Aktualizacja strony została wstrzymana

Rozterki mniej wartościowych – Stanisław Michalkiewicz

W Chicago, gdzie od 24 lutego spotykam się z tutejszymi Polakami, korzystam tylko z internetowych wydań polskich dzienników, więc może w wydaniach papierowych wygladało to inaczej, ale przegladając „Gazetę Wyborczą” z 27 lutego nie zauważyłem w niej informacji o przybyciu do Warszawy delegacji żydowskiej w celu negocjowania z polskimi władzami państwowymi kształtu ustawy o rekompensatach.

Rzeczpospolita” o przybyciu delegacji informuje, a „Gazeta Wyborcza” – nie. Skąd takie zlekceważenie „obowiązku rzetelnego informowania”? Czyżby z tego samego powodu, dla którego mieszkańcy domu wisielca unikają mówienia o sznurach i linach?

Nie wiem, jak to wygląda w Polsce, ale w Chicago wizyta żydowskiej delegacji w Warszawie budzi wielkie zainteresowanie, podszyte nutką niepokoju, czy aby pan prezydent Kaczyński nie zacznie ustępować pod tak przemożnym naciskiem. Wprawdzie głośne dawanie wyrazu takiemu niepokojowi nie jest dzisiejszych Stanach Zjednoczonych uznawane za bezpieczne, ale niepokoić się cicho jeszcze można, więc każdy wprost nie może się tą wolnością wypowiedzi nacieszyć.

Jak tak dalej pójdzie, to może się okazać, że przynajmniej z tego punktu widzenia Rosja, a nawet Białoruś mogą stać się oazami swobody, za które zresztą w oczach tamtejszych obywateli uchodziły i wcześniej. Świadczyła o tym anegdotka z koszmarnych czasów komunistycznych, jak to Amerykanin przekomarzał się z Rosjaninem, a właściwie – z człowiekiem sowieckim, gdzie jest wieksza wolność słowa.

U nas, w Ameryce, każdy może skrytykować prezydenta – twierdził Amerykanin, na co uradowany Rosjanin zauważył, że to tak samo, jak w Związku Sowieckim, gdzie też każdy może skrytykować amerykańskiego prezydenta. Z żydowską delegacją sprawa wygląda całkiem inaczej; w jej składzie nie ma ani jednego amerykańskiego prezydenta, którego wolno byłoby nam skrytykować, natomiast jest pan Izrael Singer, który może krytykować nas, podczas gdy my jego – już niekoniecznie.

Pan Izrael Singer, jeszcze jako sekretarz Światowego Kongresu Żydów, w kwietniu 1996 roku odgrażał się, że jeśli Polska nie zadośćuczyni żydowskim roszczeniom majątkowym, to „będzie upokarzana na arenie mięzynarodowej”. Późniejsze wydarzenia pokazały, że chyba nie rzucał słów na wiatr, toteż przybył do polskiej stolicy niemal w charakterze triumfatora, przed którym nasi dygnitarze skaczą z gałęzi na gałąź.

Taki, dajmy na to, ja uważam, że pan Izrael Singer za tamte pogróżki pod adresem naszego kraju powinien być uznany w Polsce za osobę niepożądaną, ale pewnie właśnie dlatego nie jestem żadnym dygnitarzem. „W Poroninie na jedlinie wiszą gacie po Leninie; kto chce w Polsce awansować, musi gacie pocałować” – głosił wierszyk popularny w koszmarnych czasach komuny. Komuny, gadają, już nie ma, ale czyjeś gacie całować trzeba nadal, bo przecież jakaś ciągłość państwowa musi być.

Pan Singer, dobry kupiec, to on pewnie coś u pana prezydenta utarguje, a potem wszyscy się złożymy i zapłacimy. Jak bowiem wiadomo, jednym ludziom pieniądze psują charakter, podczas gdy innym przeciwnie – poprawiają. „Na tym się świata ład opiera, że jeden sieje, drugi zbiera” – pouczał Janusz Szpotański w „Towarzyszu Szmaciaku”.

Z doniesień „Rzeczpospolitej” wynika, iż wśród delegatów pojawił się pogląd, by po zaspokojeniu potrzeb wszystkich firm reprezentowanych w delegacji, wygospodarować jeszcze jakąś nadwyżkę dla Izraela. Dlaczego akurat Izraela, skoro własność została odebrana obywatelom polskim?

Okazuje się, że chociaż narody, zgodnie z nieubłaganym prawami dziejowymi, spokojnie sobie zanikają, dzieki czemu na naszych oczach powstaje „jedna rasa – ludzka rasa”, to jeśli chodzi o pieniądze, narodowość jak najbardziej liczy się nadal. Naturalnie nie każda, bo co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie, więc zasada ta nie dotyczy narodów mniej wartościowych, których wybitni przedstawiciele nie chcą zrozumieć, iż państwo powinno utrzymywać stosunki i prowadzić negocjacje wyłącznie z innymi państwami, bo w przeciwnym razie zaciąga zobowiązania jednostronne.

Któż nam bowiem zaręczy, że po szczęśliwym zainkasowaniu rekompensat, każda z organizacji reprezentowanych w delegacji zwyczajnie się rozwiąże a potem założy na nowo, pod nieco zmienionymi nazwami i te nowe organizacje znowu utworzą delegację, przed którą nasi dygnitarze ponownie zaczną skakać z gałęzi na gałąź?

Jeśli coś złego może się stać, to na pewno się stanie, więc nic nam nie pomoże, nawet gdybyśmy zorganizowali demokratyczne referendum. Demokratyczne referendym można bowiem organizować jedynie w słusznej sprawie, a nie w sprawach głęboko niesłusznych. Na przykład słuszną sprawą jest konstytucja eurokołchozu, więc tutaj referendum może być, chociaż oczywiście lepiej, żeby nie było, bo po cóż zaprzątać takimi sprawami głowę całemu ludowi, kiedy wystarczy dogadać się ze starszyzną?

Na takim właśnie nieubłaganym stanowisku stanęła „Gazeta Wyborcza” w sprawie autostrady w dolinie Rospudy. Żadnej demokracji dla Podlasiaków być nie może, bo jeszcze zafundowaliby sobie autostradę w miejscu, w którym nawet Andrzej Wajda w odruchu protestu przykułby się do drzewa, oczywiście po uprzednim wyścieleniu go pluszem, a które – kto wie – może Unia Europejska już przeznaczyła na mauzoleum pana red. Adama Michnika?


Stanisław Michalkiewicz
  www.michalkiewicz.pl

Komentarz  ·  tygodnik „Nasza Polska”  ·  6 marca 2007  |  www.michalkiewicz.pl

 

Skip to content