Aktualizacja strony została wstrzymana

Militarne strategie Chin i USA

Ogłoszony w zeszłym tygodniu projekt budżetu obronnego USA na rok 2013 jest pierwszym namacalnym wyrazem strategicznej reorientacji, jaka dokonuje się w amerykańskiej polityce obronnej. Jej symbolicznym punktem zwrotnym były nowe strategiczne wytyczne obrony narodowej opublikowane na początku bieżącego roku. Wynikająca z nich reorientacja w kierunku Dalekiego Wschodu odbiła się szerokim echem na świecie. W Polsce skupiono się na decyzji dotykającej nas najbardziej bezpośrednio, czyli na wycofaniu dwóch brygadowych zespołów bojowych z kontynentu. Warto przyjrzeć się jednak kontekstowi strategicznemu tego zagadnienia i jego implikacjom dla polskiej polityki obronnej.

Można wymienić dwa zasadnicze czynniki, które wpływają na zaistniały stan rzeczy. Pierwszym z nich jest wzrost potęgi militarnej Chin, a drugim wynikająca z kryzysu finansowego konieczność ograniczenia amerykańskich wydatków obronnych (sytuacja krótkiej kołdry). W ciągu zeszłej dekady wydatki obronne Państwa Środka wzrosły w przybliżeniu trzykrotnie. Jest to nie więcej niż jedna czwarta wydatków amerykańskich (licząc wg parytetu siły nabywczej). Chińskie wydatki mają jednak duży potencjał dalszego wzrostu, co wynika zarówno z ich wciąż niedużej relacji do PKB, jak i z ogólnego stanu finansów państwa.

Walka o wpływy
Ze zbrojeniami chińskimi wiąże się jednak dodatkowy problem, który wyraził zwięźle dowódca sił morskich na Pacyfiku adm. Robert Willard. Elementy chińskiej militarnej modernizacji wydają się zaprojektowane tak, aby pozbawić Amerykanów swobody działania w rejonie sąsiadującym z Chinami. Kluczem do amerykańskiej hegemonii w takich rejonach jak Pacyfik jest pojęcie projekcji siły z morza na ląd. Ma temu służyć operujące z lotniskowców lotnictwo czy odpalane z krążowników pociski samosterujące. W drugiej kolejności, w razie konieczności bezpośredniego osiągnięcia celów na lądzie, może nastąpić użycie bazującego na okrętach amfibijnych korpusu piechoty morskiej. Warunkiem powodzenia tej strategii jest jednak zapewnienie odpowiedniej obrony powietrznej i przeciwpodwodnej platformom projekcji siły, czyli przede wszystkim lotniskowcom oraz okrętom amfibijnym, a także ich łańcuchowi zaopatrzenia. W ostatnich latach w Pentagonie utrwaliła się świadomość, że przez dekadę wojny przeciwpartyzanckiej w Iraku i Afganistanie zaniedbano zdolności do przeciwdziałania wysiłkom potencjalnego przeciwnika mającym na celu neutralizację amerykańskiej siły. W tym samym czasie Chińczycy, chcąc zapewnić sobie swobodę oddziaływania militarnego na swe bezpośrednie sąsiedztwo, rozwijali środki niwelujące kluczowe elementy amerykańskiej potęgi. Chińscy stratedzy wiedzą, że geografia, z uwagi na bliskość ich własnych kontynentalnych baz do obszaru potencjalnego konfliktu, pozwala im na niwelowanie amerykańskiej przewagi w sposób „asymetryczny”. Państwo Środka, zgodnie ze swą dalekowschodnią filozofią, nie zamierza się bowiem mierzyć z Amerykanami na ich warunkach. Mimo że dla mediów sensacją stał się pierwszy rejs pierwszego „prawdziwego” lotniskowca, źródła chińskiej potęgi leżą w mniej spektakularnych instrumentach. Chiny chcą mieć np. zdolność do oślepienia ewentualnego przeciwnika, stosując relatywnie tanie, ale efektywne technologie wojny cybernetycznej oraz zwalczania satelitarnych systemów rozpoznania i naprowadzania celów. Jednocześnie, aby uniemożliwić platformom projekcji siły bezpieczne operowanie w odległości umożliwiającej atak na Chiny, opracowano i zakupiono bardzo dużo samonaprowadzających pocisków rakietowych dalekiego zasięgu. Podejście na bliższą odległość amerykańskim wielkim okrętom ma uniemożliwić także rozwijana flota myśliwskich okrętów podwodnych. Do tego obrazu należy dodać technologie rakietowe i torpedowe rozwijane także przez Iran oraz możliwość rozpowszechnienia u innych, nieprzychylnych wobec Amerykanów graczy w regionie. Pierwszy, zawoalowany przejaw rosnącej świadomości realnego stanu rzeczy ukazał się w czteroletnim przeglądzie obronnym w 2010 roku. Jednak najwięcej rozgłosu zdobyła analiza chińskich zdolności militarnych dokonana przez kilku czołowych i prominentnych amerykańskich analityków obronnych z niezależnego Centrum Ocen Strategicznych i Budżetowych (Center for Strategic and Budgetary Assessment – CSBA). Ten niezależny think tank mógł w odróżnieniu od czynników oficjalnych nakreślić bez ogródek obraz sytuacji, a także nazwać po imieniu potencjalnego przeciwnika. Najbardziej alarmującą konstatacją CSBA jest ocena, że już dzisiaj stan chińskich zdolności militarnych nakazuje uznać Tajwan i Koreę Południową za stracone pozycje z punktu widzenia obrony amerykańskiej strefy wpływów w regionie. Los Japonii i jej utrzymanie po stronie USA będzie zależało od stopnia amerykańskiej determinacji. W celu odzyskania możliwości panowania nad Pacyfikiem rekomenduje się wdrożenie zupełnie nowej doktryny bitwy powietrzno-morskiej i dogłębną modernizację odpowiednich zdolności. Stratedzy z CSBA zalecają zarówno przedsięwzięcia mające na celu obniżenie wrażliwości na ewentualny chiński atak poprzez rozproszenie istniejących baz na Pacyfiku, a także uodpornienie na zakłócanie i zniszczenie satelitarnych systemów rozpoznania, łączności i naprowadzania celów. Aby chronić flotę, proponują dalszy rozwój morskich elementów obrony przeciwrakietowej i umiejętności zwalczania wrogich okrętów podwodnych. Sugerują także konieczność rozwoju środków umożliwiających skuteczne rażenie chińskiej infrastruktury militarnej z bezpiecznej odległości, takich jak zdolności cybernetyczne, projekt nowego bombowca dalekiego zasięgu czy zwiększenie zdolności do ataku celów na lądzie przez duże okręty nawodne i podwodne. Pożądaną perspektywiczną zdolnością będzie synergiczne współdziałanie pomiędzy Siłami Powietrznymi, Marynarką i jej morsko-lądowym ramieniem – Korpusem Piechoty Morskiej. Jej celem będzie nie tylko odparcie ataku, ale także jednoczesne przełamanie obrony morskiej i powietrznej ewentualnego przeciwnika.

Trendy w amerykańskiej armii
Elementy wspomnianej koncepcji były już od kilku lat dyskutowane w kręgach dowództwa Marynarki. Dlatego nie było zaskoczeniem, że zarysowana wyżej ocena strategiczna, jak i proponowane recepty znalazły odzwierciedlenie w Strategicznych Wytycznych, jak i ostatnio przyjętym projekcie budżetu. Jednym z głównych trendów przyświecających tym dokumentom jest zwiększenie gotowości do reakcji za cenę zmniejszenia rozrosłych ostatnio formacji lądowych. W ostatnich latach puchnięcie amerykańskich sił zbrojnych wymuszone było wymogami kampanii przeciwpartyzanckiej w Iraku i Afganistanie. Podczas tego typu zadań konieczna jest fizyczna obecność wojska, której nie zastąpią nawet najbardziej zaawansowane środki techniczne. Obydwa wydane oficjalnie dokumenty mówią wprost, że nie przewiduje się jednak w najbliższej przyszłości utrzymania zdolności do długotrwałej okupacji i działań przeciwpartyzanckich. Innym niezwykle ważnym wnioskiem wynikającym z tych dokumentów jest odstąpienie od długotrwałego dogmatu w amerykańskiej polityce obronnej nakazującego utrzymanie gotowości do prowadzenia i zwyciężenia dwóch dużych wojen jednocześnie. W zamian zaplanowano utrzymanie zdolności do pokonania jednego dużego przeciwnika i jednoczesnego (jedynie) zatrzymania agresji innego przeciwnika. Realna wielkość sił nie spadnie poniżej poziomu z 2001 r., jednak zwiększenie zagrożenia w rejonie Pacyfiku spowodowało konieczność ich redukcji w Europie. Receptą na to, oprócz wspomnianej wcześniej zwiększonej gotowości pozostałych jednostek, ma być pozostawienie szkieletowych kadr na wypadek powrotu do zwiększonej liczby żołnierzy. Warto też dodać, że amerykańscy stratedzy, jak widać, wierzą w możliwość całkowicie konwencjonalnej wojny pomiędzy dwoma nuklearnymi mocarstwami. Zakładają, że racjonalny przeciwnik nie ucieknie się do tej śmiercionośnej broni, o ile nie zostanie postawiony pod ścianą, tj. o ile nie będzie zagrożona jego fizyczna egzystencja.

Zwrot w amerykańskiej polityce obronnej zasługuje na pogłębioną analizę. Była ona przedmiotem bardzo interesującego opracowania Jacka Bartosiaka z Centrum Analiz Fundacji Republikańskiej. O aspektach politycznych i regionalnych chińskich zbrojeń dużo z kolei pisali prof. Marek J. Chodakiewicz, Radosław Pyffel i Paweł Behrendt. W tym miejscu chciałbym poczynić kilka oderwanych od specyfiki regionalnej uwag ogólnych, jak i refleksję o możliwych dla Polski implikacjach. Amerykańska kultura strategiczna ulega czasami zupełnie skrajnym następującym po sobie trendom. Amerykanie musieli na swoich błędach uczyć się niełatwej przeciwpartyzanckiej doktryny w Wietnamie, po czym szybko zapomnieli o doświadczeniach z lat osiemdziesiątych. Lekcje z przeszłości, w tym zwłaszcza holistycznego podejścia do okupacji musieli sobie przypominać w trudnych warunkach Iraku i Afganistanu. W tym samym czasie jednak, gdy zapanowała moda na COIN (Counterinsurgency – działania przeciwpartyzanckie), zaniedbano rozwój klasycznych zdolności militarnych. Ostatni trend przypomina przełom lat 70. i 80. Wówczas po okresie wojny wietnamskiej Amerykanie i ich sojusznicy zdali sobie sprawę, że nie będą w stanie powstrzymać hord sowieckich armii pancernych. Aby temu zaradzić, wprowadzono nowe uzbrojenie oparte na zdobyczach rewolucji informatycznej. Wprowadzono także nową manewrową doktrynę bitwy powietrzno-lądowej, do której niewątpliwie nazwą i duchem nawiązuje nowa koncepcja zmierzenia się z Chinami. Oprócz miłośników prozy Toma Clancy´ego i jego naśladowców ten zwrot na pewno ucieszy większość kadry amerykańskich sił zbrojnych. Amerykanie mają bowiem słabość do czynnika technicznego w strategii. Dlatego też wielu decydentów, jak i oficerów oraz żołnierzy nie czuło się komfortowo wobec zniuansowanych kulturowo wymogów wojny przeciwpartyzanckiej.
Rodzi się jednak pytanie, czy Amerykanie znów nie zapomną lekcji z Iraku i Afganistanu, podobnie jak stało się po Wietnamie. Wielu komentatorów twierdzi również, że zapowiedziana na 2014 r. redukcja sił okupacyjnych i wycofanie z Afganistanu będą przedwczesne i zniweczą okupione krwią osiągnięcia. Takie oceny były już wcześniej formułowane wobec wycofania się z targanego konfliktami religijnymi Iraku. Uzasadniona wydaje się także wątpliwość, czy nowy trend nie jest w dużym stopniu wynikiem ambicjonalnej wojny wewnątrz amerykańskiego lobby obronnego. Głównym autorem koncepcji bitwy powietrzno-morskiej CSBA jest jego dyrektor Andrew Krepinevich. Ten analityk obronny zasłynął w latach dziewięćdziesiątych ukuciem bardzo „technologicznej” koncepcji rewolucji w sprawach militarnych. Ta propozycja doktryny, rozwijana później przez Donalda Rumsfelda jako koncepcja „transformacji”, była podczas minionej dekady krytykowana i odrzucona jako nieprzystająca do wyzwań wojny z terroryzmem.

Konsekwencje dla Polski
Obserwowany trend w amerykańskiej polityce obronnej niesie ze sobą szereg różnego rodzaju konsekwencji dla Europy i Polski. Po pierwsze, przeniesienie ciężaru stacjonowania wojsk w stronę Azji Wschodniej i Pacyfiku oznacza oczywiście zmniejszenie permanentnej obecności amerykańskiej w Europie. Stwierdzenie, że Amerykanie odwracają się całkowicie od naszego kontynentu, byłoby jednak przedwczesne i przesadne. Wycofaniu części jednostek towarzyszą gesty mające zapewnić, w szczególności państwa wschodniej flanki NATO, o trwałości sojuszniczych gwarancji. Takim gestem jest np. decyzja o przedłużeniu na stałe misji ochrony przestrzeni powietrznej państw bałtyckich. Jesienią tego roku w Poznaniu ma wylądować także pierwsza rotacja zespołu amerykańskich F-16. Zostanie również ustanowiona na stałe jej obsługa techniczna. Pozytywnym znakiem jest też podtrzymanie planów rozmieszczenia w 2018 r. stałych elementów fazy adaptacyjnej tarczy antyrakietowej w Polsce. Wydaje się jednak, że Pentagon zmienia charakter swego zaangażowania. Odejście od dogmatu „dwóch wojen” i wycofanie dwóch brygad niesie ze sobą podważenie realności dotychczasowego amerykańskiego wkładu w plany obrony terytoriów państw członkowskich NATO. Nawet jeśli Amerykanie nie zamierzają całkowicie opuścić swoich sojuszników w przypadku wrogiej agresji, nie będą w stanie wziąć na siebie głównego ciężaru takiej operacji, zwłaszcza na lądzie. Wydaje się, że pewnym wzorcem podziału współpracy może być tu operacja w Libii. Stany Zjednoczone konsekwentne przyjęły jedynie rolę wspierającą, oczekując, że główny ciężar obalenia reżimu Kaddafiego przyjmą państwa europejskie. Kampania w Libii nie byłaby jednak możliwa bez amerykańskiego wsparcia rozpoznawczego czy logistycznego. Dla Polski jest to jeszcze jeden sygnał, aby ciężar modernizacji Sił Zbrojnych zamiast na rozwoju sił ekspedycyjnych oprzeć na odtworzeniu własnych zdolności do obrony terytorium kraju. Taka decyzja powinna być uszanowana przez innych członków NATO, zwłaszcza przez Stany Zjednoczone, jako budująca bezpieczeństwo jego wschodniej flanki w obliczu absencji części amerykańskich jednostek. W tym kontekście konieczna jest zwłaszcza rewizja pospiesznej i nieprzygotowanej profesjonalizacji Sił Zbrojnych. Na ministrze obrony narodowej Tomaszu Siemoniaku ciąży odpowiedzialność odtworzenia systemu uzupełniania rezerw osobowych, uszczuplonych pochopnymi decyzjami jego poprzednika.

Są jednak i pozytywne strony nowej amerykańskiej strategii. Przede wszystkim zwiększy ona nadwerężone przez dekadę działań przeciwpartyzanckich i parapolicyjnych konwencjonalne możliwości pokonania dużego, zaawansowanego technologicznie przeciwnika. To z kolei, w przypadku agresji na Polskę ze wschodu, zwiększy wachlarz opcji amerykańskiej pomocy i zmniejszy ryzyko wojny nuklearnej. Jest to poza tym także memento dla polskich decydentów, że wojsko należy przygotowywać przede wszystkim do „dużej” wojny, a dopiero w drugiej kolejności do „małych” ekspedycyjnych „wojenek”. Pozytywnym znakiem jest też zwiększenie gotowości do szybkiej reakcji pozostałych amerykańskich oddziałów, a zwłaszcza uwolnienie od działań okupacyjnych wybitnie ofensywnej formacji, jaką jest Korpus Piechoty Morskiej. Kolejna lekcja dla polskich decydentów płynie jednak od strategów z Chin. Okazuje się, że mając nawet kilkakrotnie mniejszy budżet, można skutecznie zagrozić silniejszemu przeciwnikowi. Nie należy jednak mierzyć się z nim na jego warunkach, lecz skoncentrować się na wykorzystaniu własnych atutów – choćby wynikających z oparcia swojej obrony o własne terytorium. Przykładem może być wybór kierunku rozwoju Marynarki Wojennej. Jeśli uznamy, że jej priorytetowym zadaniem powinna być ochrona naszego Wybrzeża i tras przybrzeżnych, okaże się, że poza okrętami podwodnymi duże wielozadaniowe okręty mogą być nam niepotrzebne. To zadanie efektywniej mogą wykonać znacznie przydatniejsze, wielozadaniowe lotnictwo i tańsze nadbrzeżne wyrzutnie rakietowe.

Obrona naszego kraju jest przede wszystkim naszym obowiązkiem. Jeśli będziemy o tym pamiętać, nie powinniśmy popadać w panikę w związku z wycofaniem części amerykańskich wojsk z Europy. Istnieje ryzyko, że ciągłe poleganie na obcej pomocy skończy się kiedyś tragicznie. Ta pomoc może się wciąż zjawić w ograniczonym wymiarze, nawet w przypadku przyjęcia obecnego projektu budżetu. Jeżeli nie uzyska on, jako element całości planowanych przez Baracka Obamę wydatków państwa, poparcia większości w Kongresie, oznaczać to jednak będzie nierealność nawet i takiego wsparcia. Konsekwencją będzie konieczność zaplanowania znacznie dalej idących oszczędności, które dopiero spowodują realną nieobecność Stanów Zjednoczonych w wielu punktach globalnej areny, w tym w Europie.

Tomasz Szatkowski

Autor jest doradcą ds. bezpieczeństwa i obronności Grupy Politycznej EKR w Parlamencie Europejskim. W latach 2005-2006 był doradcą ministra koordynatora ds. Służb Specjalnych Zbigniewa Wassermanna oraz członkiem Komisji Weryfikacyjnej WSI. W latach 2006-2007 pełnił funkcję dyrektora Sekretariatu Wiceprezesa Rady Ministrów Przemysława Gosiewskiego.

Za: Nasz Dziennik, Piątek, 2 marca 2012, Nr 52 (4287) | http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20120302&typ=my&id=my05.txt

Skip to content