niedziel i świąt, razem z poranną mszą, odświętnym ubraniem, niedzielnym obiadem.

Może to śmieszne, ale to właśnie mnie budowało. Z tych ciągnących się leniwie dni odświętnych, będących złotą, nieziemską strzałką w stronę tego co ponad prozą szarych dni, zbudowała się moje duchowa tożsamość. Polski katolicyzm, toczony przez krew moich przodków (z pewną tylko domieszką prawosławia po antenatach ojca) osiadał we mnie odprawianą po polsku i przodem do ludzi mszą, uwielbianym nabożnie przez wszystkich Polaków „naszpapieżem” i nieodłącznymi szpalerami jego kardynałów, jednolitych niczym terakotowa armia, konsensusem milczenia i wypoczynku w południowej, niedzielnej godzinie, która opadała na wieś sytą drzemką.

Wszystko, cokolwiek odnajduję na dnie swojej duszy dzisiaj, miało swój zalążek już wtedy i tam, w naszym gnieździe rodowym – melancholia wieczorów, kiedy słońce chowało się za łagodnym wzgórzem opasanym przez cienką rzeczkę Nędznicę, dostojność starych lip na podwórku, po którym chadzali moi pra – praprzodkowie, wiejski zaśpiew godzinek w letnią niedzielę – z tego apeironu podstawowych wrażeń i form rozwinie się wszystko to, cokolwiek później znajdę w swojej polskiej, katolickiej i człowieczej tożsamości; co się już stało i co się jeszcze stanie – tam było. Nie bez powodu mówi się o latach dziecinnych jako o tych, w których lęgną się ziarna wszystkich późniejszych zamierzeń i dokonań człowieka. Tożsamość, jak układ kostny, rozrasta się i odkrywa coraz to nowe aspekty, ale swoją pierwotną formę osiąga bardzo wcześnie. Paradoksalnie, uszkodzenie go we wczesnym stadium skutkuje dość szybką regeneracją, za to im później, tym gorzej. Im dalej w otchłań czasu, pędzącego naprzód, tym bardziej boli i trudniej się goi nadszarpnięta tożsamość, złamane sumienie, skradziona Tradycja, wyszarpnięta spod nóg ziemia rodzinna.

 

A więc raz jeszcze: z najbardziej spokojnych dni świątecznych pamiętam długie godziny, srebrne jak przędza, ciche popołudnia zawieszona na przęsłach niedziel i świąt, i szeregi kapeluszy kardynalskich w telewizji. I mimo, że moja tożsamość jest w dużej części tożsamością mieszczańską, to niedziele spędzane w rodzinnym gnieździe ojca, w wiejskim domu dziadków pamiętam najlepiej.

I staje mi to wszystko w gardle: te wszystkie niedzielne obiady z kardynałem Sodano w tle, dziecięce, bose bieganie po trawie, gdzie ufne stopy nie spodziewają się spotkać ostrej przeszkody; wszystkie te naiwne (a mieliśmy prawo graniczące z obowiązkiem wierzyć Rzymowi!) lata przekonania, że cokolwiek się stanie, zawsze będzie dobrze. Bo można pójść do kościoła, tak jak cała wieś, zaśpiewać tam głośno i po polsku, i nie myśleć zanadto, bo kiedy celebrans wypowiada słowa znane od lat, wytarte od wysłuchania; tak przezroczyste, że niemal rozpływające się w powietrzu, tkwi się raczej w błogim stanie celebracji religijnej, powtarzalnej i niezawodnie obecnej w całym cyklu krótkiego człowieczego życia i w długim cyklu życia społeczeństw.

Nic z tego. Chcąc nie chcąc, wyszliśmy z wieku niewinności, nie z własnej woli. Do widzenia – muszę powiedzieć temu wszystkiemu „do widzenia”, wyłącznie konstatując fakt, że owo wyobrażenie stałości oddaliło się ode mnie, nie ja od niego – a nie przechodzi mi to przez gardło. Uznać ten fakt to głośno proklamować swoje osierocenie.

Co się stało? Dlaczego okazuje się, że karmiono nas złudzeniami?

Papież Franciszek, od początku szokujący niemal każdym wypowiadanym słowem, przyjmujący dziwaczne obyczaje i podejmujący dziwaczne decyzje, wydawał się być czymś nowym, wybrykiem natury. Owszem, katolik musiał poczuć się nieswojo pośród tych papieskich deklaracji, a to obyczajowych, a to teologicznych, wciąż jednak pewna część z nas, rzymskich katolików, żywiła się pokrzepiającym przekonaniem, że dłużej klasztora niż przeora.

Dwa następujące krótko po sobie, w błyskawicznej, zmiennoklatkowej sekwencji wydarzenia, były (mówię tu osobliwie o sobie, ale wiem, że nie tylko moje są to wrażenia) niczym cios obuchem w głowę lub wiadro zimnej wody, i nie tyle odmieniły sytuację, co raczej pokazały, w jakim miejscu się znajdujemy. Odsunięto pluszową kotarę i pokazano poczynania naszych włodarzy, a to, co zobaczyliśmy, napełniło nas przerażeniem. I przynagliło do dokonania jakiegoś wyboru (ale jakiego?), do dokonania odwrotu (ale gdzie mamy pójść?), do szybkiej rewizji tego, czym nasza tradycja jest, a za co ją uważaliśmy.

Najpierw papież Franciszek ogłosił, że czymś niedopuszczalnym i sprzecznym z sumieniem katolika jest karanie śmiercią. I nie tyle orzeczenie to wywołało w nas szok (czemu mielibyśmy być szczególnie krwawymi czy surowymi sędziami?), co jaskrawy kontrast z tym, czego nauczano wcześniej. Spostrzegliśmy jednak – a była to myśl, którą wcześniej słyszeliśmy setki razy od naszych braci na prawo od nas – że do tego punktu prowadziła pewna ewolucja, pewna zmiana w Kościele, dostrzegalna dla tego, kto ją dostrzec chciał i nie bał się mówić o spustoszonej winnicy, o ohydzie spustoszenia.

Potem, bardzo krótko potem, wybuchł skandal wywołany publikacją zeznania pewnego wysoko postawionego kurialisty. Publikacja nie tylko wskazała, że ten i ów wysoko postawiony hierarcha zajmował się stręczenie chłopców – kleryków czy nawet dzieci; nie tylko oskarżała papieża o bierność i tolerowanie tej sytuacji, a nawet promowanie takich sodomitów na wysokie stanowiska i zbliżanie ich do siebie – było gorzej; ona pokazywała, że Kościół rzymski w stanie, w jakim jest obecnie, jest w zasadzie obsadzony mafią homoseksualną, po łokcie unurzaną w skandalach z udziałem młodych chłopców. Źe Sodano i Bertone, owi wicepapieże już od czasów Wojtyły praktycznie zarządzający Watykanem, do tej mafii należą; że Kościół w USA jest gęsty od powiązań gejowskich, nigdy nie rozliczonych nadużyć; więcej, że tak jest w Kościele na całym świecie. To nas tknęło, a tknąwszy, obudziło. Przypomniały się wtedy historie, szeptane po kątach od lat, z półdowodami czy dowodami spychanymi na dno pamięci. Stało się jasne, dlaczego coraz wyraźniej eksponowani hierarchowie zaczęli mówić o potrzebie docenienia związków homoseksualnych; zrozumieliśmy, że teraz szybko będzie forsowany przewrót; praktyczna zmiana nauki Kościoła. Tylu ludzi, czekających w blokach, żeby poczuć się rozgrzeszonymi ze swoimi partnerami, fagasami i ulubieńcami (a kto by tego nie chciał w ich sytuacji..?), ma wreszcie swojego papieża. Zrobią to wkrótce. Bo nie zamierzają przepraszać. Nie zamierzają komentować skandali. Papież nie zamierza się do nich odnosić, arogancko nakazując „wydać na ich temat własny osąd”.

Cóż, wydaliśmy. Brzmi on: do widzenia.

„Do widzenia” nie oznacza odejścia od Kościoła. Oznacza konstatację, że to oni odeszli, „oni go zdetronizowali”. [1] Okręt odpłynął, i to w zgoła innym kierunku, niż miał żeglować; nie dostalibyśmy się na nim do celu podróży i tak. Gorzej, że stoimy teraz na brzegu nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Z głupimi minami i rękami w kieszeniach; z przeświadczeniem, że nic nie będzie już takie, jak było, bo ktoś nas perfidnie oszukał.

Najbardziej denerwujące są głosy pocieszenia. Fałszywe uspokojenie jest rodzicem przyszłej klęski. Oprócz tych, którzy wściekle zaprzeczają stawianym przez kurialistę, a potwierdzanym przez inne źródła oskarżeniom, są i tacy, którzy z pobłażliwym uśmiechem powtarzają, że nie takie rzeczy Kościół już przetrwał, i że bramy piekielne go nie przemogą.

A i oczywiście. Ale obietnica niezniszczalności Kościoła wcale nie jest obietnicą jego wielkości czy triumfu. Być może na końcu czasów będzie ukrywającą się garstką prześladowanych, zahukanych ostatnich obrońców ortodoksji. Co gorsza, niektórych duchownych ta wizja wydaje się cieszyć. „Nie ilość, ale jakość” – powtarzają – „Małe wspólnoty” – rozkoszują się tą frazą. Obsługiwanie elitarnej grupki gorliwców jest pewnie łatwiejsze niż chrzczenie w imię Ojca, syna i Ducha Świętego wciąż odnawiających się rzesz pogan, i to pewnie mają na myśli, ciesząc się na kurczenie się Kościoła. Czego nie biorą pod uwagę (z rzeczy przyziemnych, bo o tym, że nie takiej sytuacji życzył sobie Pan, wstępując do Ojca, nie trzeba chyba nawet mówić), to to, że dość ciężko będzie wtedy o utrzymanie statusu zajęcia kapłana jako takiego, które zapewnia pewne utrzymanie i szacunek społeczny. A utraty tego statusu by nie chcieli, patrząc z wyżyn swoje krótkowzrocznej sytości i ciągle jeszcze jednak uprzywilejowania.

Są jeszcze co najmniej dwa inne powody, dla których należy ocenić obecny kryzys jako potencjalnie bardziej destrukcyjny niż przeszłe kryzysy o podobnej naturze.

Jeden z nich został pięknie odmalowany poprzez zestawienie dwóch zdjęć z Irlandii – z pielgrzymki Jana Pawła II, gdzie widoczne są falujące i wiwatujące tłumy, oraz z ostatniej pielgrzymki Franciszka, gdzie kamerzyści dokonywali cudów, by pokazać rachityczne grupki ludzi witających Pontifexa jako przyzwoitą publikę. Skąd ta zmiana nastrojów? Czynników było, oczywiście, wiele, ale jedno jest pewne – w dobie środków masowego przekazu i globalizacji papież już nigdy nie pozostanie ultra montanes. Jest tu, na wyciągnięcie ręki, w szklanym odbiorniku, na ekranie telefonu; wszyscy pedofile również tu są, a wieści i domysły rozchodzą się z szybkością błyskawicy. Jeśli papież myśli, że może sobie jak gdyby nigdy nic przybyć zza gór, a uśmiechnięci wieśniacy powitają go tak samo, jak żegnali go ostatnim razem, po prostu się myli.

Drugim powodem jest postoświeceniowa mnogość uzasadnień moralności. O ile przy dawniejszych kryzysach odejście z Kościoła mogło oznaczać tylko amputację duchowości, o tyle dziś świat oferuje tysiąc i jedną bardziej i mniej udanych duchowości i jej erzaków; kwitną sekty i szkoły duchowości, wreszcie sam ateizm i agnostycyzm nie są już postrzegane jak zagrożenie dla ładu publicznego; przeciwnie, widzi się je jako normalność. Katolicyzm nie jest bezalternatywny.

Hierarchowie i duchowni, beztrosko wzruszający ramionami w sytuacji, gdy nad ich głowami rozpętuje się burza, przy całym swoim progresywizmie i umiłowaniu wszystkiego, co oferuje świat, swoje myślenie o Kościele i byciu w nim mają zgoła średniowieczne. Mam tu na myśli ów brak wyczucia konsekwencji – nie, nie jest tak, że Kościół „podniesie się jak zawsze”. Podniesie się, owszem, zgubi może przy okazji wiernych, zostaną jednostki, ale chyba niewielu to przeraża. Rozmowa o kryzysie w Kościele z duchownymi to w większości przypadków rozmowa ze ślepym o kolorach. Tu siostra zakonna oburza się, że ktoś nazwał Franciszka „liberalnym”, upierając się, że wcale taki nie jest; tam ksiądz w wywiadzie dla katolickiego medium stwierdza niefrasobliwie, że mało jest powołań kapłańskich, bo widocznie Pan Bóg nie powołuje, zatem taka jest wola Boża i należy ją uszanować (zaiste, należy podziwiać umiejętność poprawiania sobie humoru w tak trudnych czasach). Wszyscy zaś mają na ustach wiosnę Kościoła, efekt Franciszka, rozkwit wspólnot. Ciężko jest wśród lunatyków zidentyfikować kogoś, który byłby tak jak ja, tak jak my, w niewygodnym i przyjętym nie z własnej woli rozkroku – jeszcze z Rzymem, ale już w świadomości, że ma on poważne kłopoty, że toczy go rak, któremu ten gwałtownie zaprzecza.

Kiedy tak tracę grunt pod nogami, kiedy tak moje duchowe korzenie pękają i odstępują mnie, kiedy milknie Wielka Pieśń mojego życia – jakoś nie potrafię tego poczuć. Dociera to do mnie jedynie racjonalnie, nie emocjonalnie; jak zza szklanej szyby. Poczucie osierocenia i obcości jest wyobrażone tylko, czysto intelektualne. Ciężko „zobaczyć” przełom czasów czy usłyszeć wiatr historii. Trzeba to sobie wyobrażać, mówić „to właśnie się dzieje”; poza jakimiś rzadkimi, plastycznymi i lirycznymi chwilami, epoki przełamują się po cichu, jakby ukradkiem.

Jest początek września i nic w moim nastroju nie wskazuje nowe, straszne czasy. Nie mogę wytrzymać bez wyprawy na wschód, i oto rozgrzany pociąg wyrzuca nas – mój rower i mnie – na nocny zamojski dworzec. Patrzę na ciągnącą się w ciemność trakcję, prześwietloną dalekimi, widmowymi lampami. Błyska się; w świetle piorunów widnieje Stare Miasto. Po chwili spada ulewny deszcz; o dziwo tak ciepły, jak wiosenny, chociaż o tej porze powinny już ciągnąć jesienne, podbite nieprzyjemnym wiatrem chłodne słoty. Hotel jest zaraz koło dworca, ale nie mogę się oprzeć, żeby nie pojechać – ot tak, po nic – do miasta, mając pod sobą tak dobrego konia. Raz po raz oglądam Zamość w seansach burzy, ulewa kosi trawę na wyludnionych błoniach, szańcach miejskich i kazamatach. Objeżdżam kilka razy rynek, ociekając wodą; bawię się tym, infantylnie sapiąc ze szczęścia. Opony ryją w grubym bruku starówki, krople bębnią po kasku. Intensywne moknięcie ma w sobie coś z błogiego zmęczenia; daje zastrzyk sycący adrenaliną i opadającym po niej spokojem. Ech, Michał, myślę sobie małżeńsko – przyjacielsko, polubiłbyś Zamość nocą, milczącą w strugach deszczu renesansową perłę. Witia, myślę bratersko, gdybyś tu był, jaki rodzaj swojego sceptycyzmu zaoferowałbyś mojemu entuzjazmowi? Zawsze zrazu sceptyczny, potem stajesz się moim, Witia, najlepszym rycerzem.

Łapiąc powietrz e otwartymi ustami, wymijam jatki i podcienia, parskam i prycham, śmiejąc się w głos, a strugo deszczu spiralnie spuszczające się na ziemię izolują mój śmiech, tłumią go, jak perski dywan tłumi kroki. Trapez Ratusza lśni, nieco rozmazany, jak na impresjonistycznym obrazie. Za murem ogrodu zoologicznego wypatruję stojącego na tylnych łapach na białej kamiennej wyrwie, podświetlonego błyskawicą niedźwiedzia, ale oczywiście nic takiego nie dostrzegam, to już byłoby zbyt lirycznie, jak Mickiewicz na Judahu skale.

Kiedy dojeżdżam z powrotem na kwaterę, nie ma na mnie suchej nitki i jestem szczęśliwa. Bardzo młody, lekko speszony recepcjonista, niesie za mną ciężkie sakwy – żyć, nie umierać. Jest mi lekko, musująco – bąbelkowo, jest mi szczęśliwie.

Wiem, że nie mam dokąd pójść, że nigdy już nie będę u siebie. Nie dociera to do mnie. Dzisiaj nie jest dzień na łzy. Muszę być jeszcze bardzo młoda; muszę być jak dziecko, które nie płacze po zmarłych rodzicach, bo nie odróżnia snu od śmierci; nie wie, co się właściwie stało. Pod czaszką przepływają mi obrazy rzeczy błahych, ulotnych, literalne stopklatki mokrego rynku, lśniące od deszczu podwórka, skąpe światła latarni, tętni we mnie wschód, eksploduję swoją prywatnym, zamojskim narkotykiem. Nie myślę o niczym poważnym. Nie myślę o niczym, jest tylko błogie zadowolenie i pusta przestrzeń pod ciężkimi puklami, pod wpływem deszczu pozwijanymi w regularne loki.

Rzucam się na hotelowe łóżko, oddychając głęboko po szalonej deszczowej jeździe, i chcę, żeby ta infantylna nieczułość trwała.

Do widzenia, do widzenia – powtarzam prawie wesoło i tylko  w i e m ,  a nie czuję, że jestem już tylko nieważkim punktem w przestrzeni, na duchowej emigracji wewnętrznej, wyrzuconym na zewnątrz i wykorzenionym jak laleczka z saskiej porcelany, co „nie miała taty ani mamy”, lecz „nie płakała ani-ani”.

Agnieszka Sztajer


[1] Tytuł serii kazań arcybiskupa Marcela Lefebvre’a

Za: Myśl Konserwatywna - Tradycja ma przyszłośÄ‡ (8 października 2018) | http://myslkonserwatywna.pl/sztajer-do-widzenia-czyli-o-tym-dlaczego-katolicy-musza-sie-udac-na-emigracje-wewnetrzna/ |Sztajer: Do widzenia, czyli o tym, dlaczego katolicy muszÄ… się udać na emigrację wewnętrznÄ…

Skip to content