Aktualizacja strony została wstrzymana

Raport „Naszej Polski” o prezydenturze Bronisława Komorowskiego

III Rzeczpospolita nie ma szczęścia do prezydentów. Poza Lechem Kaczyńskim, który miał sprecyzowaną wizję Polski, ale znacznie mniejsze możliwości jej realizacji, pozostali prezydenci to postaci, którymi kierowała raczej próżność i egocentryzm niż interes państwa. Trzeba jednak przyznać, że przy wszystkich swoich wadach Lech Wałęsa i Aleksander Kwaśniewski byli jednak politycznymi przywódcami z krwi i kości, natomiast Bronisław Komorowski nigdy taki nie był i już nie będzie. Dlatego w drugą rocznicę jego wyboru trzeba stwierdzić jasno: Komorowski jest najsłabszym z prezydentów III RP, gdyż posiada wszystkie wady swoich poprzedników, a nie ma żadnej ich zalety.

Lista słabości, błędów i przewin obecnego prezydenta jest bardzo długa. Tutaj ograniczymy się do wskazania tylko tych najważniejszych.

Pałac udecki

Gdy 4 lipca 2010 r. o godzinie 20.00 największe telewizje ogłosiły zwycięstwo kandydata PO, pierwszą osobą, której Komorowski podziękował za wsparcie, był Tadeusz Mazowiecki. Ten wymowny gest zaskoczył wszystkich, łącznie z liderami Platformy, którzy w tym momencie uświadomili sobie, że nowy prezydent nie będzie „ich prezydentem”, ale prezydentem środowiska udeckiego. Co prawda on sam zawsze przedstawiał się jako konserwatysta (był nawet wiceprezesem Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego), lecz trudno odmówić racji Jarosławowi Sellinowi, który stwierdził kiedyś, że „w Komorowskim czuje się nie tyle styl konserwatysty, co elitarność byłego członka Unii Demokratycznej”.

O przywiązaniu do udeckich korzeni świadczyły kolejne decyzje personalne Komorowskiego. Szefem Kancelarii Prezydenta już w dniu katastrofy smoleńskiej (gdy Komorowski w niejasnych do dziś okolicznościach przejął obowiązki głowy państwa) został Jacek Michałowski, wywodzący się ze środowiska UD, a dokładniej z warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej. To właśnie KIK jest obecnie rezerwuarem kadr dla Pałacu Prezydenckiego – przyznała to nawet „Polityka”, pisząc niedawno, że „niektórzy urzędnicy prezydenta nazywają Kancelarię KIKcelarią lub programem Pierwsza Praca, bo dla części z nich etat u prezydenta to pierwsze doświadczenie zawodowe w życiu”. Michałowski zatrudnia więc kolejne już pokolenie KIK-owców, które można nazwać „wnukami Mazowieckiego” (przynależność do KIK-u jest zresztą w dużej mierze dziedziczna, o czym świadczą liczne przykłady klubowych „dynastii”: Wielowieyskich, Święcickich, Cywińskich, Luftów, Przeciszewskich, Skórzyńskich, Sawickich).

Najbliższymi doradcami prezydenta również są dawni politycy UD. Obok samego Mazowieckiego Komorowski zatrudnił w Kancelarii Jana Lityńskiego, Henryka Wujca (z nieodłączną żoną Ludwiką), Jerzego Osiatyńskiego, Jerzego Regulskiego, Joannę Staręgę-Piasek, Szymona Gutkowskiego (który zaczynał jako asystent Jacka Kuronia, a dziś zasiada w zarządzie Fundacji Batorego), zaś ministrem ds. społecznych mianował Irenę Wóycicką, byłą wiceminister pracy i jedną z najbliższych współpracownic Kuronia. Warto podkreślić, że są to często osoby związane ze środowiskami żydowskimi (np. Wóycicka należy do warszawskiej Gminy Wyznaniowej Żydowskiej), co zapewne pozostaje nie bez związku z faktem, iż żona prezydenta, Anna Komorowska, pochodzi z rodziny żydowskich funkcjonariuszy UB.

Pozostali współpracownicy prezydenta to najczęściej ludzie, z którymi wiążą go nici osobistej przyjaźni, a w takim wypadku kompetencje i życiorysy nie mają żadnego znaczenia. Dlatego w otoczeniu Komorowskiego, który tak często chwali się swoimi opozycyjnymi korzeniami, znajdziemy wieloletnich członków PZPR: profesorów Tomasza Nałęcza (niegdyś wicemarszałka Sejmu z ramienia Unii Pracy) i Romana Kuźniara (głównego doradcę ds. międzynarodowych), a także generała w stanie spoczynku Stanisława Kozieja (obecnie szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego), Waldemara Strzałkowskiego (byłego szefa Podstawowej Organizacji Partyjnej w Wojskowym Instytucie Historycznym im. Wandy Wasilewskiej) i Macieja Klimczaka (wiceministra kultury w rządach SLD, obecnie prezydenckiego ministra ds. kultury).

W Kancelarii są też ludzie z innych środowisk, ale głównie takich, z którymi związany był sam Komorowski. Ministrami zostali więc: były wiceprezydent Warszawy Olgierd Dziekoński, były wiceszef Kancelarii Sejmu Dariusz Młotkiewicz oraz były poseł PO Sławomir Rybicki – wszyscy trzej należeli kiedyś do SKL. Prezydencki prawnik Krzysztof Łaszkiewicz był wiceministrem skarbu w rządach Buzka i Tuska. A wśród doradców Komorowskiego znajdziemy takie postaci, jak Krzysztof Król (były szef klubu KPN i zięć Leszka Moczulskiego, po odejściu z Sejmu zatrudniony w firmach Ryszarda Krauzego), Michał Kulesza (współautor reform samorządowych z lat 90.), Maciej Piróg (wiceminister zdrowia w rządzie Buzka), Jerzy Pruski (były członek Rady Polityki Pieniężnej i wiceprezes NBP za czasów Balcerowicza), Jarosław Neneman (wiceminister finansów w rządzie Belki). Pałac Prezydencki stanowi więc reprezentację establishmentu III RP – od lewicy do „umiarkowanej” prawicy, z dawną udecją w centrum.

Ordery dla swoich

Tych, których nie dało się zatrudnić w Kancelarii, Komorowski dekoruje orderami. Szczególnym uznaniem prezydenta cieszą się jego dawni koledzy z UW i PO oraz przedstawiciele szeroko rozumianego „salonu”, który tak ofiarnie wsparł Komorowskiego, tworząc przed wyborami jego Komitet Honorowy. To im przyznaje większość Orderów Orła Białego (Adam Michnik, Aleksander Hall, Jan Krzysztof Bielecki, Henryk Samsonowicz, Andrzej Wajda, Wisława Szymborska, Andrzej Wielowieyski, Władysław Findeisen, Jerzy Regulski) oraz najwyższe klasy Orderu Odrodzenia Polski (m.in. Jacek Ambroziak, Halina Bortnowska, Stefan Bratkowski, Zbigniew Bujak, Jerzy Ciemniewski, Jacek Fedorowicz, Hanna Gronkiewicz-Waltz, Stanisław Handzlik, Julia Hartwig, Agnieszka Holland, Krystyna Janda, Stefan Jurczak, Maja Komorowska, Krzysztof Kozłowski, Waldemar Kuczyński, Michał Kulesza, Anatol Lawina, Janusz Lewandowski, Ewa Łętowska, Janina Ochojska, Janusz Onyszkiewicz, Wiktor Osiatyński, Jerzy Owsiak, Józef Pinior, Krzysztof Pomian, Wojciech Pszoniak, Adam Daniel Rotfeld, Anda Rottenberg, Andrzej Rottermund, Wiesław Rozłucki, Marek Safjan, Wojciech Sawicki, Aleksander, Eugeniusz i Nina Smolarowie, Jacek Socha, Grażyna Staniszewska, Jacek Taylor, Gołda Tencer, Edmund Wnuk-Lipiński, Jerzy Zimowski, Andrzej Zoll). W przeciwieństwie do poprzednika, który odznaczał wielu zasłużonych przedstawicieli Kościoła, Komorowski nadaje ordery tylko nielicznym duchownym, i to tym z nurtu „otwartego”, jak abp Tadeusz Gocłowski, bp Alojzy Orszulik, abp Józef Źyciński (pośmiertnie) czy o. Wacław Oszajca.

Antydyplomata

Według konstytucji, prezydent jest najwyższym przedstawicielem Rzeczypospolitej w stosunkach z innymi krajami. Niestety, Bronisław Komorowski nigdy nie posiadał talentów dyplomatycznych, a jako głowa państwa niejednokrotnie udowadniał wręcz antytalent w tej dziedzinie. Dość wspomnieć całą serię gaf, które popełnił w pierwszym roku urzędowania: fatalne spotkanie Trójkąta Weimarskiego w Wilanowie, gdy nie wystarczyło miejsca pod parasolem dla prezydenta Francji (choć zmieścili się prezydent Polski i pani kanclerz Niemiec), a po wejściu do pałacu Komorowski rozsiadł się w fotelu, nie czekając na swoich gości; uroczysty obiad dla szwedzkiej pary królewskiej, podczas którego prezydent wzniósł toast kieliszkiem królowej; jakże wymowna pomyłka, że „w porozumieniu z premierem jest już przygotowywana strategia naszego wyjścia z NATO” (chodziło o wyjście wojsk z Afganistanu); wreszcie pamiętny wpis do księgi kondolencyjnej w ambasadzie Japonii, gdzie Komorowski jednoczył się z ofiarami katastrofy „w bulu i w nadzieji”.

W gafy obfitowała szczególnie pierwsza wizyta Komorowskiego w Stanach Zjednoczonych w grudniu 2010 r. Podczas spotkania w Białym Domu, ku zaskoczeniu, a nawet przerażeniu Baracka Obamy, polski prezydent zaserwował mu takie porównanie: „Bo z Polską i USA to jest, panie prezydencie, jak z małżeństwem. Swojej żonie należy ufać, ale trzeba sprawdzać, czy jest wierna”. Na konferencji prasowej w Waszyngtonie mówił zaś o amerykańskiej obecności wojskowej w kontekście misji w Iraku i Afganistanie: „Kiedy wybieramy się na dalekie polowanie, ważne jest, żeby nasze domy, nasze żony i dzieci były bezpieczne. Wtedy poluje się lepiej”. Zaś w kontekście restrykcyjnych kwestionariuszy wizowych dla ubiegających się o wjazd do USA, które sam musiał wypełnić, Komorowski rzucił: „Ja się nie obrażam. Prostytucji nie uprawiam, ludobójstwa też nie, ale muszę powiedzieć, że jak musiałem wypełnić pytanie, czy nie jestem terrorystą, to ręka mi zadrżała. Nie chciałbym skłamać Stanom Zjednoczonym, a mam pewną wątpliwość. W czasach komunistycznych byłem terrorystą. Tak przynajmniej opiewały niektóre zarzuty formułowane przez prokuratora komunistycznego. Nie wiem, mam pisać prawdę czy nieprawdę w tych kwestionariuszach”. Z kolei w wykładzie, jaki wygłosił za oceanem, prezydent tłumaczył Amerykanom, czym jest bigos, a także na czym polegało bigosowanie w dawnej Rzeczypospolitej: „krewka szlachta chwytała za szable i takiego, który psuł ustrój państwa, który psuł prawo, po prostu brała na szable nim zdążył uciec. (…) Nie wiem, jak sobie z tym poradzi Unia Europejska, ale tam jest liberum veto i od czasu do czasu trzeba brać się za bigosowanie”.

Mimo tych wpadek Komorowski nigdy nie stracił dobrego samopoczucia, a początek swojej aktywności międzynarodowej porównał nawet do zdobycia „korony Himalajów”: spotkania z papieżem, prezydentami USA, Rosji, Francji, Niemiec. W rzeczywistości jednak ta zagraniczna aktywność prezydenta niewiele Polsce przyniosła. Szczególnie wyraźnie widać to na kierunku wschodnim. Zapowiadany przez Komorowskiego podczas wizyty w Polsce Dmitrija Miedwiediewa „dobry rozdział w relacjach polsko-rosyjskich” ograniczył się tylko do gestów, i to krótkotrwałych: o ile obchody pierwszej rocznicy katastrofy smoleńskiej odbyły się na najwyższym, prezydenckim szczeblu, to już druga rocznica została sprowadzona do poziomu ministrów kultury obu krajów. Co więcej, sam Komorowski wielokrotnie dawał wyraz swemu nonszalanckiemu podejściu do tej tragedii. Np. pytał, „dlaczego w ogóle jechał taki bizantyjski orszak do tego Smoleńska”, a po publikacji raportu MAK oświadczył, iż „pod­ję­to pró­bę lą­do­wa­nia w wa­run­kach kli­ma­tycz­nych bra­ku widocz­no­ści, w któ­rych ab­so­lut­nie ta pró­ba lą­do­wa­nia nie powin­na mieć miej­sca” i dodał, że w jego przekonaniu „spra­wa jest w spo­sób arcybolesny pro­sta”. Wielce charakterystycznym gestem było też zaproszenie gen. Wojciecha Jaruzelskiego na posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego przed wizytą prezydenta Rosji.
Szczególnie pielęgnowane przez polskiego prezydenta kontakty z Wiktorem Janukowyczem również pozostają pustym gestem. W maju br. Komorowski samotnie bronił idei szczytu państw naszego regionu w Jałcie, który – ze względu na bojkot pozostałych prezydentów – ostatecznie został odwołany przez samych Ukraińców. Na nic zdają się też prezydenckie deklaracje na temat dobrej współpracy z Litwą, które pozostają w jaskrawej sprzeczności z polityką władz litewskich wobec mniejszości polskiej. A grudniowa wizyta w Chinach zaowocowała jedynie sprzedażą Chińczykom części Huty Stalowa Wola.

Prestiż, zaszczyt, blamaż i hańba

Pierwsze tygodnie prezydentury Komorowskiego przebiegały pod znakiem konfliktu wokół krzyża ustawionego przed Pałacem Prezydenckim po katastrofie smoleńskiej. Kancelaria Komorowskiego rozgrywała ten konflikt tak, jakby celowo dążyła do jego eskalacji: najpierw podpisano porozumienie z władzami kościelnymi i harcerskimi o przeniesieniu krzyża do kościoła Św. Anny i ogłoszono termin przeniesienia, w wyznaczonym dniu próbowano siłą usunąć obrońców krzyża i w końcu przerwano całą akcję, następnie otoczono cały teren stalowym płotem i dopuszczono do wulgarnej manifestacji przeciwników krzyża, po kilku dniach minister Michałowski z zaskoczenia i w pośpiechu odsłonił tablicę pamiątkową na fasadzie Pałacu Prezydenckiego, a miesiąc później ten sam Michałowski również bez zapowiedzi przeniósł krzyż do pałacowej kaplicy, skąd dopiero po dwóch miesiącach, znów po cichu, przeniesiono go do kościoła Św. Anny. Taka „gra w kotka i myszkę” najwyraźniej miała na celu kreowanie obrazu opozycji jako „sekty smoleńskiej” i zarazem odwracanie uwagi społeczeństwa od coraz bardziej dotkliwych skutków rządów PO (np. podwyżki podatków).

Ogólnie jednak Bronisław Komorowski pozostaje prezydentem dosyć biernym w polityce krajowej, nie stanowiąc żadnej przeciwwagi dla premiera Tuska. Lider PO nie bez powodu wykreował go na ten urząd, dodając wcześniej, że prezydentura to „prestiż, zaszczyt, żyrandol, pałac i weto”. Przy tym, jeśli chodzi o weto, to obecny prezydent w ciągu dwóch lat zastosował je tylko wobec dwóch ustaw (o utworzeniu Akademii Lotniczej w Dęblinie i o nasiennictwie – w części odnoszącej się do GMO), a dwie inne skierował do Trybunału Konstytucyjnego (o ograniczeniu zatrudnienia w administracji i o kwotowej waloryzacji rent i emerytur w 2012 r.). Całą resztę decyzji parlamentu, a więc setki ustaw, Komorowski zaakceptował – np. ostatnio podniesienie wieku emerytalnego, choć w kampanii wyborczej zapowiadał, że nie ma takiej potrzeby. Mizernie wyglądają też inicjatywy ustawodawcze prezydenta: od momentu przejęcia obowiązków prezydenta Komorowski zgłosił zaledwie 11 projektów ustaw, w tym tak kontrowersyjne, jak nowelizacja konstytucji pogłębiająca uzależnienie od Unii Europejskiej czy zmiana ustawy o zgromadzeniach, która wyraźnie ogranicza prawo do demonstracji obywateli.

Ale – wbrew temu, co mówił Tusk – prezydentura to nie tylko prestiż i „żyrandol”. To także wpływ na ważne decyzje personalne, o czym Tusk przekonał się zaraz po wyborach prezydenckich, gdy prezydent-elekt niespodziewanie obsadził dwa miejsca w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji swoimi bliskimi współpracownikami (Janem Dworakiem i Krzysztofem Luftem), dzięki czemu zapewnił sobie realny wpływ na media publiczne i w ogóle na rynek medialny. Jeszcze jako pełniący obowiązki prezydenta Komorowski doprowadził do wyboru Marka Belki na prezesa NBP, a niedługo potem obsadził kierownictwo Sztabu Generalnego i dowództwa rodzajów wojsk – w dużej mierze stawiając na generałów wywodzących się z sowieckich uczelni. Generalskie awanse to kolejne istotne narzędzie wpływu prezydenta na politykę państwa (na początku kadencji Komorowski zablokował awanse kilku kandydatów ministra obrony Bogdana Klicha), podobnie jak decyzje dotyczące prokuratury. Zresztą obecny prezydent ewidentnie prowadzi „wojnę podjazdową” z prokuratorem generalnym Andrzejem Seremetem: najpierw ulokował na stanowisku szefa Krajowej Rady Prokuratury jego konkurenta, Edwarda Zalewskiego, a potem bronił szefa prokuratury wojskowej, gen. Krzysztofa Parulskiego, którego Seremet postanowił odwołać (ostatecznie zdecydował sam Tusk, wobec którego Komorowski musiał ustąpić). Notabene Zalewski i Parulski to dawni PRL-owscy prokuratorzy rodem z PZPR. Z nominacji Komorowskiego pochodzą też nowi prezesi: Trybunału Konstytucyjnego – Andrzej Rzepliński, i Sądu Najwyższego – Stanisław Dąbrowski.

Jednak Tusk doskonale wiedział, o kim mówi, gdy wypowiadał sławetne zdanie o „żyrandolu” i „pałacu”. Znał bowiem Komorowskiego od wielu lat i zdawał sobie sprawę, że jest to miłośnik celebry, przecinania wstęg, pustych przemówień i wizyt bez znaczenia. Takich imprez prezydent i jego żona w każdym miesiącu „obsługują” dziesiątki, co znakomicie wypełnia ich czas oraz zapewnia dobre samopoczucie. Nie ma przy tym znaczenia, że także na polu krajowym Komorowski często się ośmiesza. Np. gdy podczas obchodów 30. rocznicy porozumień sierpniowych w Szczecinie (gdzie doprowadzono do likwidacji stoczni) przekonywał, że „nie tylko Amerykanie mają statuę wolności, ale my też mamy swoją wielką, wspaniałą statuę wolności, a tą statuą wolności są przecież portowe i stoczniowe dźwigi, które widać z daleka, które świadczą o tym, że potrafiliśmy wznieść Polskę wysoko”. Albo ostatnio, 24 czerwca, w Gdyni, gdzie stwierdził, że „Marynarka Wojenna to fragment rozwijającej się, bezpiecznej i nowoczesnej Polski”.

Gwoli uczciwości trzeba przyznać, że prezydent czasami staje na wysokości zadania, np. gdy kilkakrotnie skrytykował żądania Ruchu Autonomii Śląska (ostatnio 22 czerwca, podczas obchodów 90-lecia powrotu części Śląska do Polski, gdzie oświadczył, że „nie warto powracać do historycznych już, anachronicznych koncepcji autonomii”). Niestety, takich wypowiedzi Komorowskiego jest niewiele. Dominuje niepotrzebne pustosłowie, a zdarzają się też deklaracje skandaliczne, jak rok temu w Jedwabnem, gdzie Tadeusz Mazowiecki odczytał list prezydenta w 70. rocznicę zbrodni na Żydach, zawierający stwierdzenie, że jej sprawcy „sprzeniewierzyli się Rzeczypospolitej. Podnieśli rękę na swoich żydowskich współobywateli. W tej stodole w Jedwabnem sprawcy tych zdarzeń, sami tego nie rozumiejąc, podpalili także wielowiekowe ideały Rzeczypospolitej, dumną tradycję kraju, który nazywano kiedyś w Europie państwem bez stosów. Mieszkańcy Jedwabnego, obywatele polscy narodowości żydowskiej, spłonęli w tej stodole zapędzeni do niej przez swych polskich sąsiadów. (…) Jedwabne to nie tylko nazwa symbolizująca dramatyczne wydarzenia z czasów II wojny światowej. To także ważny znak w zbiorowej świadomości i pamięci Polaków. Naród ofiar musiał uznać tę niełatwą prawdę, że bywał także sprawcą”.

Paweł Siergiejczyk

Artykuł ukazał się w najnowszym numerze tygodnika „Nasza Polska” Nr 27 (870) z 3 lipca 2012 r.

Za: Nasza Polska () | http://www.naszapolska.pl/index.php/component/content/article/42-gowne/3160-dwa-lata-pod-yrandolem

Skip to content