Aktualizacja strony została wstrzymana

To wygląda jak zacieranie śladów

Doskonała dyplomacja rosyjskich członków różnych komisji zawsze unika mówienia o najbardziej prawdopodobnych przyczynach. Celowo skupia się uwagę na tezach najmniej prawdopodobnych i te „bada się” wspólnie z dużym nagłośnieniem. Ten chwyt zastosowano już w pierwszych minutach po katastrofie.

Z gen. bryg. rez. Janem Baranieckim, byłym zastępcą Dowódcy Wojsk Lotniczych Obrony Powietrznej, rozmawia Marcin Austyn

Prace MAK w zakresie wyjaśniania okoliczności katastrofy samolotu Tu-154M pod Smoleńskiem dobiegają końca. Pana zdaniem, działania podejmowane przez Federację Rosyjską dają gwarancję ich obiektywnego wyniku?
– Dla normalnego człowieka z kraju uznanego przez międzynarodowe instytucje prawne jest jasne i zrozumiałe, że katastrofy bada się według określonych aktów normatywnych obowiązujących w tym państwie lub tych państwach, których sprawa dotyczy. Polska i Rosja przed 10 kwietnia 2010 roku były sobie przyjazne lub co najmniej obojętne. Nawet skrajni oponenci stosunków dobrosąsiedzkich muszą to potwierdzić, bo takie są fakty. Strona polska, chcąc utrwalać te poglądy wśród narodów Polski i Rosji, w 70. rocznicę skrytobójczo zamordowanych oficerów Polski w ZSRS wysłała narodową delegację do Katynia na uroczystości żałobne. Delegacja ta z prezydentem RP na czele chciała w ten sposób zaprotestować przed całym światem i Rosją, że dla Polski jest to najważniejsza z prawd ukrywana przez dziesiątki lat, a teraz gmatwana. W tych okolicznościach zaistniała w Smoleńsku katastrofa stała się nadzwyczajna. W takim przypadku, jak wskazują dotychczasowe doświadczenia historyczne Rosji i Polski, ta tragedia powinna spowodować podjęcie działań specjalnych. Po pierwsze – należało wstrzymać pośpiech, po drugie – środki i podejmowane czynności prowadzić z najwyższą perfekcją, w sposób przemyślany, po to aby nie powstały nowe historyczne niedomówienia i niejasności. Wszystkie działania powinny być uczciwe i jawne wobec obywateli naszych państw i całego demokratycznego świata. Historia Polski i Rosji w ostatnim dwudziestoleciu miała przykłady badań wspólnych katastrof i znane są akty prawne regulujące te czynności.

W tym przypadku nie skorzystano z tych doświadczeń?
– Tuż po zaistnieniu katastrofy, kiedy premier Władimir Putin ogłosił, że obejmuje przewodnictwo komisji, wydaje mi się, że wszystko wyglądało tak, jak należy. Sądziłem, że premier Donald Tusk ogłosi przewodnictwo naszej komisji i rozpoczną się normalne, wspólne badania, tak jak to bywało w przeszłości. Przecież jak to mówił w rozmowie z „Naszym Dziennikiem” (8 październik br.) dr inż. płk rez. Antoni Milkiewicz, tak się to rozpoczęło, bo struktury powiadamiania o katastrofie działają niezmiennie od lat.

Jednak w ciągu kolejnych kilku dni wszystko się zmieniło.
– Według mojej wiedzy i doświadczenia w badaniu katastrof, tego, co uczyniono w tym przypadku, nie można uznać za zgodne z prawem, ponieważ naruszono wszystkie podstawy prawne wynikające z oczywistych faktów. Przede wszystkim samolot był wojskowy, z jednostki wojskowej. Załoga była wojskowa. Pasażerowie byli ze składu VIP, razem z dowódcami armii przynależnej NATO. W samolocie były urządzenia niejawne w klauzuli NATO. Samolot miał gwarancję remontową zakładu z Rosji, ale był własnością państwa polskiego.

Dlaczego zatem śledztwo zostało odebrane wojskowym?
– Tego możemy się tylko domyślać. Jednak dziś widzimy, że rozpoczęte w Smoleńsku czynności – już po katastrofie samolotu – miały znamiona zacierania śladów, i to w sposób zamierzony. Widać to na publikowanych w mediach filmach i zdjęciach. O tym, że czynności były zamierzone, świadczy także brak reakcji ze strony Polski na chaotyczne i przyspieszone niszczenie dowodów na obszarze, na którym znajdowały się szczątki ludzi i części samolotu. Polscy specjaliści nie mieli nawet możliwości obfotografowania całego terenu tuż po katastrofie w calach badawczych i dowodowych. Gdyby czynności po katastrofie były wykonywane tak, jak to bywało w latach 80., to obszar tragedii powinny zabezpieczać oddziały z Rosji i Polski. W początkowym okresie byłyby to polskie służby specjalne będące w Smoleńsku i oczekujące na samolot z delegacją, a później te dosłane z Polski samolotem: odziały wojsk specjalnych i członkowie wojskowej Komisji Badań Wypadków Lotniczych. Pierwsze naruszenia terenu rozpoczęto by od odszukania ciała prezydenta i ciał dowódców, urządzeń i dokumentów niejawnych z samolotu, w tym czarnych skrzynek. Następnie powinny być prowadzone normalne badania oraz godne usuwanie i zabezpieczanie szczątków i ciał ludzkich.
Wyszukanie nowych ustaleń prawnych, przerwanie badań przez wojskowe komisje z Polski i Rosji i w efekcie odesłanie do Polski (czytaj: wyrzucenie) doświadczonych oficerów, badaczy katastrof i powołanie przypadkowych osób, niemających takich doświadczeń, do nowej komisji, także należy uznać za zacieranie śladów. W Polsce katastrofy badać mogą tylko członkowie komisji – w zależności od rodzaju statku powietrznego – cywilnej lub wojskowej. Co stało się w Smoleńsku? Pracowało tam kilku doświadczonych polskich badaczy z Instytutu Technicznego Wojsk Lotniczych. Po kilku dniach pozostawiono tylko jednego oficera, wprawdzie znającego doskonale język rosyjski (kończył studia w ZSRS), ale mało doświadczonego inżyniera… Pozostaje tu też pytanie, czy zlecenie badań tylko Rosji oraz zainteresowanemu – bo przecież odpowiedzialnemu za gwarancję samolotu po remoncie Międzypaństwowemu Komitetowi Lotniczemu (MAK) – przez ówczesnego marszałka Sejmu i p.o. prezydenta oraz premiera Polski, odpowiedzialnych za organizację tej wizyty i tego lotu, było przymusem ze strony Rosji czy dobrowolną inicjatywą Polski.

Dostrzega Pan błędy w działaniach podejmowanych po katastrofie?
– Niestety tak. Przecież zacieraniem śladów należy nazwać wszystkie błędne (niepotwierdzone faktami) komunikaty osób ze szczebla rządowego Polski i Rosji po katastrofie. Takich „błędnych faktów” można znaleźć dziesiątki. Najważniejsze z nich to fałsz o wyszkoleniu pilotów podawany przez płk. Edmunda Klicha już w pierwszych dniach po wypadku i teza o „błędzie pilotów”, wskazywana jako przyczyna katastrofy już w dniu tragedii przez członków rządu Polski, ministrów Federacji Rosyjskiej i członków MAK. Bardzo ważnym fałszerstwem był czas katastrofy – opóźniony o 20 minut – oraz natychmiastowe wykluczenie zamachu przez badaczy z Rosji. Fałsze powyższe nie zostały potwierdzone żadnymi dowodami wynikającymi z prowadzonych badań. Na podstawie moich doświadczeń ze wspólnych badań z przedstawicielami Rosji mogę potwierdzić znaną tezę, że doskonała dyplomacja rosyjskich członków różnych komisji zawsze unika mówienia o najbardziej prawdopodobnych przyczynach, wręcz się je pomija. Celowo skupia się uwagę na tezach najmniej prawdopodobnych i te bada się z dużym nagłośnieniem. Ten chwyt zastosowano tu od pierwszych minut po katastrofie.

Sugeruje Pan, że nad Siewiernym mogło wydarzyć się coś, co wykluczono już na samym początku, np. awaria samolotu?
– Powiem tylko, że w internecie oglądałem film – było to w pierwszych dniach po katastrofie – na którym widać było przód samolotu Tu-154M z całym oszkleniem kabiny. Przy tej konfiguracji zderzenia (wiemy, że był to początek wznoszenia) i małej prędkości lotu przednia część maszyny mogła zachować się w dość dobrym stanie… tylko teraz nikt jej nie może znaleźć. Zafałszowanie czasu katastrofy dawało możliwości np. uniknięcia analiz badawczych jednoczesnego lotu dwóch samolotów nad lotniskiem w Smoleńsku (polskiego i rosyjskiego). W komunikatach Polski i Rosji była początkowo mowa o czterech kręgach naszego samolotu. Ministerstwo Obrony Narodowej w swoim organie prasowym „Polska Zbrojna” z 18 kwietnia zamieszcza nawet te fakty w formie rysunkowej. Tymczasem nikt nie powiedział, ile czasu te dwie maszyny były jednocześnie nad Smoleńskiem. Każda normalna komisja powinna robić pełną analizę korespondencji obydwu samolotów, ich faktycznych danych technicznych, przeznaczenia i jakości pogody w tym czasie i później. Zafałszowany czas katastrofy dawał możliwość zabrania dowodów zamachu przez sprawców. Dlaczego nie badano prawdziwości tego filmu, kiedy stwierdzono brak przedniej części samolotu i całej kabiny? W tym przypadku w Polsce powinna być z urzędu prowadzona ekshumacja członków załogi. Co więcej, na pogrzebach ofiar tragedii słyszałem głosy wojskowych, że śp. gen. Andrzej Błasik chciał lecieć razem z dowódcami innym samolotem, ale nie otrzymał na to zgody. To kolejny element wskazujący na to, że rząd oszczędzał na tej delegacji wyjątkowo mocno. Wiem, że to niepopularne stwierdzenie, ale nie można też wykluczyć, że może to wszystko było przemyślane. Przecież gdyby zginął prezydent RP, to dowódcy Wojska Polskiego mogliby skutecznie dochodzić prawdy razem z kolegami z NATO. Obecnie – jak widzimy – jest to niemożliwe.
Na koniec chciałem jeszcze tylko zachęcić rodziny ofiar katastrofy do rejestrowania wybitnie złośliwych, służalczo jednostronnych wypowiedzi pseudoekspertów. Przykładem mogą być niektórzy piloci występujący w programie Moniki Olejnik. Moim zdaniem, jeżeli nie będzie w raporcie dowodów potwierdzających formułowane obecnie ich tezy, to zapewne będzie można pozwać tych „ekspertów” i niektórych redaktorów za uporczywe mataczenie i znieważanie ofiar tej tragedii.

Dziękuję za rozmowę.

Za: Nasz Dziennik, Czwartek, 21 października 2010, Nr 247 (3873) |http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20101021&typ=po&id=po31.txt

Skip to content