Aktualizacja strony została wstrzymana

Kto zawinił? – dr Przemysław Czarnek

Śledztwo smoleńskie – krótka historia blamażu

Od ponad roku trwają prace, których nagłaśnianym wszem i wobec celem ma być przybliżenie nas do prawdy o przyczynach największej polskiej katastrofy lotniczej wszech czasów, w której zginął prezydent RP wraz z małżonką, wielu ministrów z Kancelarii Prezydenta RP, najwyżsi rangą dowódcy Sił Zbrojnych RP, członkowie Rady Ministrów, parlamentarzyści i wielu innych przedstawicieli polskiej polityki, duchowieństwa, przedstawiciele Rodzin Katyńskich. Dlaczego doszło do tej katastrofy? Jakie były jej okoliczności? Kto zawinił? – nadal tego nie wiemy, a przynajmniej na pewno nie znamy całej prawdy. Niestety, istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że prawdy tej nigdy nie poznamy, bo w dojściu do niej skuteczną przeszkodą okazuje się niewiarygodna indolencja rządzących.

Szok katastrofy smoleńskiej udzielił się 10 kwietnia ubiegłego roku wszystkim, być może z różnym natężeniem, ale wszystkim. W tym szoku wygłaszane były pierwsze komentarze, zapowiedzi działań, podejmowane były pierwsze decyzje. W tej atmosferze szoku prezydent Rosji uroczyście zapowiedział podjęcie wszelkich działań zmierzających do szybkiego wyjaśnienia przyczyn katastrofy. Oświadczył również, że w pracach nad wyjaśnieniem jej przyczyn uczestniczyć będzie na równi strona polska i rosyjska.

Szybko okazało się, że szok po stronie polskiego rządu, na czele z premierem Donaldem Tuskiem, był chyba jednak zdecydowanie większy niż po stronie rosyjskiej (i to jest możliwie najprzychylniejsza rządowi Tuska interpretacja zdarzeń i decyzji). Zamiast bowiem wykorzystać okazję i skonsumować uroczyste zapowiedzi rosyjskiego prezydenta, strona polska zdecydowała się na… pozbawienie nas możliwości wyjaśnienia przyczyn katastrofy. Jak bowiem inaczej określić decyzję podsuniętą nam przez Rosjan o wyborze określonego w konwencji chicagowskiej trybu prac nad wyjaśnieniem tej katastrofy?

Przyjrzyjmy się kluczowym postanowieniom Konwencji o Międzynarodowym Lotnictwie Cywilnym z dnia 7 grudnia 1944 r., której stroną jest państwo polskie. Przepis jej art. 26 stanowi, że „w razie wypadku, którego doznał statek powietrzny jednego Umawiającego się Państwa na terytorium innego Umawiającego się Państwa i który pociągnął za sobą śmierć lub poważne obrażenia albo wskazuje na istnienie poważnych usterek technicznych na statku powietrznym lub w udogodnieniach dla żeglugi powietrznej, Państwo, na którego terytorium wypadek nastąpił, wdroży dochodzenie co do okoliczności wypadku, stosując się, jak dalece jego własne ustawy na to pozwalają, do zasad postępowania zaleconych przez Organizację Międzynarodowego Lotnictwa Cywilnego. Państwu, w którym statek powietrzny jest zarejestrowany, powinno się umożliwić wyznaczenie obserwatorów, którzy byliby obecni przy dochodzeniu; Państwo prowadzące dochodzenie poda do wiadomości temu drugiemu Państwu sprawozdanie i wnioski w danej sprawie”.

Jak łatwo dostrzec, Polsce przypadła li tylko rola obserwatora dochodzenia prowadzonego przez Rosję i to na dodatek obserwatora bez precyzyjnie określonych uprawnień. Czym zatem była decyzja premiera o poddaniu prac nad wyjaśnieniem katastrofy rygorom konwencji chicagowskiej, jeśli nie oddaniem całego pola Rosji?

Zwróćmy uwagę na jeszcze jeden przepis, niezwykle ważny z punktu widzenia późniejszych pretensji polskiego akredytowanego Edmunda Klicha. Otóż zgodnie z art. 3 konwencji jej przepisy stosuje się wyłącznie do cywilnych statków powietrznych, zaś nie stosuje się jej do statków powietrznych państwowych, do których konwencja zalicza te, które używane są w służbie wojskowej, celnej i policyjnej. Jak to postanowienie ma się do wygłaszanych po kilku miesiącach (tuż po ogłoszeniu raportu MAK) pretensji przedstawicieli rządu polskiego o to, że MAK uznał lot Tu-154 w dniu 10 kwietnia za lot cywilny, a nie wojskowy, skoro sam rząd polski bez zastanowienia pozwolił na badanie przyczyn katastrofy na podstawie konwencji, którą stosuje się wyłącznie do cywilnych statków powietrznych? Sam MAK zresztą też był niekonsekwentny, ponieważ działając na podstawie konwencji dotyczącej cywilnych statków powietrznych, odmówił przyznania dla lotu Tu-154 statusu lotu wojskowego, uznając jednak, że był to lot państwowy – do którego przecież konwencji się nie stosuje.

Później okazało się, że strona polska i rosyjska porozumiały się w zasadzie tylko co do stosowania załącznika nr 13 do tej konwencji, a nie całej konwencji. Ale tu znów niekonsekwencja i jej brzemienne skutki. W załączniku nr 13 nie ma bowiem mowy o możliwości odwołania się od raportu końcowego sporządzonego przez państwo, na terenie którego miała miejsce katastrofa – a przecież to odwołanie miało być kluczowe, zdaniem premiera Donalda Tuska, ministra Radosława Sikorskiego i ministra Jerzego Millera. Nawet gdyby przyjąć, że odwołanie takie miałoby zastosowanie na mocy przepisów zasadniczej części konwencji, to i tak byłoby ono nieskuteczne, bo ICAO (Organizacja Międzynarodowego Lotnictwa Cywilnego) zajmuje się wyłącznie wyjaśnianiem przyczyn katastrof cywilnych statków powietrznych, a nie państwowych.

Oswobodzona przez polski rząd z jakichkolwiek ograniczeń strona rosyjska, w imieniu której działał rosyjski MAK kierowany przez gen. Tatianę Anodinę, oznajmiła światu, że wyłączną winę za katastrofę smoleńską ponosi Polska – jej niewyszkoleni piloci, przyzwolenie na łamanie podstawowych procedur, porywczy i apodyktyczny prezydent, który wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi (z punktu widzenia Rosjan) nakazał kiedyś pilotom lecieć do ogarniętej wojną Gruzji, oraz pijany dowódca Sił Powietrznych, który tym razem, za przyczyną tego samego apodyktycznego prezydenta, nakazał załodze lądować na zamglonym lotnisku. Źadnej winy Rosjan, choćby najmniejszej. Taki przekaz poszedł w świat i został opublikowany na czołówkach europejskich i światowych mediów.

Co na to polski rząd?
Blamaż premiera i jego ministrów


Znamienne jest to, że zarówno polski akredytowany Edmund Klich, jak i premier Tusk doskonale wiedzieli wcześniej, tj. przed ogłoszeniem raportu MAK, co znajduje się w treści tego raportu. Doskonale wiedzieli, że ta treść to ośmieszenie Polski jako państwa, a przez to całego społeczeństwa polskiego. Wiedzieli i… nie zrobili nic. Premier spokojnie szusował na nartach w Dolomitach, gdy Tatiana Anodina dokonywała dzieła. Nie pojawiła się konieczna wówczas natychmiastowa riposta – konferencja premiera i polskiego akredytowanego, na której wystosowana byłaby natychmiastowa kontra; konferencja komisji Millera, na której przeanalizowano by zapisy rozmów załogi samolotu z kontrolerami wieży w Smoleńsku (konferencja taka była spóźniona co najmniej o kilka dni). Słowem, nic.

W zamian w programach radiowych i telewizyjnych pojawili się ministrowie Sikorski i Miller, którzy wyrazili radość z faktu, że wybrali właśnie konwencję chicagowską jako podstawę prowadzenia prac nad wyjaśnieniem przyczyn katastrofy smoleńskiej, bo gdyby nie to, no to po pierwsze, w ogóle nie poznalibyśmy treści raportu MAK (zaiste lepiej było go nie poznać), a po drugie, nie moglibyśmy się od niego odwołać do ICAO. Źenujące, bo to trochę tak, jakby adwokat tłumaczył swojemu klientowi, że celowo przegrał sprawę z kretesem w pierwszej instancji, wystawiając klienta na pośmiewisko tylko po to, by móc poznać pisemne uzasadnienie sądu i by móc odwołać się do drugiej instancji. Tyle że nie wspomniał, a później kamuflował fakt, że odwołanie nie przysługuje. Nie można bowiem przypuszczać, że ministrowie rządu Tuska nie wiedzieli, że od raportu MAK nie da się odwołać.

Śledztwo prokuratorskie, czyli „mission impossible”

Równolegle z pracami MAK toczyło się (a w zasadzie od wielu miesięcy tkwi w miejscu) postępowanie prokuratorskie. Nie ruszało z miejsca, bo nie mogło, wskutek indolencji polskich władz, o której była już mowa na wstępie. Postępowanie, które prowadzone było i jest oddzielnie w Polsce i w Rosji – wbrew zapowiedziom prezydenta Miedwiediewa z 10 kwietnia ubiegłego roku. Śledztwo, w którym polscy prokuratorzy skazani byli na łaskę i niełaskę strony rosyjskiej dysponującej kluczowymi dowodami, łącznie z podstawowym dowodem rzeczowym w postaci wraku rządowego (bo przecież wcale nie prezydenckiego – jak to usilnie w mediach się przedstawia) Tu-154. Dziesiątki wniosków kierowanych przez polskich prokuratorów pod adresem strony rosyjskiej przez długie miesiące pozostawały bez odpowiedzi. W końcu polskim prokuratorom pozwolono na przeprowadzenie czynności w Moskwie i Smoleńsku, ale kiedy? Przed kilkoma tygodniami, już po publikacji raportu MAK. Co warte są czynności przeprowadzane kilkaset dni po zdarzeniu, które na dodatek miało miejsce w Rosji, tego nie trzeba tłumaczyć.

Ale i tu znów kłania się PR. Przez pierwsze kilkanaście tygodni w mediach słyszeliśmy nieustannie, że współpraca polskich i rosyjskich prokuratorów układa się bardzo dobrze. Dopiero po kilku miesiącach coraz odważniej zaczęto mówić, że to nieprawda, a śledztwo, z winy Rosjan, tak naprawdę stoi w miejscu. Zresztą podobnie było ze współpracą polskiego akredytowanego z komisją MAK – Edmund Klich najpierw grzmiał, że jesteśmy na garnuszku Rosji, by uciszyć się po pamiętnej rozmowie z Donaldem Tuskiem, a później przekonywać nawet, że współpraca układa się dobrze, to znowu by stwierdzić po kilku miesiącach, że są problemy, i wyznać, że problemy były od początku (i to jakie, skoro nie można było nawet dokładnie przesłuchać kontrolerów lotu ze Smoleńska).

Jakie będą efekty tego śledztwa? Niestety, prawdopodobnie takie, jak obraz podstawowego dowodu rzeczowego w postaci wraku i jego losy – najpierw niedbale przewiezionego na lotnisko w Smoleńsku, następnie tam porzuconego z możliwością dostępu do niego każdej nieuprawnionej osoby, później pociętego, a następnie przykrytego plandeką, ale dopiero wówczas gdy już podgnił, pordzewiał i nie przedstawia większej wartości dowodowej.

Zaniechane inicjatywy

Prawdą jest, że dobrego – bo zapewniającego stuprocentową skuteczność – rozwiązania nie było. Wszak do katastrofy doszło w Rosji – fakt ten już na wstępie stawiał nas w trudnym położeniu. Nie oznacza to jednak, że należało zaniechać inicjatyw, które były możliwe w pierwszych dniach po katastrofie, i że należało wybrać najgorsze z możliwych rozwiązanie, czyli zgodzić się na faktyczny dyktat Rosjan. O inicjatywach, których zaniechano, pisałem już na łamach „Naszego Dziennika” w ubiegłym roku, tocząc miłą polemikę w tym względzie z panią profesor Krystyną Pawłowicz. Wskazałem wówczas, że kluczem do sukcesu byłoby wykorzystanie atmosfery ogólnego szoku i przelanie na papier publicznych zapowiedzi Miedwiediewa: sporządzenie na tej bazie umowy dwustronnej obejmującej zarówno współpracę przy badaniu przyczyn katastrofy, jak i w prowadzeniu postępowania prokuratorskiego. Polemika z panią profesor Krystyną Pawłowicz dotyczyła przy tym wyłącznie tego, czy już sama wypowiedź prezydenta Rosji miała charakter źródła prawa międzynarodowego publicznego, czy też nie i jakie byłyby konsekwencje uznania jej za takie źródło.

Niestety, strona polska nie wykazała w tym względzie żadnej inicjatywy. Raz jeszcze powtórzę, że nie ma pewności, iż Rosjanie ostatecznie przystaliby na taką umowę. Powtórzę jednak także, iż jestem przekonany, że w sytuacji, gdy cały świat patrzył na Rosję i analizował to, co stało się w Smoleńsku, ciężko byłoby Rosjanom odmówić podpisania takiej umowy otwierającej możliwości faktycznej współpracy w śledztwie. A gdyby jednak tak się stało, to dla świata byłby to czytelny sygnał, że Rosjanie mają coś do ukrycia. Byłaby to znakomita podstawa do tego, by polski rząd umiędzynarodowił prace nad wyjaśnieniem przyczyn katastrofy. Tymczasem z wnioskiem o takie umiędzynarodowienie występowali jedynie parlamentarzyści PiS – przy całym szacunku ich siła przekonywania w sposób naturalny była dużo słabsza, aniżeli siła, jaką przedstawiałyby wnioski konstytucyjnego rządu polskiego. Efekty są takie, jakie są – Komisja Europejska w ogóle nie zajęła się tą sprawą (a przecież miała podstawy), a działania Stanów Zjednoczonych, o które zabiegał poseł Antoni Macierewicz i minister Anna Fatyga, dotychczas są niewidoczne.

Wnioski

W rocznicę jednego z największych dramatów w historii Polski zamiast zbliżania się do prawdy o jego przyczynach, jesteśmy od tej prawdy chyba coraz dalej, po drodze doznając upokorzenia ze strony Rosji, która mamiła nas początkowo miłymi i ciepłymi gestami (uściski Putina i Tuska, „Katyń” w kinach i państwowej rosyjskiej telewizji, wizyta Miedwiediewa itp.). Zaryzykuję stwierdzenie, że prawdy już nie poznamy (choć bardzo chciałbym się mylić). Trudno bowiem nazwać sukcesem i dojściem do prawdy informacje o bałaganie w polskim wojsku, o nieprzestrzeganiu procedur w polskim lotnictwie wojskowym, o nonszalancji, jaką było skierowanie nadającego się do demobilu samolotu rządowego na pokładzie z prezydentem RP na „kartoflisko” w Smoleńsku (to, że lądował tam także premier Rosji, w ogóle mnie nie interesuje – Air Force 1 z prezydentem USA na pokładzie w ogóle by się tam nie skierował, lądowałby planowo w Witebsku). Takie informacje są oczywiste. Informacji o przyczynieniu się Rosjan do tej katastrofy jednak już nie uzyskamy (przynajmniej w oficjalny sposób), a powinny one być tak samo oczywiste, jak te o polskim bałaganie. Bałaganie, za który zresztą nikt politycznie dotąd nie odpowiedział (a to też powinno być oczywiste w cywilizowanym kraju) i nie odpowie, bo słyszeliśmy oświadczenia Donalda Tuska, że żadnej rekonstrukcji rządu do czasu nowych wyborów nie będzie.
Z całości niestety wyłania się ponury widok beznadziejnie słabego państwa polskiego, które nie tylko nie potrafi zadbać o bezpieczeństwo najważniejszej osoby w państwie, ale nie jest w stanie podjąć dającej choćby nadzieję na skuteczność próby wyjaśnienia przyczyn tragicznej jej śmierci. I to w tym wszystkim jest dziś chyba najbardziej przykre.

Dr Przemysław Czarnek

Autor jest konstytucjonalistą, pracownikiem Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II.

Za: Nasz Dziennik, Poniedziałek, 18 kwietnia 2011, Nr 90 (4021) | http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110418&typ=po&id=po81.txt

Skip to content