Aktualizacja strony została wstrzymana

„Szkoły czaru” czyli szkolenie KGB – Marek Jan Chodakiewicz

Szkółki KGB. Właściwie to powinno być „szkoły czaru” (charm schools – od powieści Nelsona DeMille’a o takim tytule z 1988 r.). Są to – raczej mityczne – specjalne akademie wywiadu sowieckiego, gdzie trenuje się agentów-„śpiochów”, którzy mają infiltrować społeczeństwa zachodnie, szczególnie USA. Temat ten eksploatował kilkakrotnie Hollywood, ostatnio był to obraz z Angeliną Jolie pt. „Salt” (2010), a przedtem z Johnem Travoltą – „Experts” (1988). Ponad to od czasu do czasu wypływają sensacyjne raporty na ten temat w prasie popularnej. Na przykład tygodnik „Time” („Russia: Iowa in the Ukraine”, 27 kwietnia 1959) opublikował artykuł o KGB-owskich „szkółkach”. Oparł się na krótkim eseju szwedzkiego oficera, Pera Lindgrena, który twierdził w szwedzkim piśmie wojskowym, że takie placówki istnieją – i wskazał Winnicę na Ukrainie.

W innym wypadku, w 1992 roku, senator John Kerry publicznie zadał pytanie, czy to prawda, że Sowieci używali amerykańskich jeńców z Wietnamu jako świnek laboratoryjnych w „szkołach czaru”. CIA przedstawiła raport z 1982 roku, zaprzeczający, że wie cokolwiek na ten temat. Gdy wiosną 2011 roku jeden z naszych studentów zapytał wywiad amerykański o „szkółki” KGB, otrzymał następującą odpowiedź: „CIA nie może ani potwierdzić, ani zaprzeczyć istnienie bądź nieistnienie materiałów, o które wystąpiłeś” (the CIA can neither confirm nor deny the existence or nonexistence of records responsive to your request).

Mimo to w 1960 roku CIA wyprodukowała film szkoleniowy o „szkole czaru”. Film ten jest dostępny w National Archives („Small Town Espionage”, Washington, DC, 1960, National Security Council, Central Intelligence Agency, ARC file 896138). Analiza filmu wskazuje jednak, że inspirowany był on informacjami od Szwedów. Kółko pozornie się zamknęło. Czyżby?

Machają na takie sensacje ręką eksperci i już wszyscy mieli zamiar wyszydzić ten temat, a tu nagle, na początku zeszłego lata, zdjęto 10 „śpiochów” postsowieckich w USA. Zaszło pytanie: jak tych ludzi szkolono?

Oto dwie prywatne anegdoty. Zaszedłem kilka lat temu do pewnej zwykłej publicznej szkoły podstawowej w Waszyngtonie, aby dzieciom opowiedzieć o zawodzie historyka. W klasie, pośród pociech amerykańskich, była całkiem pokaźna garstka dzieci zagranicznych dyplomatów. Nie ambasadorów, ale na przykład syn kucharza z ambasady chińskiej, córka szofera z ambasady wietnamskiej, ochroniarza poselstwa bodaj Jemenu. I był też chłopiec z Ambasady Federacji Rosyjskiej. Pędrak walił po jankesku bez jakichkolwiek naleciałości. Nazywał się, nomen omen, Romanow. Po szkole odebrał go tata, który po angielsku również mówił bez żadnego obcego akcentu. Tata też chodził do szkoły podstawowej w Ameryce. I do średniej. Sam był – dynastycznie – dzieckiem sowieckich dyplomatów. Jest to najlepszy i najtańszy sposób kształcenia szpiega. Za pieniądze podatnika amerykańskiego, w szkołach publicznych USA. Myślę, że jest to forma preferowana.

A teraz opowiastka druga, z Estonii. Było to na początku lat dziewięćdziesiątych. Przyjaciel mego kolegi, amerykański dyplomata, powiedzmy, szwendał się na południowy wschód od Tallina. W pewnym momencie natknął się na ogrodzony teren. Wszedł sobie. Wewnątrz znalazł puste amerykańskie miasteczko wraz z budkami telefonicznymi, automatami do sprzedaży coca-coli w puszkach i skrzynkami pocztowymi oznaczonymi znakiem US Mail. Po pewnym czasie wpadł na uzbrojonych ludzi w mundurach polowych bez dystynkcji. Pokazał im paszport dyplomatyczny. Odstawili go do stróżówki przy bramie. A potem zniknęli. O co chodzi? Chodzi o działalność spadkobiercy KGB, czyli przemalowanej (nowy szyld) Służbie Wnieszniej Razwiedki (SWR). Dokładniej chodzi o działalność Działu S z Pierwszego Głównego Wydziału (PGU) – poprzednio w KGB, a teraz SWR. Po prostu Dział S z PGU wyodrębniono jako SWR. Tłumaczył to wszystko w swoim „KGB Lexicon” (London 2002) Wasilij Mitrochin.

Interesuje nas technika szkolenia szpiegów-„śpiochów”, tak zwanych nielegalnych. „Legalny” szpieg to zwykle oficer pracujący pod pokrywką attaché wojskowego czy kogokolwiek innego. Taki szpieg ma z zasady paszport dyplomatyczny i immunitet. Natomiast nielegalny, czyli „śpioch”, operuje w danym kraju bez żadnej dyplomatycznej ochrony. Stąd musi mieć odpowiednią „legendę”. W ubeckim żargonie: musi być „zalegendowany”. Dotyczy to zarówno dokumentów (np. fałszywych świadectw urodzenia), jak też i wiedzy o „swoim” kraju. No i musi przejść odpowiednie szkolenie.

Przyjmuje się, że w USA informacje o tych sprawach pochodzą jedynie od uciekinierów (defectors), a nie od amerykańskich infiltratorów (infiltrators) w SWR. Podkreślam: przyjmuje się, bowiem z pewnością tego nie wiemy. Nikt nie chwaliłby się takimi sprawami, gdyby infiltracja zaistniała. Z drugiej strony jest prawie nieprawdopodobne, żeby jakiemukolwiek Amerykaninowi udało się wejść do paszczy smoka.

Wywiad nasz musi polegać głównie na zdrajcach. Do tej pory upubliczniono zaledwie dwa zestawy informacji na temat szkolenia szpiegów sowieckich i postsowieckich. Obie zawarte są w książkach-wspomnieniach. Aleksandr Kuzminow („Biological Espionage: Special Operations of the Soviet and Russian Foreign Intelligence Services in the West” – Manas Publications, New Delhi, 2006) pracował w biurokracji obsługującej szkolenie nielegałów. A Władimir Kuziczkin („Inside the KGB: My Life in Soviet Espionage” – Pantheon Books, New York, 1990) takie szkolenie sam przeszedł. Kuziczkin uciekł w 1982 roku, a Kuzminow w 1994 roku.

Według nich, służby rekrutowały szczególnie wśród studentów języków obcych. Ale wyszukiwano też adeptów nauk ścisłych – biologii, chemii, fizyki, informatyki. Szukano ponadto ludzi ze zdolnościami, które mogły pomóc w nawiązaniu kontaktów za granicą. Na przykład pod koniec lat siedemdziesiątych i na początku osiemdziesiątych w USA przeżywaliśmy szczyt popularności karate. KGB w związku z tym rozglądało się za sowieckimi rekrutami będącymi entuzjastami karate. Przynajmniej w jednym wypadku dało to efekt. Najpierw rekrut przechodzi testy medyczne. Szczególnie ważnym atrybutem jest doskonały wzrok. Jakiekolwiek poważniejsze uszczerbki (np. złamane kości czy choroba wrodzona) eliminują kandydata w przedbiegach. Ważne są też testy psychologiczne. Mięczaki i psychopaci wypadają. Jeśli rekrut miał rodzinę, następowała separacja. Źona zamieszkiwała osobno, a dzieci wysyłano do specjalnych szkół z internatem, gdzie przebywały pociechy innych KGBistów. Naturalnie w większości wypadków „śpioch” nie mógł zabrać swojej rodziny ze sobą na operację.

Kuziczkin twierdzi, że pod Moskwą, za wioską Jurłowo, w lesie, istniała specjalna baza z terenem zakazanym. Nie było to jednak amerykańskie miasteczko, ale dwa połączone ze sobą tunelem powietrznym budynki. Ponoć nazywało się to „Instytut Czerwonego Sztandaru”. Baza podzielona była na klasy i salę gimnastyczną oraz inne pomieszczenia i obiekty. Trening miał więc miejsce nie w sztucznych miasteczkach „amerykańskich” w Sowietach, a zwykle w specjalnych blokach, a ściślej: mieszkaniach operacyjnych. Takie mieszkania były wyposażone w zachodnie gadżety, takie jak pralka, zmywarka do naczyń, młynek do śmieci (garbage disposal), a przede wszystkim telewizor z najnowszymi programami.

Szkolenie „śpiocha” trwa od dwóch do trzech lat. Wszystko jest zorganizowane w sposób garnizonowy. Pobudka przed siódmą, spanie przed północą. W tzw. międzyczasie zajęcia – indywidualne i grupowe. Trening fizyczny to rozmaite sporty, szczególnie wytrzymałościowe. Potem rotacyjnie kandydatów wysyłano do klas językowych, ideologicznych (marksizm-leninizm) oraz społeczno-politycznych. W ramach tych ostatnich uczyli się polityki społeczeństw zachodnich oraz – szczególnie – struktur zachodnich agencji wywiadowczych.

Wykładano tam różne aspekty wiedzy o USA i innych wolnych krajach, w tym o religii, gospodarce, subkulturach czy uniwersytetach. Uczono, w jaki sposób rekrutować agenturę, wskazując trzy podstawowe sposoby: pieniądze, ideologię i moralność. Ta ostatnia metoda zwykle opierała się na szantażu w sprawach obyczajowych. Ogólnie uczono wyszukiwać ludzkie słabości, na przykład identyfikować choroby psychiczne. Osobnicy cierpiący na takie schorzenia są naturalnie bardziej podatni na łamanie psychologiczne niż normalni ludzie. Oprócz tego na tym wyższym etapie przyszły szpieg wkuwał swoją legendę i legendę alternatywną. Ta druga potrzebna była po to, aby „uczciwie” wytłumaczyć kłamstwa zawarte w pierwszej w razie wpadki. „Śpioch” następnie przyswajał sobie zachodni styl życia: posługiwanie się czekami i kartami kredytowymi, ubieranie się w normalne ciuchy, wypożyczanie samochodu czy wynajmowanie pokoju w hotelu. Jednym słowem: uczył się funkcjonować w wolnym społeczeństwie, co stanowiło chyba najtrudniejszą część szkolenia dla osób wychowanych przecież w totalitaryzmie.

W pewnym sensie przyszłe „śpiochy” uczyły się więcej z telewizji niż z opowieści instruktorów. Ci ostatni to legalni i nielegalni pracownicy wywiadu. Kandydatom nakazywano mówić tylko i wyłącznie w językach obcych – zarówno między sobą, jak i z instruktorami. Kładziono nacisk na slang i wyrażenia idiomatyczne. Po pewnym czasie i odsianiu większości rekrutów zaczynano zajęcia terenowe.

Kandydaci na „śpiochów” uczyli się, jak gubić ogon – w tym celu przeprowadzali ćwiczenia w terenie, na przykład w metrze w Moskwie. Następnie wysyłano ich na sprawdzian za granicę. Po pierwsze – testowano tym sposobem zdolności, wytrwałość i lojalność „śpiocha”. Po drugie – służyło to też i legendzie. Na przykład „śpioch”, który miał być „Amerykaninem”, spędzał czas na austriackim uniwersytecie. Dopiero wtedy „śpioch” dostawał zadanie (w żargonie UB: zadaniowano go) i odjeżdżał w siną dal. Na nowym miejscu nielegałowie mieli za zadanie wtopić się: zakładać rodziny i żyć normalnie. Siedzieć cicho.

W pewnych wypadkach rozkazywano im przywozić ze sobą do Sowietów dzieci urodzone na wolności. Dzieci takie miały być zakładnikami, gwarantami lojalności „śpiochów”, a poza tym źródłem ekspertyzy na temat kraju docelowego. Tymczasem nielegałowie wracali do „domu” w Ameryce i gdzie indziej.

Do dziś liczne komórki szpiegowskie „śpiochów” pozostają nieobudzone we wszystkich krajach świata. Czekają na sygnał z Moskwy. Tyle Kuziczkin i Kuzminow. Pamiętajmy jednak, że uciekinierzy od czasu do czasu koloryzują, aby podwyższyć swoją wartość w oczach CIA czy MI6 albo innej instytucji wywiadowczej Zachodu. A ponadto ich nowi mocodawcy mają wgląd w przygotowywany do publikacji materiał i z rozmaitych powodów ingerują – na przykład po to, aby szerzyć dezinformację. Trzeba więc przyjmować wiadomości ze źródeł uciekinierskich z pewnym sceptycyzmem. Ale trzeba też pamiętać, że złe nie śpi, chyba że są to „śpiochy”.

Ogólnie przyjmuje się, że „szkółki” KGB w stylu fabryki snów właściwie nie istnieją. Hollywoodzkie fantazje można włożyć między bajki. Szkolenie wstępne ma miejsce w post-Sowietach, a właściwe odbywa się głównie w krajach docelowych. Polega na dostosowaniu się do życia na miejscu. Bez „kindersztuby” jednak „śpiochom” trudno jest się dostosować.

Marek Jan Chodakiewicz

Za: Najwyższy Czas! (18/07/2011) | http://nczas.home.pl/publicystyka/szkoly-czaru-czyli-szkolenie-kgb/

Skip to content