Aktualizacja strony została wstrzymana

Oficerowie pod przykryciem

Watykan był w czołówce państw, którymi interesował się wywiad komunistyczny. Traktowano go na równi z krajami należącymi do NATO. Centralę w Warszawie zajmowały różne sprawy: pielgrzymki Ojca Świętego, jego encykliki, homilie, ale także stan zdrowia, a niekiedy to, co zjadł na śniadanie.

Z dr. Tadeuszem Witkowskim, publicystą, badaczem akt przechowywanych w Instytucie Pamięci Narodowej, byłym pracownikiem Służby Kontrwywiadu Wojskowego i członkiem Komisji Weryfikacyjnej ds. Wojskowych Służb Informacyjnych, rozmawia Bogusław Rąpała

Trwa proces odtajniania materiałów dotyczących zagranicznych rezydentur wywiadu PRL. Czy mógłby Pan opisać struktury tych rezydentur oraz wskazać instytucje, w których były one szczególnie aktywne?

– Do niedawna były to rzeczywiście materiały objęte klauzulą tajności, toteż o pracy rezydentur można było wnioskować w zasadzie tylko na podstawie lektury konkretnych teczek obiektowych zachowanych w postaci mikrofilmów Departamentu I MSW, tudzież na podstawie innych opracowań i instrukcji tego resortu, a niektóre z teczek zostały przecież zniszczone. Przy tym nie wszystko podlegało mikrofilmowaniu. Teczki rezydentur mówią znacznie więcej o ich działalności, oprócz konkretnych raportów przesyłanych w szyfrogramach do centrali w Warszawie zawierają bowiem dość szczegółowe plany pracy i sprawozdania, a także informacje o strukturze organizacyjnej wywiadu. Wiadomo, że na czele każdej rezydentury stał szef, zwany rezydentem. Podlegali mu oficerowie operacyjni rozmieszczeni na terenie różnych placówek przy ambasadach, konsulatach, instytutach kultury i spółkach handlowych. W dokumentach występują oni z reguły pod pseudonimami, te jednak dają się rozszyfrować choćby przez zestawienie dat nominacji i odwołań z danymi, które figurują w „instytucjach przykrycia”, takich jak Ministerstwo Spraw Zagranicznych czy też Ministerstwo Handlu Zagranicznego i Gospodarki Morskiej.

Gdzie kierowano oficerów operacyjnych i ilu?

– To mogło wyglądać różnie. Rezydentura wiedeńska, np., liczyła w drugiej połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku 14 pracowników rozmieszczonych w siedmiu placówkach. Liczba ta obejmowała rezydenta, jedenastu oficerów operacyjnych, szyfranta i kierowcę. Czterech pracowników (rezydent, jeden z oficerów, szyfrant i kierowca) rezydowało na terenie ambasady, jeden w konsulacie, pięciu (w tym dwóch oficerów II linii) w Biurze Radcy Handlowego. Jeden oficer zatrudniony był w Instytucie Polskim, jeden w przedstawicielstwie PRL przy ONZ, jeden (oficer II linii) w jakiejś innej organizacji międzynarodowej. O siódmej placówce dokument milczy. Tak czy inaczej to duża liczba, trzeba wszakże pamiętać, że Wiedeń był zawsze uznawany za raj dla szpiegów i w innych rezydenturach liczba pracowników mogła być znacznie mniejsza.

Kogo wyznaczano do pracy w rezydenturach?

– To byli kadrowi oficerowie wywiadu cywilnego. Ci z kolei kierowali pracą pozyskanych agentów. Niektórzy z pozyskanych mogli być wcześniej tajnymi współpracownikami Departamentu II MSW (kontrwywiadu cywilnego) bądź Departamentu III, który zajmował się rozpracowywaniem opozycji politycznej w kraju. Gdy ktoś taki wyjeżdżał na Zachód, Departament I „przejmował go”, nadawał mu nowy pseudonim i wyznaczał nowe zadania. Oficer rezydentury nawiązywał z nim wtedy kontakt i wdrażał go do nowej roli. Oczywiście, agentów werbowano również spośród osób mieszkających stale poza granicami PRL, takich trzeba było jednak najpierw opracować i wciągnąć do współpracy, co nie zawsze kończyło się sukcesem.

Miejsca ulokowania agentów mogą wskazywać na główne obszary zainteresowań komunistycznych służb wywiadowczych…

– Z całą pewnością. Trzeba pamiętać, że komunizm był systemem niewydolnym gospodarczo. Dlatego żeby wytrzymać konkurencję z resztą świata, państwa bloku moskiewskiego musiały kraść nowe technologie. W tym celu do współpracy pozyskiwano często specjalistów z różnych dziedzin, którzy wyjeżdżali na Zachód w ramach wymiany naukowej. Prowadzono jednak również operacje o charakterze ściśle politycznym. Na celowniku operacyjnym Departamentu I MSW znajdowały się instytucje i ludzie związani z kształtowaniem opinii, zagraniczne uczelnie, organizacje, media… w tym również (a może nawet przede wszystkim) organizacje i media polonijne, w szczególności te, które współpracowały z opozycją demokratyczną i niepodległościową w Polsce. W języku komunistów funkcjonował w związku z tym termin „dywersja ideologiczna”. Zwalczaniem „dywersji ideologicznej” zajmował się od roku 1978 Wydział XIX Departamentu I (wcześniej Wydział VIII). Konkretne zadania na tym odcinku powierzano w rezydenturach pionowi „E”.

Czy rezydentury były również odpowiedzialne za zdobywanie informacji związanych z przemysłem zbrojeniowym?

– Sprawami związanymi z wojskowością zajmowali się oficerowie attachatów wojskowych przy ambasadach PRL podlegający Zarządowi II Sztabu Generalnego LWP. Im z kolei podlegała cała lokalna wojskowa agentura. Struktura ta przetrwała gdzieś do roku 1982. W momencie, kiedy po wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce część pracowników ambasad i konsulatów odmówiła powrotu do kraju, doszło do dekonspiracji niektórych „oficerów pod przykryciem dyplomatycznym” i prowadzonych przez nich agentów. Centrala wyłączyła wówczas pozostałą agenturę spod kontroli attachatów. Kontrolę nad nią powierzono specjalnie utworzonemu Oddziałowi „Y”.

Instytucją, którą szczególnie interesowały się służby PRL, był Kościół katolicki. Obecnie w Polsce rozpoczął się proces lustracyjny Tomasza Turowskiego, który pracował jako „nielegał” w Watykanie. Czy zanim zrobiło się o nim głośno w prasie, natrafił Pan na jego nazwisko, gdy zajmował się Pan służbami specjalnymi?

– Nie, był przecież głęboko zakonspirowanym oficerem wywiadu nielegalnego, który przeszedł do służby cywilnej w III Rzeczypospolitej. Akta takich urzędników trafiają z reguły do zbioru zastrzeżonego IPN. O przeszłości Turowskiego stało się głośno w związku z jego procesem lustracyjnym i funkcją, jaką pełnił w Moskwie przed tragiczną katastrofą smoleńską. Dzięki temu, że w ostatnim czasie odtajniono materiały Wydziału XIV Departamentu I, redaktor Gmyz mógł wpaść na trop jego działalności z czasów komunizmu. W materiałach rezydentur takich informacji nie ma. Są jedynie raporty pionu „R” oparte na doniesieniach informatorów, którzy nie byli oficerami wywiadu nielegalnego. Raporty dotyczyły różnych spraw, chociażby tego, jak dane państwo reagowało na niektóre posunięcia Stolicy Apostolskiej. Takie meldunki spływały do centrali z całego świata. Watykan znajdował się w czołówce państw, którymi interesował się wywiad komunistyczny. Traktowano go na równi z państwami należącymi do NATO. Centralę w Warszawie interesowały różne sprawy: pielgrzymki Ojca Świętego, jego encykliki, homilie, ale także stan zdrowia, a niekiedy to, co zjadł na śniadanie. Przedmiotem zainteresowania była też w równym stopniu sytuacja w Kościele polskim, tak jak widziano ją z perspektywy Watykanu i innych państw. Co ważniejszymi informacjami centrala dzieliła się z sojusznikami, o czym świadczą choćby zachowane dokumenty w języku rosyjskim.

Czy „nielegałowie” byli całkowicie wyłączeni spod kontroli rezydentur?

– Z reguły nie dochodziło do bezpośredniej współpracy między oficerem nielegalnym a rezydentem. Rezydentura wykonywała jednak niekiedy czynności pomocnicze na rzecz „nielegałów”. Należało do nich m.in. informowanie o zaostrzającej się sytuacji wywiadowczej w danym kraju, o sytuacji na przejściach granicznych, a także zabezpieczanie danych o ruchu wizowym czy pomoc w organizowaniu fałszywych dokumentów. Szef rezydentury mógł mieć niekiedy dostęp do informacji, kto jest „nielegałem”, ale inni oficerowie takiej wiedzy nie posiadali, a w każdym razie nie powinni jej posiadać. W latach 80. prowadzeniem „nielegałów” zajmował się Wydział XIV Departamentu I MSW. Podczas gdy korespondencja między rezydenturą a centralą w Warszawie przybierała na ogół formę wysyłanych oficjalnie szyfrogramów, „nielegałowie” posługiwali się w komunikacji z Wydziałem XIV metodami, które technologia informacji określa dziś mianem steganografii i korzystali z własnych kanałów przesyłowych, najczęściej radiowych i (w późniejszym okresie) komputerowych.

Czy zgodziłby się Pan z tezą postawioną przez byłego szefa UOP Zbigniewa Siemiątkowskiego, że to, iż do dzisiaj nasze służby nie zostały oczyszczone z agentów wywiadu PRL, „zawdzięczamy” Stanom Zjednoczonym, które forsowały decyzję o pozostawieniu ich w służbie i pozyskaniu do dalszej pracy po 1989 roku?

– Oczywiście, że nie! Przedstawiciele dawnego peerelowskiego wywiadu, którzy nadal sprawowali swoje funkcje po roku 1989, nie prowadzili rozmów w tej sprawie z władzami amerykańskimi ani z amerykańskim agencjami rządowymi. Wiosną 1990 roku rzeczywiście doszło do nieoficjalnych rozmów z przedstawicielami CIA, ale Centralna Agencja Wywiadowcza nie ma statusu agencji rządowej. Jest jedną z szesnastu agencji należących do tzw. Wspólnoty Wywiadowczej (Intelligence Community) i przy tym – jedyną agencją niezależną. W Stanach Zjednoczonych poszczególne resorty władzy wykonawczej posiadają własne jednostki organizacyjne zajmujące się gromadzeniem informacji związanych ze sprawami bezpieczeństwa narodowego, wywiadu i kontrwywiadu. Departament Obrony ma ich osiem, Departament Sprawiedliwości dwie, Departament Bezpieczeństwa Państwa również dwie. Jedna podlega Departamentowi Stanu, jedna Departamentowi Zasobów Energetycznych, jedna Departamentowi Finansów. Prezydenci Stanów Zjednoczonych korzystają z usług CIA jako niezależnej organizacji cywilnej zajmującej się wywiadem zagranicznym, nie mają jednak bezpośrednio wpływu na podejmowane przez nią działania. W książce Zbigniewa Siemiątkowskiego „Wywiad a władza” znalazłem zresztą zdanie świadczące o tym, iż przedstawiciele agencji świadomie dążyli do odsunięcia amerykańskich instytucji federalnych od rozmów z delegacją wywiadu ówczesnego MSW. „Pierwotnie planowano (…) – pisze autor, powołując się na Beardena – nawiązanie kontaktów w Waszyngtonie, ale zrezygnowano z tego zamiaru, gdyż CIA zależało na zachowaniu pełnej dyskrecji, a zgodnie z prawem amerykańskim do operacji tej musiałoby być włączone FBI”. Czy o strategii CIA zadecydowały jakieś partykularne interesy, czy po prostu pragmatyka wywiadowcza, tego nie wiemy. Można jednak mieć wątpliwość, czy z punktu widzenia FBI, której działaniom przyświeca przede wszystkim troska o bezpieczeństwo wewnętrzne Stanów Zjednoczonych, było to dobre rozwiązanie. Któż bowiem mógł dać gwarancje, że peerelowska agentura zamrożona na kontynencie amerykańskim nie zostanie wykorzystana w przyszłości przez dawnych moskiewskich mocodawców.

Dziękuję za rozmowę.

Za: Nasz Dziennik, Sobota-Niedziela, 26-27 lutego 2011, Nr 47 (3978) | http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110226&typ=my&id=my04.txt

Skip to content