Aktualizacja strony została wstrzymana

Impotencja potentatów – Stanisław Michalkiewicz

2 marca u pana prezydenta zebrała się Narodowa Rada Rozwoju, a na jej posiedzenie pan prezydent zaprosił również ministra finansów Jacka Rostowskiego. W skład Narodowej Rady Rozwoju wchodzi 48 profesorów, uczonych doktorów, światłych prezydentów, energicznych wójtów, słowem – elita naszego społeczeństwa. Poza tym w Kancelarii Prezydenta pracuje dziewięciu czy nawet 10 dygnitarzy w randze ministrów stanu, nie licząc około 300 dygnitarzy drobniejszego płazu, a także rzeszy doradców. Jednak na posiedzeniu pan prezydent, najwyraźniej zaniepokojony stanem finansów publicznych, oczekiwał nie tyle nawet wyjaśnień, co „konkretnych projektów ustaw” od ministra Rostowskiego, jako przedstawiciela rządu, który „jest odpowiedzialny za finanse publiczne”. Minister Rostowski, swoim zwyczajem, żadnych konkretnych projektów ustaw nie zaprezentował.

Nietrudno zgadnąć dlaczego. Jak wiadomo, rząd premiera Tuska ma program działania, ale problem w tym, że nie zawsze wie – jaki. Prawdziwym programem rządu premiera Tuska jest bowiem odwdzięczanie się razwiedce za powierzenie zewnętrznych znamion władzy, to znaczy – tych wszystkich gabinetów, limuzyn, sekretarek, apanaży – za co płaci Rzeczpospolita. Ale to nie premier Tusk decyduje, w jaki sposób ma się razwiedce odwdzięczać. On, podobnie jak i jego ministrowie, jest o tym informowany na bieżąco, a niekiedy nawet – w ostatniej chwili, toteż wprawdzie ma program, ale – bez konkretów. Zatem i pan minister Rostowski żadnych konkretnych projektów przedstawić panu prezydentowi nie mógł. Nie mogąc jednak również przedstawić prawdziwej przyczyny, w wypowiedzi dla mediów dał do zrozumienia, że by przedstawił, ale dopiero wtedy, gdyby pan prezydent obiecał mu, że ich nie zawetuje. Na co pan prezydent, nie bez słuszności oświadczył, że nie widząc konkretnych projektów, takiej obietnicy złożyć nie może. Poza tymi wystąpieniami posiedzenie Narodowej Rady Rozwoju odbywało się za zamkniętymi drzwiami. Pewnie słusznie, żeby nie gorszyć opinii publicznej, która w przeciwnym razie mogłaby nabrać jeszcze większej pogardy dla naszych państwowych dygnitarzy, bo rezultaty świadczą wyłącznie o biciu piany, a konkretnie – o próbie stworzenia przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego wrażenia zatroskania sprawami państwa, na którego czele stoi. Nietrudno się domyślić, że takie wrażenie obliczone jest na użytek kampanii prezydenckiej, chociaż pan prezydent próbował temu zaprzeczać oświadczając, że nie wie czy będzie kandydował, ponieważ nie ma „poważnego zaplecza”. Warto zwrócić uwagę na pierwszą chyba w całej kadencji Lecha Kaczyńskiego tak surową, chociaż skądinąd całkowicie uzasadnioną krytykę Prawa i Sprawiedliwości – bo to ono przecież jest politycznym zapleczem pana prezydenta.

Ale mniejsza już o polityczne projekty pana prezydenta, czy problemy z „poważnym zapleczem” – bo to jest prywatna sprawa braci Kaczyńskich – podczas gdy sytuacja finansów publicznych dotyczy nas wszystkich. To my bowiem będziemy ponosić ekonomiczne konsekwencje tego, jak się wielcy państwo bawią. Tymczasem dług publiczny Polski sięgnął 700 miliardów złotych i powiększa się z szybkością co najmniej 1500 złotych na sekundę, czyli 130 milionów złotych na dobę. Koszty obsługi tego długu w przyszłym roku mogą wzrosnąć nawet do 35 miliardów zł. rocznie, czyli 900 zł na mieszkańca. Oznacza to, że statystyczna 5-osobowa rodzina będzie musiała tylko z tego tytułu oddać lichwiarskiej międzynarodówce prawie 5 tysięcy złotych. Tyle nas kosztuje stwarzanie przez naszych dygnitarzy wrażenia, że wszystko jest gites-tenteges.

No dobrze – ale co na to pan prezydent i powołana przezeń Narodowa Rada Rozwoju? Okazuje się, że wszyscy czekają na to, co im przedstawi rząd premiera Tuska, a z kolei rząd – na to, czego zażąda od niego razwiedka. A razwiedka na przykład już zażądała – i dostała – pozory legalności dla monopolu w branży hazardowej, nie mówiąc już o innych fantach, jakie sobie bierze w ramach zawłaszczania państwa. Okazuje się, że bez pozwolenia razwiedki nikt nie ośmiela się kiwnąć palcem, a te wszystkie rady, te wszystkie kancelarie z biurwami płci obojga poprzebieranymi za ministrów stanu, to tylko taka kosztowna atrapa, mająca onieśmielać maluczkich i rozwiązywać socjalne problemy cwaniakom.

Bo przecież pan prezydent ma inicjatywę ustawodawczą, więc gdyby naprawdę leżało mu na sercu dobro państwa i interes obywateli, to przecież nie czekałby, co zrobi rząd premiera Tuska, o którym przecież nie ma chyba najlepszej opinii, tylko skierował do Sejmu stosowny pakiet naprawczy, przygotowany z udziałem doradców, czy choćby – Narodowej Rady Rozwoju, w której zasiada sam cymes naszego społeczeństwa. Tymczasem wśród 45 inicjatyw ustawodawczych, jakie podczas swojej kadencji złożył pan prezydent Lech Kaczyński, poza pakietem związanym z likwidacją Wojskowych Służb Informacyjnych, dominują drobne nowelizacje, do których nie potrzeba wcale aż tak potężnego zaplecza doradczego, bo wystarczyłby nawet „Rycho”. Dlaczego zatem pan prezydent czeka na projekty rządowe, chociaż konstytucyjnie wcale przecież nie musi i mógłby sprawy państwa śmiało przejąć w swoje ręce? Posłowie też czekają na projekty rządowe, ale posłowie, to co innego – jacy są – każdy widzi, podczas gdy prezydent mógłby jednak bardziej się wysilić. Chyba – że nie może?

Stanisław Michalkiewicz

Felieton   Gazeta internetowa „Super-Nowa” (www.super-nowa.pl)   10 marca 2010

Za: michalkiewicz.pl | http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=1544

Skip to content