Aktualizacja strony została wstrzymana

Ostateczne rozwiązanie – po Bożemu – Stanisław Michalkiewicz

Kiedy ten felieton ukaże się w druku, będzie już, jak to mówią, „po harapie”, to znaczy – po uroczystości ratyfikacji traktatu lizbońskiego, wyznaczonej, jak wiadomo, na szabas 10 października. A propos 10 października, to w koszmarnych czasach stalinowskich ludziska dodawali sobie otuchy interpretując napis na paczce zawierającej 10 papierosów „Sport” Bez Ustników: „10 października przyjdzie Ameryka, Stalinowi utnie wąsy, Bierutowi uszy”. Ale kiedy, po latach, Ameryka przyszła, Stalin był już – podobnie jak Bierut, bardzo starym nieboszczykiem, zaś stalinięta rozmnożyły się w Polsce niczym krętki blade w starym kurwiarzu. Definitywny przełom duchowy dokonał się w naszym narodzie za Edwarda Gierka, do którego tęskni dzisiaj zdecydowana większość nie tylko zwolenników SLD, czy Marka Borowskiego, ale przede wszystkim – „zoologicznych antykomunistów”. Jak z odwagą desperata twierdził w 1980 roku Stefan Kisielewski, „Solidarność” nie była ruchem antykomunistycznym, tylko socjalistycznym, któremu nie podobały się tylko Sowiety i partia, natomiast socjalizm – jak najbardziej. Można było to wydedukować nie tyle ze sztandarowego hasła: „socjalizm tak – wypaczenia nie!”, które mogło być podyktowane taktyką dla zmylenia przeciwnika, ale przede wszystkim – z programów głoszonych zarówno wtedy, jak i teraz przez ugrupowania uważające się za spadkobierców „Solidarności” w linii prostej.

Czymże jest bowiem program „społeczeństwa solidarnego” – jeśli nie recydywą programu Edwarda Gierka „aby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej” – tzn. za pieniądze pożyczone na Zachodzie – tyle, że bez PZPR? Dynamika przyrostu długu publicznego jest najlepszym tego dowodem. Ten program, pod dyrekcją razwiedki, której za Gierka też się podobało, bo wreszcie nie trzeba było ukrywać się z ostentacyjną konsumpcją (oczywiście konsumpcją wedle stawu grobla, bo przy socjalistycznej gospodarce prochu się nie wymyśli), jak za siermiężnego Gomułki, nawet nie próbuje podważać ustanowionego w 1989 roku kapitalizmu kompradorskiego, a zaciekłe spory między PO, PiS, SLD, czy PSL toczą się o to, kto – ku zadowoleniu razwiedki – jedynego beneficjenta kompradorii i prawdziwego władcy III Rzeczypospolitej – lepiej będzie tym interesem administrował. Tak też widzę obecną „wojnę”, jaką PiS-owi wypowiedział premier Tusk – kto kogo przelicytuje w rywalizacji o względy razwiedki, która w tej bijatyce pełni rolę sędziego ringowego.

Źeby bowiem zrozumieć przyczyny, dla których kontrolowane przez razwiedkę media zrobiły premieru Tusku „aferę hazardową”, trzeba cofnąć się do wiosny ubiegłego roku, kiedy to niezawisły sąd otrzymał rozkaz wtrącenia do „aresztu wydobywczego” (wynalazki Zbigniewa Ziobry jednak przydają się i Platformie) szwajcarskiego finansisty, kasjera polskiej lewicy, a chyba i razwiedki, Petera Vogla. Najwyraźniej Donald Tusk, wraz z wodą sodową, dopuścił sobie do głowy, że dzięki rewelacjom wyduszonym przez śledczych z Vogla, będzie razwiedczyków straszył i w ten sposób trochę poluzuje sobie smyczkę. W tym tonie odgrażał się i minister Ćwiąkalski i wicepremier Schetyna. Razwiedczykowie najpierw widocznie myśleli, że to tylko takie żarty i żadnego kuku premieru Tusku nie robili, ale kiedy niezależni dziennikarze zaczęli drukować przecieki z zeznań Vogla, jak to generału Gromosławu Czempińskiemu Turek ukradł ze szwajcarskiego konta 2 miliony dolarów, a generał nawet tego nie zauważył, uznali, że dosyć tej zabawy i natychmiast pokazali mu „ruski miesiąc” w postaci „afery hazardowej”. Takiego premieru Tusku napędzili stracha, że nie tylko powyrzucał z rządu i Kancelarii najtłuściejszych murzyńskich chłopców, że to niby „ach, bierzcie wozy, ach, bierzcie dostatek, tylko puszczajcie nas zdrowo!” – ale zdecydował się na wojnę z PiS-em, który – uwaga, uwaga! – przez ten czas też nie zasypiał gruszek w popiele.

Jeśli nie możesz ich pokonać – przyłącz się do nich. Któż może lepiej znać to indiańskie przysłowie, jeśli nie wirtuoz intrygi Jarosław Kaczyński? Kiedy zatem zorientował się, że przy pomocy panów Kaczmarka, Kornatowskiego, czy Leppera żadnej „grupy trzymającej władzę” w powietrze nie wysadzi i nie zajmie jej miejsca w systemie kapitalizmu kompradorskiego, po spektakularnym potknięciu się o własne nogi, poszedł po rozum do głowy i na wiosnę tego roku ogłosił, że „układu” już nie ma, a on chce tylko „leben und leben lassen”. W tej sytuacji razwiedka, która chce mieć też „patriotyczną” alternatywę, postanowiła przetestować go przy pomocy pilotażowego programu kohabitacji w państwowej telewizji. Premier Tusk najwyraźniej zlekceważył ten sygnał i Platforma do ostatniej chwili broniła „byłego neonazistę” do tego stopnia, że nawet niezawisły sąd został skołowany i na wszelki wypadek pozostawił w KRS dwóch prezesów jednocześnie, aż dopiero ktoś starszy i mądrzejszy musiał mu wytłumaczyć, jaki jest rozkaz. Mniejsza jednak o rozterki niezawisłych sądów, bo wiadomo, że inter arma silent Musae, ale jak wojna, to wojna. Kiedy zatem premier Tusk dał swojemu rządu i swojej Kancelarii na przeczyszczenie, wysyłając tym samym sygnał, że razwiedka może mu i tu i tam poumieszczać „bezpartyjnych fachowców” , którzy będą patrzyli mu na ręce i w razie potrzeby – ręcznie sterowali, Jarosław Kaczyński zrozumiał, że teraz jego ruch.

Dlatego pan prezydent Lech Kaczyński nie czekał do poniedziałku, ani nawet do niedzieli, tylko zdecydował się na ceremonialną ratyfikację Lizbony w najbliższy szabas, bo periculum in mora. Nie tylko tubylcza razwiedka patrzy, kto wykazuje większą skwapliwość do służenia, ale przede wszystkim – Nasza Pani Aniela, do której przecież będzie należeć tu ostatnie słowo. A ponieważ panu prezydentu 17 września tegoroczny laureat pokojowej nagrody Nobla otwartym tekstem oznajmił, że już żadnych dywersantów przeciwko ruskim szachistom nie potrzebuje, to nawet i on pojął, że nie ma co czekać, tylko, jak to mówią, w dyrdy uciec się pod protekcję Naszej Pani Anieli. Dlatego nie ma już ani słowa o sławnych ustawach kompetencyjnych, które – jako warunek sine qua non ratyfikacji traktatu lizbońskiego prezydent Kaczyński solennie uzgodnił z premierem Tuskiem wiosną ubiegłego roku w Juracie. Ale kto by tam przejmował się solennymi ustaleniami dwóch tubylczych mężyków stanu, kiedy starsi i mądrzejsi nie mogą się już doczekać uruchomienia procesu ostatecznego rozwiązania kwestii polskiej w Europie?

Ponieważ rzecz najwyraźniej została już postanowiona, to nie można się dziwić, że obydwaj antagoniści chcieliby temu ostatecznemu rozwiązaniu osobiście posłużyć w charakterze listków figowych; pan prezydent Lech Kaczyński, zgodnie ze swoim emploi, będzie nam to ostateczne rozwiązanie stręczył jako najwyższą formę obrony polskiego interesu narodowego (kontrola jest najwyższą formą zaufania – mawiał Feliks Dzierzyński), zaś premier Tusk – o ile razwiedka nie zdecyduje się zastąpić go jakimś ”bezpartyjnym fachowcem” w rodzaju dra Andrzeja Olechowskiego – stręczyłby nam ostateczne rozwiązanie hasłem modernizacji i europeizacji tubylczego narodu. A żeby wszystko – jak to u nas – a więc nawet ostateczne rozwiązanie – odbyło się po Bożemu, 8 października w Gdańsku urządzone zostały z wielkim przytupem Katolickie Dni Społeczne dla Europy pod patronatem COMECE – profsojuza biskupów, któremu starsi i mądrzejsi wyznaczyli rolę pasa transmitującego politykę partii do katolickich mas.

Stanisław Michalkiewicz
Felieton  ·  tygodnik „Najwyższy Czas!”  ·  2009-10-16  |  www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.


Skip to content