Aktualizacja strony została wstrzymana

Sianokosy

W ostatnich dniach czerwca mają wysłać ekipę w góry, do zagrabiania siana i ułożenia w kopce.

Ekipę skompletowano. Wyznaczono czterech Rosjan, jednego Ukraińca oraz cztery Polki: Niutę Sędzielowską, Zuzę Akord, Wisię Helebrand i mnie. Jeden z Rosjan, na wiadomość, że wyznaczono Polki na sianozbiory, powiedział:

-Jadą same Polki, nie będzie z kim spać.

Jadąc na sianokosy, byłam obowiązaną zabrać żywność na przeciąg siedmiu dni. Zabrałam trochę kaszy, ziemniaków i suchego chleba.

Rano, o godzinie 6-tej, wyruszyliśmy na sianokosy czterema arbami, zaprzęgniętymi w woły. Arby skręciły na drogę stepową i woły truchcikiem zdążały w kierunku gór.

Przemierzamy piaszczysty step, gdzieniegdzie porosły kępkami zżółkłej trawy. Góry były tuż tuż, tymczasem woły biegną, a odległość ciągle ta sama. Gdy słońce stanęło u zenitu, a było to samo południe, wjechaliśmy w step pokryty bujną roślinnością, poprzecinany licznymi strumykami, wypływającymi z gór. Trawa zielona, a kwiaty stepowe pachniały upajająco. Step coraz barwniejszy, woły biegną leniwie, a koła arb suną, jakby od niechcenia.

Pod zachód słońca dotarliśmy do podnóża gór. Rosjanie napoili woły, nakarmili i pojechaliśmy dalej. Wjechaliśmy w góry Tarbagataj. Zdążamy nieuregulowanym szlakiem górskim, zarzuconym kamieniami, naniesionymi zimą przez buran, a wiosną przez rwące potoki górskie. Droga wije się serpentyną u zboczy gór, arba nieustannie podskakuje, toruje sobie drogę wśród wybojów i naniesionych kamieni.

Późno wieczorem dobrnęliśmy do rozległych łąk, położonych wśród gór i przepływających potoków. Nacięliśmy krzewów karagaju, rozpalili ogień, ugotowali wrzątek i zupę.

Niebo cudnie roziskrzone gwiazdami, a wokół panuje cisza. Woły legły przy ognisku, a myśmy rozścieliły koce, niedaleko ogniska, z zamiarem odpoczęcia. Rosjanin dokładał karagaju do ognia, palił fajkę i nucił dumkę.

O północy ogień przygasł, nastał chłód, więc naciągnęłyśmy koce po szyję. Sen znużył oczy, gdy nad głowami przeraźliwie zawyły wilki. Rosjanin dorzucił do ognia karagaju, buchnął płomień i dochodziły nas już tylko odgłosy wyjących wilków.

Karagaj trzaskał w ogniu, a ściany gór roznosiły głuche echo uchodzących wilków. O spaniu nie było mowy.

O godzinie 3-ciej zerwano nas i zagnano do pracy. Grabimy siano w kopce. Atakowały nas żmije. Nie uciekały, tylko wystawiały drgające języczki, jak gdyby pytały, po co myśmy tu przyszli?

O godzinie 9-tej rano przewodnik zarządził odpoczynek do 4-tej po południu, to jest na czas upałów. Ugotowałyśmy w wiadrze obiad: kaszę z ziemniakami i zażywałyśmy wypoczynku.

O godzinie 4-tej po południu wznowiliśmy pracę, trwała do godziny 11-stej w nocy. Zmęczone ległyśmy, jak kłody. Po północy w obozie powstał popłoch, pod obóz podszedł niedźwiedź. Pomruk był coraz głośniejszy. Rosjan ogarnął lęk. Jeden dokłada karagaju do ognia, by ogień buchał płomieniem, inni, uzbrojeni w siekiery i pały, byli gotowi do odparcia ataku.

Siedzimy skulone dookoła ogniska i zanosimy modły o zesłanie pomocy. Prócz wiary w boga, niczym nie dysponowałyśmy. Niedźwiedzia spłoszył ogień, więc uciekł do kniei.

Po zgrabieniu siana, Rosjanie ładowali je na arby i zwozili w sterty. Na stercie stały Polki, odbierały siano i ubijały nogami.

Zostałam przydzielona do pomocy młodemu Rosjaninowi, silnemu, barczystemu chłopu. Rosjanin uganiał po łące bawołami i zwoził siano. Dopóki sterta była niska, wrzucał siano na stertę, a ja ubijałam nogami. Gorzej, gdy sterta urosła, podrzucał mi na widłach spore wiązki siana. Zadaniem moim było wiązki te pochwycić i wciągnąć na stertę. Omdlewały mi ręce ze zmęczenia, a ciężaru takiego nijak nie mogłam wciągnąć na stertę, więc puszczałam wiązki siana.

Rosjanin przeklinał mnie i moją matkę najohydniejszymi słowami, wrzeszczał:

-Dali mi najsłabszą dziewkę, nic nie zarobię!

Klął, na czym ziemia stała.

Siły zupełnie opuszczają mnie, chłop zły, jak ciernie, gotów mnie jeszcze przebić widłami, gdy wpadnie we wściekłość- pomyślałam.

Uklękłam na stercie siana, złożyłam błagalnie ręce i zwróciłam swe oczy ku Matce Boskiej Nieustającej Pomocy, szepcę:

-Matko Boska, uwolnij mnie od tej pracy, inaczej rzucę się na widły i przebiję, bo męczarni tej dłużej nie wytrzymam.

Ledwo skończyłam gorące słowa modlitwy, podszedł przewodnik, powiedział:

-Idź odpocząć, ty nie masz siły.

Stanęłam przy arbie, wlepiłam oczy w gwiaździste niebo, wzdychałam ku zachodowi, szeptałam:

-Tam ojczyzna moja.

Już drugi dzień jesteśmy bez jedzenia, pijemy jedynie wrzątek.

Dziesiątego dnia opuszczam góry. Jedziemy na arbach załadowanych sianem, a arby podrygują po wybojach i kamieniach.

Pod zachód słońca dojechaliśmy do kazachskiego kołchozu, gdzie zastaliśmy Kazachów, siedzących przed chałupami i jedzących okrągłe kluski, usmażone na baranim tłuszczu. Kazachowie zaprosili nas na wieczerzę. Jadłyśmy kluski bez opamiętania, pod koniec Niuta mówi:

-Pozostawmy choć dwie kluski, aby mieli o nas dobre pojęcie.

Pozostawiłyśmy dwie kluski, ale każda z nas z ukosa na nie spoglądała. Zwyciężył konwenans i pozostawiłyśmy dwie kluski.

Następnego dnia po powrocie z sianokosów, spotkała mnie Natasza- nasza pierwsza gospodyni. Powiedziała mi komplement:

-Jak ty postarzałaś się na mordzie!

Mamy trzy dni odpoczynku, po czym jedziemy na sianożęcie.

Niemcy gwałtownie prą naprzód. Lwów już w rękach niemieckich. Otrzymałam paczkę i list od teściowej oraz list od cioci Stanisławy. Zastanawia nas list cioci. Pisze, że Adaś- syn jej, nie wróci, bo tam, gdzie on przebywa, w Starobielsku, wybuchła zaraza i co dziesiąty umiera. Frania (mój ojciec) również nie wyczekujcie, bo trudno uwierzyć, aby to wszystko przetrzymał.

Ubiegłej nocy nawiedził mnie charakterystyczny sen. Śniłam o babci. Była elegancko ubrana, miała uradowaną minę, powiedziała mi na ucho: „Za sześć tygodni, licząc tylko dni robocze, pamiętaj, musisz odliczyć niedziele i święta, spotka wszystkich Polaków coś bardzo dobrego”.

Sen opowiedziałam znajomym. Wyinterpretowano, że w czasie od 15 do 31 sierpnia spotka Polaków coś dobrego. Znajomi są przejęci moim snem.

Znowu wyjeżdżam na dziesięć dni w góry, na sianożęcie. Do pracy tej wyznaczono trzech Rosjan, Polaka- Jurka Brzezińskiego i nas, cztery Polki.

Od godziny 6-tej rano czekamy na podwórzu artelu na wyjazd. Dopiero dzisiaj stwierdzono, że kosiarka w naprawie. Około południa nadjechał wóz drabiniasty, doczepiono doń kosiarkę i wyruszyliśmy w drogę.

Tuż za bramą artelu od wozu odpadło koło. Zapchaliśmy wóz na podwórze artelu. Wozu zapasowego, ani koła nie ma. Dopiero kołodziej, z pomocnikiem, poczęli naprawiać koło i tak straciliśmy cały dzień. Dopiero po zachodzie słońca wyruszyliśmy na sianokosy. Wypoczęte szkapiny cwałowały drogą stepową, a za nami sunęły tumany gęstego kurzu. Wóz turkotał, nasze twarze, brwi i rzęsy pokrył gęsty kurz. Co chwila ktoś kicha, a kurz atakuje drogi oddechowe.

Około północy przewodnik zarządził postój. Wyprzęgnięto konie i dano im wiązkę siana. Na drodze rozpalono ognisko, a myśmy legły w rowie, by wypocząć. Nie zdążyłyśmy zmrużyć oczu, gdy napadły nas chmary komarów i moskitów. Naciągnęłyśmy koce na głowy, ale komary były nieznośne i melodyjnie bzykały nad głowami.

O brzasku dnia ruszyliśmy. Step i góry malownicze, a woda w strumyku lodowata.

Tym razem jedziemy innym szlakiem, przez przełęcze. Podnóżem gór zdążamy ku wielkiej dolinie, osiadłej między rozłożystymi górami Tarbagataj.

Po południu osiągnęliśmy dolinę. Odkarmiono i napojono konie, poszła w ruch kosiarka. Do wieczora zaścielono łąkę pokosami zżętej trawy.

Nazajutrz silne słońce zamieniło trawę w siano. Przemierzamy łąkę wzdłuż pokosów i zgrabiamy siano w kopice. Każda zgrabiona kopica przynosi nam 2 kopiejki zarobku.

W górach zastał nas wychodnoj, niedziela. Najmłodsza z nas- Wisia Helebrand-poszła nocą do Urdżaru po prowianty. Rosjanie zbierają w przełęczach zioła herbaciane, a my Polki, leżymy w cieniu pod wozem i gwarzymy o ojczyźnie.

Następnej nocy Wisia powróciła. Przyniosła mi butelkę kawy z mlekiem i trochę chleba, a co najważniejsze- wiadomość, że Moskwa zawarła z Czechami układ i dla Czechów ogłoszono amnestię. Liczymy na podobny układ i amnestię.

Wiadomości z frontu skąpe. Mówią, że armia sowiecka została rozbita i że Niemcy prą naprzód.

Po dziesięciu dniach pracy, przy przeciętnym zarobku, około jednego rubla dziennie, wracamy do Urdżaru.

Postój mieliśmy w kołchozie kazachskim, położonym wśród gór. Był to kołchoz bez kobiet, ale przyczyny braku kobiet nie dociekłyśmy. Kazachowie z obozu obstąpili nas, cztery przedstawicielki prababki Ewy i zaproponowali małżeństwa.

Rosły Kazach, przewodniczący Kołchozu, zaproponował Niucie:

-Nie będziesz potrzebowała nic robić, ani wody nosić, ani ognia rozpalać, wszystko to ja sam zrobię.

I tym razem spotkał ich zawód i kołchoz nadal pozostał bez płci żeńskiej.

Po powrocie z sianożęcia, wyznaczono mnie do prac rolnych. Na czas wojny skasowano wychodnoj.

Jesteśmy tak przemęczone pracą, że ledwo pociągamy nogami. Znajomi ciągle pytają, co z moim proroczym snem?

Im gorzej na froncie, tym więcej ganiają nas. Wiele z nas ma obsypane usta wyrzutami.

Mężczyźni-tubylcy nieomal wszyscy odeszli do wojska. Nietknięte pozostało N.K.W.D i Milicja.

Ze Lwowa do Kazachstanu – kartki z pamiętnika kuzynki Ewy

POPRZEDNIE CZĘŚCI Ze Lwowa do Kazachstanu – kartki z pamiętnika kuzynki Ewy:

Za: Ze Lwowa do Kazachstanu – kartki z pamiętnika kuzynki Ewy | http://pamietnik-ewy.blogspot.com/2011/03/sianokosy.html