Aktualizacja strony została wstrzymana

Imigranci i przestępczość – wykład prof. Curtisa L. Hancocka

Dodano: 2011-06-17 10:41 pm

Nielegalna imigracja oraz jej wyzwania dla amerykańskiej władzy, kultury i gospodarki

Wykład prof. Curtisa L. Hancocka z Rockhurst Jesuit University w Kansas City (USA), wygłoszony na X Sympozjum z cyklu „Przyszłość cywilizacji Zachodu – Emigracja i cywilizacje” na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim Jana Pawła II, 14 maja 2011 r.

22 czerwca 2008 r. w centrum miasta San Francisco w stanie Kalifornia doszło do potrójnego morderstwa. Ofiary należały do jednej rodziny. Byli to ojciec Anthony Bologna (lat 48) oraz jego dwaj synowie – Michael (lat 20) i Matthew (lat 16). Zabójcą był pochodzący z Salwadoru i przebywający nielegalnie od dziewięciu lat na terenie Stanów Zjednoczonych 22-letni Edwin Ramos, jeden z ponad dwudziestu milionów nielegalnych imigrantów. Kilka lat przed zbrodnią dokonaną na rodzinie Bologna Ramos został aresztowany pod zarzutem napaści w miejskim autobusie na człowieka, który skłamał, że jest jednym z członków gangu. Ponieważ napastnik był wówczas nieletni, nie odbył należnej mu kary i został powierzony pod opiekę matce. Jednak już cztery dni po tym incydencie, a zatem 2 kwietnia 2004 r., zaatakował ciężarną kobietę oraz jej brata. Wymiar oskarżenia zredukowano do czynu, który kwalifikowany jest jako usiłowanie rozboju, ale który również jest karalny. Jednak także tym razem Ramos nie spędził w więzieniu ani jednego dnia.

Niestety, fakt, że w amerykańskim mieście dochodzi do wielokrotnych morderstw, nie jest niczym zaskakującym. W ciągu jednego roku w Stanach Zjednoczonych popełnionych zostaje prawie 14 tys. zabójstw. Jednym z kilku miast, które słyną z wysokiego wskaźnika przestępczości, jest San Francisco. Ale to właśnie zbrodnia dokonana na rodzinie Bologna jest znacząca jako przykład określonego typu przestępczości, który stanowi plagę w amerykańskim społeczeństwie – mianowicie przestępstw dokonywanych przez cudzoziemców przebywających na terenie Ameryki nielegalnie. Nie są to sporadycznie popełniane zbrodnie. Trzydzieści procent więźniów odsiadujących wyroki w więzieniach federalnych Stanów Zjednoczonych stanowią właśnie nielegalni imigranci. Fakt ten zaprzecza powszechnemu mniemaniu, że cudzoziemcy, którzy przyjeżdżają do Ameryki bez pozwolenia, chcą jedynie zarabiać na życie. Edwin Ramos nie jest tylko przypadkiem więźnia, który został skazany za zbrodnię, ale jest także przykładem rządowego zaniedbania. Gdyby bowiem państwo wzmocniło granice między Stanami Zjednoczonymi a Meksykiem, to wówczas Ramos nie popełniłby w Ameryce tylu przestępstw. Gdyby Ramos został aresztowany i deportowany po pierwszej albo drugiej zbrodni, to wówczas członkowie rodziny Bologna nadal by żyli.

Kiedy spytano Ramosa, dlaczego zamordował rodzinę Bologna, odpowiedział, że była to pomyłka, ponieważ wziął Anthony´ego i jego synów za członków przeciwnego gangu. Wojna gangów stanowi znaczący element w historii nielegalnej imigracji w Ameryce. Edwin Ramos jest członkiem jednej z najgłośniejszych grup w kraju, a mianowicie gangu o nazwie MS-13. To grupa licząca ponad 100 tys. członków, spośród których większość to nielegalni imigranci. Działali oni przede wszystkim na Wschodnim Wybrzeżu, jednak dziś ich zasięg rozciąga się na niemal całe Stany Zjednoczone, włącznie z San Francisco, gdzie Ramos mieszkał. MS-13 przyjmuje i werbuje nielegalnych imigrantów, zwłaszcza jeśli przybyli oni z Salwadoru. „MS-13” to skrót od nazwy „Mara Salvatrucha”, która z kolei pochodzi od hiszpańskiego słowa „mara” oznaczającego mrówczą armię („marabuta” to z kolei termin, którego używa się w Ameryce Łacińskiej na określenie inwazji mrówczej armii). Słowo „Salvatrucha” oznacza saletrę sodową, natomiast w salwadorskim slangu jest wyrażeniem odnoszącym się do salwadorskiego ulicznego chuligana. Misją organizacji Mara Salvatrucha jest opanowanie świata przestępczego Ameryki. Odnosi ona w tej kwestii sukcesy. Lista przestępstw, których się dopuściła, jest tak zatrważająca, że mafia (którą MS-13 w wielkiej mierze zastąpiła) blednie przy tym porównaniu. Grupa ta budzi tak wielki niepokój wśród nowojorskich pedagogów, że podczas ostatniej konferencji została ona uznana przez dyrektorów setek szkół za największe zagrożenie dla młodzieży.

Administracja amerykańska a problem imigracji

Dlaczego w ogóle ta grupa nielegalnych imigrantów grasuje w Ameryce? Trudno jest znaleźć odpowiedź na to pytanie, zwłaszcza gdy ma się świadomość, że interwencja policji zmierzająca do deportacji członków gangu naprawiłaby ten błąd. Niestety, zarówno policyjnych interwencji, jak i deportacji jest niewiele. W rezultacie Edwin Ramos mógł przez wiele lat spokojnie wędrować sobie po ulicach San Francisco i popełniać kolejne zbrodnie, mimo że był już skazywany za przestępstwa, jakich się dopuścił, a także był nielegalnym rezydentem.

Czy jest to skutek nieumiejętnej kontroli oraz niedbałej i bezowocnej pracy policji? Nie, wina nie leży po stronie policyjnej praktyki. Problem tkwi raczej w polityce państwa. Jest to bowiem polityka, która zapewnia nielegalnym imigrantom coś w rodzaju „sanktuarium”. Niegdyś słowem tym określano zjawisko będące tylko i wyłącznie domeną Kościoła. Święte, nietykalne miejsce znajdowało się blisko ołtarza, a zatem tam, gdzie państwo nie miało dostępu i nie mogło ingerować pod żadnym pozorem. W Ameryce władze tworzą takie „świeckie miejsca święte” na terenie głównych miast – są to wówczas tzw. miasta-świątynie. Kiedy jakiś cudzoziemiec przebywający nielegalnie na terenie jednego z takich miast zostanie aresztowany, to nie musi niepokoić się, że policja powiadomi władze federalne i że zostanie on deportowany. Oprócz San Francisco także Nowy Jork, San Diego, Seattle, Houston, Austin, Lynchburg w stanie Virginia dumnie nazywane są miastami-świątyniami.
Głównym urzędem federalnym odpowiedzialnym za ustalanie statusu cudzoziemców przebywających nielegalnie na terenie Stanów Zjednoczonych jest ICE (Immigration and Customs Enforcement). W miastach-świątyniach często dochodzi do sytuacji, w których burmistrz, komendant policji czy też członkowie rady miejskiej lub innych urzędów deklarują, że policja nie będzie informowała władz federalnych o nielegalnie przebywającym na terenie miasta cudzoziemcu, nawet jeśli ma on na swoim koncie jakieś przestępstwa, tak jak np. Edwin Ramos. Polityka miast-świątyń zabrania policji komunikowania się z władzami federalnymi, ponieważ stanowiłoby to wówczas pogwałcenie prawa imigrantów. U podstaw tej polityki leży przeświadczenie, że władze cywilne mają moralny obowiązek okazywać współczucie pokrzywdzonym przez los imigrantom, a także solidaryzować się z nimi. Najbardziej zaś pokrzywdzeni są imigranci, którzy przebywają w kraju nielegalnie. Są oni ofiarami, a policja nie powinna utrudniać życia ludziom, którym już i tak jest ciężko. Wyznawcy postępu i oświecenia są zdania, że nielegalni imigranci, będąc już i tak ofiarami, nie powinni być dodatkowo niepokojeni i gnębieni przez policję. Na szczycie miejskiej i policyjnej hierarchii znajdują się zwolennicy tej „oświeconej” polityki, którzy dyktują zasady postępowania funkcjonariuszom policji pilnującym porządku na ulicach miast. Niektórzy urzędnicy państwowi zdający sobie sprawę, na jak wielkie ryzyko naraża ich samych taka polityka, oczywiście dostrzegają w niej absurd. Funkcjonariusze policji natomiast często rozpoznają na ulicach miast członków gangu Mara Salvatrucha, a mimo to nie zabiegają o ich deportację. Największą frustrację powoduje w policjantach sytuacja, gdy spotykają przestępcę, którego już deportowano, ale któremu udało się wrócić do Stanów Zjednoczonych. Taki powrót bowiem pomimo deportacji z kraju jest kwalifikowany jako przestępstwo.

Imigracja w statystykach

Dla wielu Amerykanów już sama idea miast-świątyń jest kuriozalna, żeby nie powiedzieć obłąkana. Nie mogą oni pojąć, jak można promować politykę, która wystawia na ryzyko zarówno funkcjonariuszy policji, jak i prawomyślnych obywateli. Ci sami Amerykanie zdają sobie sprawę, że miasta-świątynie to symptom systemowego niepowodzenia Stanów Zjednoczonych w kwestii kontrolowania nielegalnej imigracji na terenie kraju. Dziś Stany Zjednoczone zamieszkuje trzydzieści sześć milionów imigrantów oraz ich dzieci. To prawie tyle, ile migrowało do Ameryki w okresie od założenia w 1607 r. Jamestown do wyboru na prezydenta Johna Fitzgeralda Kennedy´ego w 1960 roku.

Jeśli podczas jednego roku do kraju przyjeżdża i pozostaje w nim milion nielegalnych imigrantów, to nie trzeba długiego czasu, by zrobiła się z tego naprawdę duża liczba. Ta liczba byłaby jeszcze większa, gdyby nie to, że Amerykański Patrol Graniczny zatrzymuje wielu niedoszłych imigrantów. Przez ponad pięć ostatnich lat pięć milionów cudzoziemców zostało schwytanych podczas bezprawnego wjazdu na teren Ameryki. Kilku z nich zapewne stałoby się członkami takich zbrodniczych grup, jak np. Mara Salvatrucha. Jest to wielce prawdopodobne, ponieważ wielu cudzoziemców wkracza do Ameryki, mając na swoim koncie wyroki sądowe. Spośród pięciu milionów imigrantów aż 350 tys. było wcześniej karanych. Jeden na dwunastu jest przestępcą w swoim ojczystym kraju.

Na początku XX w. zanotowano największą w dziejach Ameryki falę imigracji. Tak zwana Wielka Fala, która miała miejsce w 1910 r., przyniosła do Ameryki ok. 13,5 mln cudzoziemców. Dziś jest ich w Ameryce trzy razy tyle co w 1910 r., a mianowicie 36 milionów. Procent nielegalnych imigrantów wśród cudzoziemców wzrósł znacząco na przestrzeni ostatnich 50 lat. Podczas gdy w 1980 r. stanowili oni 21 procent ludności napływowej, to dziś stanowią już 28 procent.

Sytuacja jest tragiczna, ponieważ Ameryka czuje dumę z tego, że jest narodem otwartym na imigrantów. Jednak połączenie nielegalnej imigracji z zaniedbaniem płynącym ze strony rządu nieco osłabiło entuzjazm Amerykanów i nie chcą oni już tak hojnie rozdawać zaproszeń do swojego kraju. Wielu z nich bowiem czuje, że ta gościnność została zdecydowanie nadużyta.

Społeczne konsekwencje imigracji

Liczba nielegalnych imigrantów szczególnie obciąża infrastrukturę i nadużywa życzliwości mieszkańców stanów położonych wzdłuż meksykańskiej granicy. Prawie 4,5 tys. osób każdego dnia przedostaje się do Arizony nielegalnie. Kontrola obszaru przy granicy Kalifornii i Teksasu nie jest łatwa. Granica ta bowiem ciągnie się przez prawie 3,2 tys. kilometrów. Tylko 550 kilometrów jest zabezpieczonych ogrodzeniem. Kilkanaście lat temu granica pomiędzy San Diego a Tijuana i Mexicali nie posiadała zabezpieczenia nawet w postaci płotu. Kalifornia była wtedy prawdziwym piekłem na ziemi: sceny nocnych przestępstw, włączając w to morderstwa, gwałty, ataki i porwania, były czymś nagminnym. W późnych latach 90. zbudowano ogrodzenie i wówczas przestępczość spadła o 98 procent. Sondaż Rasmussena pokazuje, że prawie dwie trzecie Amerykanów popiera wydłużenie płotu zabezpieczającego granicę amerykańsko-meksykańską. Pomimo to Rząd Federalny nie zamierza się tym zająć.

W kontekście wydarzeń z 11 września 2001 r. kuriozalne jest to, że Ameryka tak luźno podchodzi do kwestii swoich granic. Jedną z przyczyn, dzięki której Mohammad Atta i jego towarzysze mogli doprowadzić do zamachu terrorystycznego w Nowym Jorku i Waszyngtonie, jest to, że mogli oni bez najmniejszego problemu naruszyć zasady polityki imigracyjnej. Atta i jego towarzysze zbrodni uczestniczyli w szkoleniach przeprowadzanych w szkołach lotniczych w Stanach Zjednoczonych. (Kilku z nich powiedziało swoim instruktorom lotu, żeby nie nudzili ich nauczaniem sztuki lądowania samolotem – była to umiejętność, której oni nie potrzebowali!). Atta i wielu jego towarzyszy przebywali w USA, mimo że ich wizy były nieaktualne. Kilka miesięcy przed 11 września Atta wylądował samolotem nielegalnie przy Lotnisku Miami. Miejscowa policja nie poinformowała władz federalnych o tym wydarzeniu. Największym absurdem, jaki można sobie wyobrazić, jest to, że kilka miesięcy po ataku na World Trade Center wiza Atty została wznowiona przez niekompetentnego urzędnika w Urzędzie Imigracyjnym (Immigration Service). Ta sytuacja sprawia, że dramat Ameryki staje się jakąś tragikomedią. Niestety, wygląda na to, że Ameryka nie wyciągnęła żadnych wniosków z lekcji, jaką przyniósł 11 września.

Przez ostatnią dekadę pięć milionów nielegalnych imigrantów przybyło do Stanów Zjednoczonych na mocy wizy czasowej, ale nigdy już nie wyjechało (nigdy nie wróciło do swoich krajów). W ubiegłym roku tylko jedno miasto spośród wielu (Tucson w stanie Arizona) zidentyfikowało i wyśledziło 27 osób, które przedłużyły swój pobyt poza termin ważności ich wiz. Jest to kropla w morzu, ponieważ miliony uchodźców nadal pozostają w Stanach nielegalnie. Jak naród może być bezpieczny, jeśli rząd jest obojętny na to, kto żyje wewnątrz granic państwa? Taka obojętność jest nie do przyjęcia; mało tego – jest to absolutnie lekkomyślne lekceważenie zagrożenia, na jakie Ameryka jest nieustannie narażona po 11 września, a więc po największym zamachu terrorystycznym w dziejach tego kraju.

Imigracja a polityka USA

Można zapytać: dlaczego właściwie rząd federalny jest bezsilny wobec problemu otwartych granic? Dlaczego amerykański rząd tak spokojnie przyjmuje fakt, że na terenie Ameryki przebywają nielegalnie imigranci, którzy w każdym innym kraju – również w Meksyku – nie byliby tolerowani? Podstawowym powodem jest beznadziejnie głupie polityczne zacietrzewienie. Dwie obecnie dominujące partie, Partia Demokratyczna (z założenia bardziej liberalna) i Partia Republikańska (z założenia bardziej konserwatywna), są zainteresowane inwestowaniem w nielegalną imigrację. Przedkładając interes partii ponad interes narodowy, pozyskują w ten sposób wyborców, którzy potem oczekują od rządzących, że będą wspierać nielegalną imigrację. Oczywiste jest to, że obie partie stosują się zwłaszcza do oczekiwań latynoamerykańskich wyborców, ponieważ najwięcej cudzoziemców przebywających w Ameryce to Meksykanie. Strata takiej liczby wyborców byłaby dla obu partii niekorzystna. Należy nadmienić, że w przeważającej liczbie wyborów, jakie odbyły się w Ameryce, największe poparcie wśród obywateli pochodzenia latynoamerykańskiego miała jednak partia Demokratów. Co nie znaczy, że Republikanie nie mają wśród imigrantów swoich zwolenników. Większość Latynosów to katolicy, stąd skłaniają się oni raczej ku poglądom konserwatywnym w takich kwestiach, jak aborcja, homoseksualne małżeństwa itp. Świadoma tego Partia Republikańska „zaleca się” do latynoamerykańskich wyborców w nadziei, że konserwatywna mniejszość Latynosów stanie się większością.

Paradoksalnie, wielu z tych latynoamerykańskich wyborców sprzeciwia się polityce otwartych granic. Są oni bowiem obywatelami i legalnie mieszkają w Stanach Zjednoczonych. Przekonani są ponadto, że ciągłość narodu uzależniona jest od bezpieczeństwa jego granic, a także od rządów prawa i autentycznego obywatelstwa. W związku z tym sprzeciwiają się nielegalnej imigracji nawet wówczas, gdyby mogło to objąć ich krewnych. Są zdumieni, jak ktoś może myśleć, że nielegalni imigranci przynoszą korzyść społeczeństwu w sytuacji, gdy pierwszym aktem nielegalnego imigranta jest naruszenie prawa. Zupełnie niezrozumiałe jest to, że widząc tę niechęć niektórych Latynosów do nielegalnej imigracji, Republikanie usiłują w pewnym sensie naśladować Demokratów. Sprowadza się to do dwóch tendencji: nie są entuzjastycznie nastawieni do działań mających na celu zamknięcie i zabezpieczenie granicy z Meksykiem i akceptują prawo amnestii dla cudzoziemców przebywających nielegalnie w Ameryce. Towarzyszy temu przekonanie, że taka postawa przyciągnie większą część latynoskich wyborców. Zatem w praktyce Republikanie i Demokraci niewiele różnią się w kwestii troski o granice.

Jednak to właśnie Partia Demokratyczna szczególnie rozumie korzyści płynące z latynoamerykańskich wyborców. Nie tylko legalnie przebywający w Ameryce Latynosi, ale i ci nielegalnie przebywający głosują na Demokratów. Takie stwierdzenie może wydawać się bezsensowne, ponieważ formalnie tylko obywatele Ameryki mogą prawomocnie głosować. Jednak niestety, stwierdzenie to jest prawdziwe, ponieważ innymi problemami, z jakimi zmaga się obecnie Ameryka, są oszustwa wyborcze. Oczywiście dzieje się to z korzyścią dla Demokratów. Wielu nielegalnych imigrantów naprawdę głosuje. Można by gorzko zażartować, że alternatywną nazwą dla nielegalnych imigrantów jest „nieudokumentowani Demokraci”. W swojej szokującej książce „Skradzione wybory: Jak wyborcze oszustwo może zagrozić naszej demokracji” (Stealing Elections: How Voter Fraud Threatens Our Democracy) John Fund wyjaśnia, dlaczego w ogóle to oszukańcze głosowanie mogło się rozpanoszyć: w tych okręgach, gdzie liczba głosujących jest największa, można zagłosować bez podawania obywatelstwa albo bez jakiegokolwiek dokumentu potwierdzającego tożsamość. Uważa się bowiem, że procedura ta jest po pierwsze uciążliwa, a po drugie może uchodzić za akt dyskryminacji. Demokraci odnoszą największe sukcesy właśnie w takich okręgach wyborczych. Czerpiąc korzyści z nielegalnego głosowania, nie poprzestają na tym. Usiłują pozyskać wyborców wśród nielegalnie przebywających w Ameryce imigrantów poprzez udzielanie im amnestii. Dzięki temu w krótkim czasie stają się oni pełnoprawnymi obywatelami i mogą legalnie głosować. Imigranci dobrze wiedzą, do jakiej partii należy zgłosić się z prośbą o pomoc. Program wyborczy Demokratów przewiduje ekonomiczne wsparcie i możliwość uzyskania świadczeń socjalnych przez imigrantów. Nic więc dziwnego, że czujący się bezbronnie na obcej ziemi imigranci szukają wsparcia w funduszach państwowych. Demokraci dostrzegają tę prawidłowość. Ich przeświadczenie jest proste: gdzie jest więcej imigrantów, tam znajdzie się więcej wyborców. Krótko mówiąc, strategia Partii Demokratycznej sprzyja nielegalnej imigracji, ponieważ w ten sposób ich partia rośnie w siłę z każdym nowym pokoleniem.

Tak czy inaczej, to cyniczne zacietrzewienie Republikanów i Demokratów sprawia, że Amerykanie zwyczajnie wątpią w to, że rząd kiedykolwiek skutecznie zajmie się rozwiązaniem problemu nielegalnej imigracji.

Zagrożenia dla amerykańskiej kultury i ekonomii

Na zakończenie chciałbym krótko naświetlić dwa inne problemy, które również ukazują zagrożenia, jakie niesie z sobą nielegalna imigracja. Zagrożenia te dotyczą przetrwania amerykańskiej kultury. Pierwszym jej elementem, który odczuwa skutki nielegalnych imigracji, jest ekonomia. Kondycja amerykańskiej gospodarki została w ostatnim czasie mocno nadwerężona. Nie mam wystarczająco dużo czasu, by analizować szczegółowo dane rynkowe, dlatego też wspomnę jedynie o przypadku Kalifornii, który dobrze ilustruje problem. W ciągu dwudziestu lat Kalifornia przebyła drogę od świetnie prosperującego do ocierającego się o bankructwo stanu. Ekonomista Milton Friedman przepowiedział Kalifornijczykom trzydzieści lat temu, że wszystko zmierza w złym kierunku i nie skończy się dobrze. „Jest to więcej niż pewne – zauważał – że nie można pogodzić w jednym państwie wolnej imigracji z dobrobytem”. Kalifornia zignorowała przestrogi Friedmana i stała się dla Unii Amerykańskiej tym, czym Grecja dla Unii Europejskiej.

Jeśli w jakimś kraju większą wagę przywiązuje się do ideologii ekonomicznej, a pomija się dokładne dane dotyczące kondycji gospodarczej, to należy podejrzewać, że powodem, dla którego polityczne, ekonomiczne i kulturalne elity Ameryki pozostają obojętne wobec problemu otwartych granic i nielegalnej imigracji, jest rozbicie narodowej suwerenności. U podstaw tej ideologii leży przeświadczenie, że usuwając granice, niszczy się suwerenność poszczególnych narodów. Wielu amerykańskich i międzynarodowych przywódców wierzy, że aby podnieść „jakość” rodzaju ludzkiego, należy złamać suwerenność każdego narodu z osobna. Uważają ponadto, że suwerenność indywidualna jest jedynie relikwią zaskoczonej przez noc przeszłości, natomiast suwerenność międzynarodowa jest zgodna z ideą postępowego, oświeconego – choć może trochę utopijnego – społeczeństwa. Twierdzą także, że ekonomia stanowi siłę napędową internacjonalizmu. Tego typu ekonomia staje się ideologią, którą uczony John Attarian nazwał „ekonomizmem”. „Ta noemarksistowska ideologia ma swoje źródło w przekonaniu, że ekonomia rządzi światem, a działalność gospodarcza jest najważniejszą aktywnością człowieka, aktywnością, która najmocniej przyczynia się do pomnażania szczęścia. Ekonomia jest tym, czym polityka się zajmuje albo o czym powinna traktować”.

Ponieważ ekonomizm sprawia, że działalność gospodarcza dominuje nad innymi dziedzinami kultury, to jego twórcy podchodzą entuzjastycznie do eliminacji granic pomiędzy krajami. Ci ideologowie sądzą także, że utworzenie w społeczeństwie klas i grup, które będą zależne od kogoś innego, potęguje siłę rządu, który dzięki temu za jakiś czas będzie mógł wspierać cały rodzaj ludzki. Obecność nielegalnych imigrantów w państwie pomaga osiągnąć im to wszystko. Zatem otwarte granice i wolna imigracja stanowią ukoronowanie ideologii ekonomizmu.

Drugą i zarazem ostatnią kwestią, którą chcę poruszyć, jest język. Powszechnie sądzi się, że z uwagi na tak dużą liczbę imigrantów w Ameryce powinno się znieść język angielski jako urzędowo obowiązujący. Na terenie Stanów Zjednoczonych istnieje ruch, który chce wprowadzić do szkół, polityki i życia publicznego język hiszpański jako ekwiwalent języka angielskiego. Wielu Meksykanów wierzących, że Amerykanie ukradli im tę ziemię w XIX wieku, stoi na stanowisku, że dwujęzyczna edukacja jest jedynym sposobem osłabienia amerykańskiej kultury. Od języka bowiem zależy tradycja oraz to, jakie zasady się przyjmuje. Gdy osłabi się język, automatycznie osłabi się kulturę. Jeśli nie uda się całkowicie zastąpić języka angielskiego hiszpańskim, to La Raza i MECHA mają nadzieję, że przynajmniej uda im się przekształcić kulturę amerykańską w ich własność. Można to nazwać tylko jednym słowem – rekonkwistą. Tym sposobem latynoamerykańskie grupy chcą „ponownie zdobyć” Kalifornię oraz południowo-zachodnie Stany Zjednoczone. Ziemie te miałyby powrócić do swoich rzekomo prawowitych właścicieli, czyli narodu meksykańskiego.

Nawet jeśli nie uda się im całkowicie przekształcić Ameryki, to i tak częściowo „zmeksykanizują” jej społeczeństwo.
Gdy zastanawiam się nad znaczeniem języka w kulturze, natychmiast przychodzi mi na myśl Polska, której historia stanowi najlepszą lekcję dla Amerykanów. To dobrze, że w Ameryce jest tylu pełnoprawnych obywateli i rezydentów pochodzenia polskiego. Być może przypomną oni Amerykanom, jak ważny jest język w podtrzymaniu tożsamości i integralności narodu. Odporność Polaków na wszelkiego rodzaju najazdy szwedzkie, rosyjskie, niemieckie, węgierskie i wiele innych stanowi wspaniały przykład. Dziś Polska tylko dlatego jest jednolita kulturowo, ponieważ kiedyś jej obywatele przelali wiele własnej krwi, aby zachować swój język ojczysty. Źadnej cyrylicy na naszej ziemi! Mam nadzieję, że współcześni Amerykanie podążą w ślad za Polakami i sprawią, że język angielski na zawsze pozostanie językiem dominującym w Ameryce.

tłum. Joanna Kiereś

Za: Nasz Dziennik, Sobota-Niedziela, 18-19 czerwca 2011, Nr 141 (4072) – „Imigranci i przestępczość”

KOMENTARZ BIBUŁY: Cały czas zadziwia, że ludzie światli, intelektualiści wypowiadający się całkiem logicznie na tematy związane ze swoją profesją, z taką łatwością ulegają propagandzie dotyczącej wydarzeń 11 września, powtarzając niczym nieudokumentowane brednie o „terrorystach arabskich”, jako o sprawcach tej tragedii. A przecież w ciągu już 10 lat od tamtych wydarzeń powstało tak wiele analiz naukowych bez żadnych wątpliwości potwierdzających wstępne przypuszczenia i podejrzenia, że np. wieżowce nowojorskie zostały wyburzone metodą kontrolowanego wyburzenia (na czele z budynkiem WTC7, który niczym nie uderzony runął w klasycznym stylu kontrolowanego wyburzenia, w niemal 7 i pół godziny od pierwszego – WTC2), że z pewnością coś innego niż samolot pasażerski uderzyło w budynek Pentagonu, że w Shanksville runęło coś w ziemię, co tylko naiwny mógłby zakwalifikować jako samolot, itd, itp. No, ale jeśli całą wiedzę na temat tego przełomowego wydarzenia czerpie się z Wikipedii (spróbuj, kotku, edytować to hasło w tej „wolnej encyklopedii”…), albo – to już wyższy stopień wtajemniczenia „fachowców” od 9-11 – z miesięcznika Popular Mechanics, który w 2005 roku poświęcił swe łamy na „analizę teorii spiskowej 9-11”, no to trudno z takimi osobnikami prowadzić rzeczową rozmowę.

Acha, aby było ciekawiej: autorem tak promowanego artykułu w Popular Mechanics usiłującego rozprawić się z „teoriami spiskowymi o 11 września”, jest niejaki Benjamin Chertoff, kuzyn Michaela Chertoffa, szefa (w latach 2005-2009) największej i najpotężniejszej organizacji rządowej w Stanach Zjednoczonych – Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego Stanów Zjednoczonych (Department of Homeland Security – DHS). Michael Chertoff, obok swego bogatego dorobku kneblowania ust Amerykanom, jest współautorem USA Patriot Act, czyli niekonstytucyjnej ustawy, de facto sankcjonującej zamach na swobody obywatelskie.

I jeszcze aby było bardziej ciekawie: syjonista i szowinista żydowski Michael Chertoff jest synem rabina Gershon Baruch Chertoffa, talmudysty z New Jersey, a wnukiem Paula Chertoffa, wielkiego talmudysty z Białorusi. (Tak, takie to rodzinki rządzą dzisiejszą Ameryką…)

I tu zatacza się koło, bowiem najbardziej zainteresowaną grupą etniczną w dywersyfikacji narodowościowo-etniczno-religijno-kulturowej w Ameryce, są właśnie Żydzi. Jak szczerze przyznał to swego czasu Leonard S. Glickman, prezydent Hebrew Immigrant Aid Society: „Im bardziej amerykańskie społeczeństwo jest zdywersyfikowane, tym bezpieczniej dla Żydów.”

Zatem, aby w pełni zrozumieć zjawisko nielegalnej imigracji – w rezultacie wspieranej przez rząd amerykański, co czynione jest z kolei pod naciskiem i wpływem lobby żydowskiego – należy dostrzegać destrukcyjne zjawisko nie tylko samej nielegalnej imigracji, lecz także, a może przede wszystkim tych, którzy tworzą i sprzyjają temu klimatowi. Jak określił to dr E.Michael Jones – chodzi o wywrotową działalność „Rewolucyjnego Żyda”, który czego się nie dotknie, sieje zamęt i destrukcję. Odrzucając Logos, Prawdę – Chrystusa, czyni to od dwóch tysięcy już lat…

Skip to content