Aktualizacja strony została wstrzymana

Czas na zegarku generała Błasika zatrzymał się na godz. 8:38

Absolutnie nie mam zaufania do moskiewskiego MAK. Uważam, że powinien być zbadany nie tyle poziom stresu w kabinie pilotów, ile poziom odpowiedzialności w wykonywaniu obowiązków przez kontrolerów rosyjskich. W rzucaniu kalumnii na mojego męża przoduje TVN 24

Z Ewą Błasik, żoną śp. gen. Andrzeja Błasika, dowódcy Sił Powietrznych RP, który zginął w katastrofie rządowego samolotu nieopodal Katynia, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler

Błyskawicznie po katastrofie tupolewa minister Radosław Sikorski, a także Rosjanie ogłosili, że był to błąd pilota. Później pojawiły się spekulacje na temat nacisków przełożonych na mjr. Arkadiusza Protasiuka. Gdy Edmund Klich oznajmił, że z odczytu rekordera Tu-154M wynika, że gen. Andrzej Błasik przebywał w kokpicie, cień podejrzenia padł na Pani męża. Jak odebrała Pani tę wiadomość?

– Nie wiem, kto zidentyfikował głos mojego męża w kabinie. Do tej pory nie zwrócono się z taką prośbą do nikogo z członków mojej rodziny. Jeżeli rzeczywiście w którymś momencie lotu mąż przebywał w kokpicie, to nie widzę w tym nic nadzwyczajnego. Był dowódcą z prawdziwego zdarzenia i nigdy nie chował głowy w piasek. Skoro była trudna sytuacja, najprawdopodobniej został tam poproszony, by bronić stanowiska załogi, gdyby ta zdecydowała o lądowaniu na innym lotnisku. Jestem pewna, że mąż tak by postąpił. Dowodem na to jest znana nam wszystkim sprawa lotu do Tbilisi. Doskonale pamiętam, co mąż mówił do pilota, który odmówił wykonania tego lotu. Akurat tego dnia w Białej Podlaskiej w obecności m.in. kilku generałów z dowództwa Sił Powietrznych odbywał się pogrzeb mojej mamy. Stojąc obok męża, słyszałam jego słowa skierowane do któregoś z pilotów, że nikt nie ma prawa niczego nakazywać dowódcy załogi, bo on o wszystkim decyduje i ma prawo odmówić wykonania lotu, jeżeli w jakikolwiek sposób zagraża to bezpieczeństwu. W tej sprawie przy najbliższej okazji rozmawiał ze śp. panem prezydentem Lechem Kaczyńskim, broniąc stanowiska pilotów. Pan prezydent, który bardzo szanował męża i liczył się z jego zdaniem, przyjął jego wyjaśnienia ze zrozumieniem.

Nikt nie zwrócił się do Pani o pomoc w identyfikacji głosu należącego rzekomo do męża?

– Bardzo bym chciała sama potwierdzić lub zaprzeczyć, że to głos mojego męża zarejestrowały czarne skrzynki. Może to tylko sugestie przewodniczącej komitetu MAK? Nie rozumiem, dlaczego na samym początku nie poproszono mnie o to, a do mediów podano wiadomość, że mąż był w kabinie pilotów przed katastrofą. To bardzo rani moją rodzinę.

Identyfikowała Pani ciało męża?

– Nie, nie byłam w Moskwie. Zawróciłam dosłownie ze stopni samolotu, nie byłam w stanie tam lecieć. Wcześniej zaczęto nas uświadamiać, w jakim stanie mogą być ciała najbliższych; zrobiło mi się słabo, nie mogłam się z tym pogodzić. Chyba dobrze, że mnie tam nie było, bo mąż identyfikowany był na podstawie DNA, jego ciało było w częściach. Podejrzewam, iż te ciała, które były najbardziej zmasakrowane, w ogóle nie były pokazywane rodzinom. Wiem, że w Moskwie był syn gen. Kazimierza Gilarskiego i niewiele widział. Generał Gilarski był wspaniałym człowiekiem, razem spędzaliśmy ostatniego sylwestra i Nowy Rok. Trudno przyjąć do wiadomości, że jego też nie ma, tak samo jak niezastąpionego gen. Franciszka Gągora. Ufam, że w trumnie, która przyleciała do Polski jako ostatnia, jest mój mąż; nie wyobrażam sobie, by było inaczej. Myślę tak dlatego, bo otrzymałam jego rzeczy osobiste, które przy nim znaleziono. Wśród nich obrączkę i zegarek, na którym czas zatrzymał się na godzinie 8.38. Rozumiem, że wtedy zginął.

Pani mąż był doświadczonym pilotem. Jak Pani ocenia medialne spekulacje, jakoby złamał zasady bezpieczeństwa ruchu powietrznego?

– Bardzo dobrze znałam mojego męża i wiem, że nie mogły zdarzyć się rzeczy, które insynuowano. W tych stenogramach mój mąż na nikogo nie naciska, niczego nie sugeruje załodze, do której z całą pewnością – jak wszyscy pasażerowie tego samolotu – miał zaufanie. Natomiast absolutnie nie mam zaufania do komitetu lotniczego MAK. Uważam, że powinien być zbadany nie tyle poziom stresu w kabinie pilotów, ile poziom odpowiedzialności wykonywania obowiązków przez kontrolerów rosyjskich. Ogromnie ranią mnie i moją rodzinę media żądne krwi, które szargają dobre imię mojego męża, gdy ten nie może się bronić. W rzucaniu kalumnii na niego i oskarżaniu go przoduje TVN 24, nie wspominając już o programie „Teraz my!”. Ci ludzie już osądzili mojego męża. Zapraszają do programu tzw. ekspertów, którzy nie sprawdzili się w lotnictwie, a teraz mają swoje pięć minut i wyżywają się na moim mężu. Prym wiedzie tutaj pan Tomasz Hypki, który nigdy nie służył w Siłach Powietrznych, a mąż nie zgadzał się z nim w sprawach lotnictwa i nie brał go w ogóle pod uwagę jako eksperta w tych kwestiach. W sprawie katastrofy zabierają również głos piloci cywilni, którzy nie mają pojęcia, czym jest lotnictwo wojskowe, a chcą zrobić za wszelką cenę winnego z mojego męża. Jedynie pan Michał Fiszer stara się obiektywnie ocenić sytuację. Myślę, że tylko ludzie, którzy zazdrościli mojemu mężowi stanowiska, do którego doszedł ciężką pracą, bez żadnych protekcji, mogą dziś źle o nim mówić. W czasie żałoby czuję się lepiej, gdy nie oglądam tych jazgoczących mediów i „ekspertów” żądnych krwi.

Dlaczego, Pani zdaniem, próbuje się wyciszać sprawę śledztwa smoleńskiego, niekiedy wręcz trywializować.

– Nie wiem, komu tak naprawdę zależy na prawdzie. Od początku mam wrażenie, że niewielu ludziom. Nie chcę mieszać w to prokuratury, ale zaczynam w tej sprawie nikomu nie ufać. Wielu rządzącym się nie podobało, a na pewno stronie rosyjskiej, że mąż był bardzo szanowany przez wszystkich dowódców NATO, zwłaszcza przez samych Amerykanów, którzy odznaczyli go Legią Zasługi. Był właściwie pierwszym z pokolenia nowych generałów, dowódców Sił Powietrznych, który nie miał nic wspólnego z Układem Warszawskim. Nie był prosowieckim, twardogłowym generałem z tego układu, lecz prawdziwie natowskim dowódcą. Nie dziwię się więc Rosjanom, że chcieli z niego zrobić takiego twardogłowego, który wbrew wszelkim zasadom naciskał na pilotów, bo chciał na siłę wylądować w Smoleńsku.

Przychyla się Pani do którejś z hipotez przyczyn katastrofy?

– Przede wszystkim myślę, że nikt z lecących Tu-154M nie chciał się zabić. Już nieważne, kto był na pokładzie tego samolotu, każdy przecież chciał żyć, także mój mąż. Dopiero chyba po uderzeniu w drzewo zrozumieli, że zginą, bo nie zdążyli wyprowadzić samolotu. Kapitan Protasiuk był wcześniej na lotnisku w Smoleńsku, znał je, więc na pewno nie można mówić o jego błędzie. Coś musiało ich zaskoczyć lub w błąd wprowadzili ich rosyjscy kontrolerzy. Dziś jednak najłatwiej obarczać winą pilota, podawać opinii publicznej jego słowa wyrwane z kontekstu, że jak nie wyląduje, to go zabiją. Mojego męża obwinia się dziś nie tylko za katastrofę pod Smoleńskiem, ale za wszystko, za ostatnie 20 lat polskiego lotnictwa. To przecież nie jego wina, co się przez ten okres złego działo w naszym lotnictwie, tylko poprzednich ministrów, którzy wprowadzili nas jedynie do NATO, tak jakby to miało załatwić całą sprawę. Wielu z nich nie przejmowało się później, skąd wziąć pieniądze na szkolenie pilotów, samoloty, śmiano się, że mogą latać nawet na wrotach od stodoły… Dziś pokutujemy za to. Jeszcze raz podkreślę – nie wierzę w żadne naciski na pilotów, tym bardziej ze strony męża, bo on miał zupełnie inną osobowość. Bardzo kochał pilotów, traktował ich prawie jak własne dzieci i zawsze bronił ich decyzji. Mąż jako pilot wielokrotnie wychodził z ekstremalnie trudnych sytuacji, był do końca perfekcyjnie opanowany. To był człowiek z wyobraźnią, na pewno nie znajdował się pod czyjąkolwiek presją, podejrzewam, że nie wiedział, dlaczego ginie. Jestem pewna – mówię tutaj w imieniu mojego męża, który już nie może się bronić – że wolałby raczej sam zginąć, niż narazić czyjeś życie. Przecież wiadomo było, że to jest najważniejszy samolot w naszym państwie i na jego pokładzie znajdują się najważniejsze osoby. Mąż rzadko latał tym tupolewem, więc kiedy pojawiły się insynuacje, że w pewnym momencie nawet siedział za jego sterami, przestałam oglądać telewizję. W ogóle mam wrażenie, że w Polsce trwa jakiś niekończący się czarny horror, w którym często pojawia się moje nazwisko.

Dlaczego, w Pani opinii, już od pierwszych godzin po rozbiciu się tupolewa większość mediów i obóz rządzący konsekwentnie budują mit rzekomej winy pilotów?

– Wierzyłam w poznanie prawdy o przyczynach tej katastrofy, póki nie usłyszałam komitetu MAK. Gdy obwieścił on, że naciski i poziom stresu w kabinie pilotów były główną przyczyną katastrofy, od tego momentu straciłam wiarę, iż kiedykolwiek poznamy prawdę. Jak można bez sądu, prawa do obrony, bez dowodów, faktów czy potwierdzonych informacji mieć odwagę insynuować i podawać na podstawie wyrwanych z kontekstu słów domniemane przyczyny katastrofy, robiąc z mojego męża generała bez wyobraźni? Nie mieści mi się to w głowie. Nie jest w ogóle pewne, że mój mąż był w tej kabinie, a jeśli tak, to nie wiadomo dokładnie, kiedy tam wszedł. Ze stenogramów wynika, że nie przeszkadzał pilotom.

Jakim był człowiekiem?

– Przede wszystkim, jak wspomniałam już wcześniej, był dowódcą nowej generacji, nowej epoki, nowego pokolenia, wykształconym na Zachodzie. Był nie tylko szanowany przez dowódców z innych państw, lecz także przez swoich podwładnych, czego dowodem był jego pogrzeb, na który przybyło tysiące ludzi. Na pewno był stanowczy, wymagający, ale jednocześnie sprawiedliwy, otwarty, szczery. Jestem szczęśliwa, że 25 lat mojego życia dane mi było spędzić u boku tak wspaniałego, ciepłego i mądrego człowieka. Pod każdym względem straciłam – tak potrzebne do funkcjonowania każdego dnia – poczucie bezpieczeństwa, oparcia i wzajemnego zrozumienia. Każdego dnia boleśnie odczuwam brak obecności mojego męża i nie wiem, skąd brać siły i czerpać energię na dalsze życie bez prawdziwego przyjaciela mojego życia.

Z pomocą na pewno przychodzi wiara…

– Jestem osobą bardzo wierzącą i chyba bym się nie podniosła, gdybym nie wierzyła w Boga, że jest i czuwa nad nami. Jako żona pilota nieraz byłam w takiej sytuacji, w której jedynie wiara mnie ratowała. Często chodziłam modlić się do bazyliki Świętego Krzyża, mojej ulubionej świątyni w stolicy. Bez Boga nerwowo nie wytrzymałabym napięcia, które wiązało się z różnymi trudnymi sytuacjami w lotnictwie, w których brał udział mój mąż. Wiem, że dziś mój mąż jest blisko mnie, nie tylko przychodzi do mnie w snach, ale stale czuję jego obecność. Był dla nas wszystkim, dzieci: 23-letnia córka i 21-letni syn, były bardzo związane z ojcem. Dziś muszę nabierać sił na dalsze zmaganie się z losem. Gdyby nie moja przyjaciółka z dowództwa Sił Powietrznych, która jest psychologiem, nie byłabym w stanie funkcjonować po katastrofie.

Czym kierowała się Pani, zgłaszając swój akces do Stowarzyszenia Katyń 2010?

– Przede wszystkim chciałam poznać te rodziny, które tak jak mnie dotknęła ta straszna katastrofa. Myślę, że w przeżywaniu żałoby łatwiej znaleźć zrozumienie i oparcie w grupie. W 2007 roku, kiedy mąż został dowódcą Sił Powietrznych, chciałam poznać żony pilotów, których mężowie zginęli w katastrofach lotniczych. Sama dotarłam do tych wdów. Mąż również spotykał się z nimi, pomagał im znaleźć pracę, odwiedzał groby ich mężów, czego nie było wcześniej w powojennej Polsce. Dzięki temu razem z mężem przyczyniliśmy się do zmiany wizerunku dowództwa Sił Powietrznych. Właściwie dzięki mojemu mężowi powstało w Siłach Powietrznych stowarzyszenie rodzin żołnierzy, którzy zginęli w katastrofach lotniczych. Teraz sama należę do tego stowarzyszenia… Natomiast do Stowarzyszenia Katyń 2010 dołączyłam również dlatego, że jest ono za Polską i prawdą, którą ja również chcę poznać. Wiem, że rodziny zastanawiają się nad wnioskami o ekshumację bliskich, lecz ja na razie tego nie rozważam.

Uzyskała Pani po katastrofie wsparcie ze strony Ministerstwa Obrony Narodowej?

– Otrzymałam kilka telefonów od pana ministra Bogdana Klicha, jestem też dosyć blisko z panią Anną Idzik, żoną pana ministra Marcina Idzika. Miałyśmy okazję poznać się bliżej podczas odsłonięcia tablicy poświęconej pamięci mojego męża w dowództwie Sił Powietrznych. Mam od niej zapewnienie, że w każdej sprawie mogę do nich dzwonić, nawet bez pośredników.

Jak Pani ocenia powołanie Zespołu Parlamentarnego ds. Wyjaśnienia Katastrofy Smoleńskiej, to gremium może się przyczynić się do zdynamizowania śledztwa?

– Nie sądzę, żeby to zaszkodziło śledztwu. Wszelkie sposoby dochodzenia prawdy wydają mi się dobre, żeby tylko prowadziły do celu. Wiadomo, że w lotnictwie, gdy dojdzie do katastrofy, zwykle składa się na nią wiele przyczyn. Trudno mi jednak pojąć, dlaczego doszło do katastrofy najważniejszego samolotu w państwie. Nie chcę nikogo oskarżać, ale nie mam zaufania do strony rosyjskiej. Do tej pory nie wiem, dlaczego spadł samolot CASA, a co dopiero prezydencki tupolew. Jest to bardzo zastanawiające. Nie rozumiem też, dlaczego po katastrofie CASY moje prywatne telefony były na podsłuchu. Gdy mówiłam rodzinie o czymś, co mi się w tej sprawie nie podobało, rozmowy były przerywane. Nie wiem, czy to tylko zbieg okoliczności. Nie rozumiałam, dlaczego w wolnym kraju – jako osoba cywilna, bo przecież w wojsku nie pracowałam – doświadczam takich rzeczy. Nie wiem, komu ostatecznie służą służby specjalne. Bardzo przeżyłam też to, w jaki sposób media potraktowały po katastrofie CASY mojego męża, który został wysłany do programu „Teraz my!”. Nie powinien tam się znaleźć, to nie było miejsce dla dowódcy Sił Powietrznych, generała trzygwiazdkowego, bo tu chodziło o honor polskiego oficera, honor polskiego pilota. Dziennikarze prowadzący ten program zlinczowali go, a przecież nie mają pojęcia o lotnictwie i odpowiedzialności, jaką mąż dźwigał na swoich barkach. On bardzo przeżywał te wszystkie katastrofy, w których ginęli jego przyjaciele. Myślę, że nie przypuszczał, iż w ogóle możliwa jest w polskim lotnictwie taka katastrofa, jaka się zdarzyła z jego udziałem.

Ustanowiła Pani swojego pełnomocnika w śledztwie?

– Nie zrobiłam tego do tej pory. Jestem jednak w kontakcie z prawnikiem dowództwa Sił Powietrznych, panem płk. Adamem Dymerskim, który pomaga mi we wszelkich kwestiach prawnych. Nie jestem na takim etapie, by komukolwiek udowadniać, że mąż czegoś nie dopełnił. Nie mnie oceniać. Nie pozostaje mi nic innego, jak zdać się na prokuraturę, przez którą byłam jak na razie dwa razy przesłuchiwana.

Jaka powinna być forma upamiętnienia ofiar katastrofy? Nie razi Panią walka o krzyż przed Pałacem Prezydenckim, który postawili harcerze?

– Jestem osobą wierzącą, krzyż to dla mnie świętość. Myślę, że ofiarom katastrofy należy się godne upamiętnienie. Z wielkim szacunkiem odnoszę się do pary prezydenckiej, zarówno śp. pan Lech Kaczyński, jak i jego małżonka śp. pani Maria Kaczyńska byli wielkimi ludźmi. Również wszyscy pozostali, którzy znaleźli się na pokładzie tego samolotu, byli dumni, że mogą nas reprezentować, lecąc na uroczystości do Katynia. Nie ukrywam, iż zazdrościłam mężowi, że tam się udaje. Obiecał mi, że następnym razem, jeżeli będzie taka możliwość, to mnie tam zabierze, żebym sama mogła uczcić pamięć pomordowanych oficerów… Uważam, że w sprawie pomnika decydujący głos powinien należeć do społeczeństwa. Jeżeli uważa ono, iż pomnik powinien w tym miejscu powstać, to ja się pod tym podpisuję. Cieszę się, że pomnik poświęcony tragicznie zmarłym 10 kwietnia powstanie również na Powązkach, niedaleko kwatery mojego męża.

Dziękuję za rozmowę.

2. Po incydencie w Tbilisi słyszałam słowa męża skierowane do pilotów, że nikt nie ma prawa niczego nakazywać dowódcy załogi. W tej sprawie rozmawiał z Lechem Kaczyńskim, broniąc stanowiska pilotów. Prezydent przyjął te wyjaśnienia ze zrozumieniem.
3. Nikt z lecących Tu-154M nie chciał się zabić. Coś musiało ich zaskoczyć.
4. Mąż jako pilot wielokrotnie wychodził z sytuacji ekstremalnych, do końca był perfekcyjnie opanowany. Podejrzewam, że nie wiedział, dlaczego ginie.
5. Jestem pewna – mówię tutaj w imieniu mojego męża, który już nie może się bronić – że wolałby raczej sam zginąć, niż narazić życie kogokolwiek.
6. Mąż rzadko latał tupolewem; kiedy pojawiły się insynuacje, jakoby siedział za jego sterami, przestałam oglądać telewizję.
7. Wielu się to nie podobało, a na pewno stronie rosyjskiej, że mąż był bardzo szanowany przez wszystkich dowódców NATO, a zwłaszcza przez Amerykanów.
8. Mąż pomagał znaleźć pracę wdowom po pilotach, odwiedzał groby ich mężów; tego wcześniej w powojennej Polsce nie było. Dzięki niemu powstało w Siłach Powietrznych stowarzyszenie rodzin żołnierzy, którzy zginęli w katastrofach lotniczych.
9. Po katastrofie CASY moje prywatne telefony były na podsłuchu. Gdy mówiłam o czymś, co mi się w tej sprawie nie podobało, rozmowy były przerywane.
10. Bardzo przeżyłam to, jak po katastrofie CASY media potraktowały mojego męża, który został wysłany do programu „Teraz my!”. Nie powinien tam się znaleźć, to nie było miejsce dla dowódcy Sił Powietrznych, generała trzygwiazdkowego, bo tu chodziło o honor polskiego oficera. Dziennikarze prowadzący ten program zlinczowali go, a przecież nie mają pojęcia o odpowiedzialności, jaką mąż dźwigał na swoich barkach.


KOMENTARZ BIBUŁY: Tak ważnym tematem jak ustalenie dokładnego czasu katastrofy, BIBUŁA zajmowała się w kilkanaście dni po katastrofie („O której doszło do katastrofy? Gdzie podziało się 31 minut?” – 2010-04-23). Wtedy to, na podstawie dostępnych danych, obliczyliśmy, że katastrofa wydarzyła się o 8:36, zamiast podawanego niemal od samego początku i powtarzanego bez zastanowienia przez „wnikliwe media” i „profesjonalnych dziennikarzy” – oficjalnego czasu 8:56. Jeśli dowiadujemy się teraz, że zegarek należący do śp. gen. Andrzeja Błasika zatrzymał się o godzinie 8:38, to wszystko wskazuje na to, że prawdziwy czas katastrofy zawiera się o przedziale pomiędzy 8:36 a 8:38. Zatem skorygowany lecz ciągle niedokładny czas „oficjalny” (8:41:06), odbiega o kilka minut od rzeczywistego (różnica od 3 do 5 minut).


Za: Nasz Dziennik, Sobota-Niedziela, 24-25 lipca 2010, Nr 171 (3797) | http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20100724&typ=po&id=po01.txt

Skip to content