Z ostatnich wypowiedzi prezydenckich ministrów wynika, że październikowe wybory parlamentarne najpewniej będą trwały dwa dni. Taką możliwość daje prezydentowi uchwalony niedawno kodeks wyborczy. Wprawdzie niektórzy konstytucjonaliści mają wątpliwości, czy taki zapis nie kłóci się z ustawą zasadniczą, która mówi o jednym, wolnym od pracy dniu wyborów, ale nawet gdyby tak było, to nic nie wskazuje, by Trybunał Konstytucyjny zdążył do października rozstrzygnąć ten problem.
Za dwudniowym głosowaniem przemawiają doświadczenia obozu politycznego, z którym związany jest Bronisław Komorowski. Przecież referendum nad przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej w 2003 r. powiodło się euroentuzjastom właśnie dlatego, że trwało dwa dni, dzięki czemu frekwencja przekroczyła wymagany próg 50 proc. Oczywiście gdyby tego progu nie przekroczono, Polska pewnie i tak jakimś sposobem znalazłaby się w Unii, ale zwolennicy Brukseli nie mieliby koronnego argumentu w postaci „woli narodu”.
Jeszcze istotniejszym doświadczeniem były ostatnie wybory parlamentarne w 2007 r. Warto przypomnieć, że ogłoszenie pierwszych sondaży powyborczych przesunęło się wówczas o dwie godziny, gdyż w niektórych komisjach (zwłaszcza na warszawskim Ursynowie – w sztandarowej dzielnicy „wykształciuchów”) było tak wielu chętnych do oddania głosu, że trzeba było dowozić dodatkowe karty. Był to głównie efekt „społecznej kampanii” pod pozornie apolitycznym hasłem: „Zmień kraj. Idź na wybory”. Pozornie – bo samo wezwanie do „zmiany kraju” wymierzone było w ówczesny rząd PiS i miało na celu mobilizację elektoratu niechętnego tej partii. Nic dziwnego, że tę „społeczną kampanię” zainicjowały takie organizacje, jak Fundacja Batorego, Forum Obywatelskiego Rozwoju Leszka Balcerowicza czy Polska Konfederacja Pracodawców Prywatnych „Lewiatan” Henryki Bochniarz, a propagujące ją reklamy bezpłatnie ukazywały się w największych telewizjach, radiach i gazetach. Organizatorzy stwierdzili potem, że ich kampania zachęciła do udziału w wyborach ponad 20 proc. głosujących, a zatem sporą część z 9-procentowej przewagi, jaką Platforma Obywatelska pokonała PiS.
Od tego momentu stało się jasne, że im wyższa frekwencja, tym większe szanse na kolejne zwycięstwa PO. PiS ma bowiem wyborców bardziej świadomych, wiernych i zwykle chodzących do urn, natomiast Platforma może im przeciwstawić jedynie „pospolite ruszenie” ludzi niemających pojęcia o polityce, za to łatwo dających się manipulować poprzez „straszenie PiS-em”. Takich ludzi można zmobilizować z jednej strony poprzez kampanie typu „Zmień kraj. Idź na wybory” (choć teraz hasło będzie inne, bo przecież nie o zmianę, lecz o kontynuację tym razem chodzi…), a z drugiej – przez dwudniowe głosowanie. Jeśli bowiem przez całą sobotę i niedzielę będzie się tłukło im do głów, że „trzeba głosować”, to duża część tych na co dzień zupełnie apolitycznych obywateli w końcu pójdzie i zagłosuje – oczywiście „tak jak trzeba”.
Nie trzeba chyba wspominać, że dwudniowe głosowanie to większa możliwość rozmaitych fałszerstw i oszustw wyborczych. Przykład wałbrzyski najlepiej pokazuje, jakie „standardy” obowiązują w lokalnych strukturach partii rządzącej (pozostaje tylko mieć nadzieję, że nie we wszystkich…). Jeśli dodać do tego inne zmiany uchwalone niedawno przez Sejm – obcięcie subwencji dla partii politycznych, zakaz spotów i billboardów wyborczych – a także przejęcie mediów publicznych przez układ PO-PSL-SLD, to najbliższa kampania będzie dla PiS niezwykle trudnym wyzwaniem.
Paweł Siergiejczyk
Artykuł ukazał się w najnowszym numerze tygodnika „Nasza Polska” z 26 kwietnia 2011 r. (Nr 17 (808))