Kto by pomyślał, że pewne tradycje mogą utrzymywać się tak długo w zmieniającym się przecież świecie? Mam na myśli zwyczaj, o którym możemy przeczytać w „Dziejach Apostolskich”, a konkretnie – o linczu Żydów na św. Szczepanie. Jak pamiętamy, wystąpił on w dyspucie przeciwko „libertynom” i „aleksandryjczykom”, którzy jednak nie mogli przeciwstawić mu żadnych merytorycznych argumentów. I co wtedy zrobili? Podnieśli wrzask a dodatkowo „zatkali sobie uszy”, no a potem wywlekli św. Szczepana i go ukamienowali. Mimo, że każdego roku, w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, ten fragment „Dziejów Apostolskich” odczytywany jest w kościołach, nie zniechęca to części postępowego duchowieństwa do „dialogu z judaizmem”, w ramach którego przewielebne duchowieństwo się Żydom podlizuje, a z kolei oni coraz natarczywiej nieubłaganym palcem wytykają mu rozmaite przywary. Już nie wystarcza im roztaczanie atmosfery podejrzeń wobec Jana Pawła II, bo ostatnio Judenrat „Gazety Wyborczej” zabrał się za kardynała Sapiehę – że „molestował kleryków” i w ogóle – biegał po Krakowie, jakby cierpiał na priapizm. Wprawdzie red. Michnik próbował coś tam perswadować, ale widocznie, skoro stary żydowski grandziarz finansowy płaci, to i wymaga. Najwyraźniej Sanhedryn uznał, że mniej wartościowy, tubylczy naród polski żadnych własnych, już nie powiem, że bohaterów, ale nawet wybitnych osobistości, mieć nie powinien, a tylko wpatrywać się w podsunięte, spiżowe postacie Tewje Bielskiego, „Józefa Różańskiego”, który tak naprawdę wabił się Józef Goldberg, no i innych, których nam Judenrat w porozumieniu z Sanhedrynem będzie tu lansował. Ale mniejsza już o ten cały „dialog”, bo jest on znakomitym dowodem trafności spostrzeżenia Franciszka ks. de La Rochefoucauld, że tylko dlatego Pan Bóg nie zesłał na ziemię drugiego potopu, bo przekonał się o bezskuteczności pierwszego. „Nasze grzechy, ciągle te same i nudne, zadomowiły się w nas” – śpiewał Stanisław Sojka.
Tymczasem właśnie okazało się, że obyczaj opisany w tym fragmencie „Dziejów Apostolskich” jest nadal żywy w zdominowanym przez Żydów środowisku „Gazety Wyborczej”. Niejaki Tomasz Nyczka napisał tam donos na poznańską księgarnię „Sursum Corda”, że sprzedawane są tam książki „ideologa Putina” Aleksandra Dugina. Nie bardzo wiadomo, o co konkretnie mu chodzi – czy o to, że w księgarni sprzedawane są książki, czy o to, że owszem – mogą być sprzedawane, ale tylko po uprzednim zatwierdzeniu przez Ministerstwo Prawdy? Dla normalnego człowieka jest oczywiste, że w księgarniach sprzedawane są książki różnych autorów: tych, których poglądy się nam podobają, ale i tych, których poglądy nam się nie podobają. Skąd bowiem byśmy wiedzieli, że ich poglądy nam się podobają, albo nie podobają, gdybyśmy nie zapoznali się z nimi w książkach ich autorstwa? Zatem, żeby sobie wyrobić pogląd na czyjeś poglądy, niechby i poglądy „ideologa Putina”, musimy się z nimi najpierw zapoznać. A jak mielibyśmy się z nimi zapoznać, jeśli w żadnej księgarni nie moglibyśmy znaleźć książki jego autorstwa? Musielibyśmy wtedy zdawać się na recenzje z drugiej ręki, choćby z ręki niejakiego pana Tomasza Nyczki. No dobrze – ale skąd w takiej sytuacji pan Nyczka miałby znać poglądy Dugina? Być może nie musi on niczego znać, żeby pisać donosy; wystarczy, że dostanie taki rozkaz z Judenratu, albo ABW, które ostatnio zajmuje się nie tylko cenzurą, ale formułowaniem zatwierdzonych zbawiennych prawd, ale to jest zwyczajne, wrogie wszelkiej wolności totalniactwo, o które nie tylko Judenrat, ale całe skupione wokół niego środowisko mikrocefali, od zawsze podejrzewałem – jak się okazuje – nie bez słuszności. W tej sytuacji nie ma najmniejszego powodu, byśmy się przejmowali opiniami Judenratu, a już zwłaszcza – donosami niejakiego Tomasza Nyczki, bo ich działania skierowane są na to, by utrzymywać nas w nieświadomości prawdziwego stanu rzeczy.
Wprawdzie Pan Nasz po udanym wniebowstąpieniu na pokładzie samolotu Air Force One opuścił naszą prastarą ziemię, w związku z czym nie możemy się już radować w jego obecności, ale zostawił nam przykazania. Używam tego eklezjastycznego żargonu, by się dostroić do atmosfery religijnej egzaltacji, jaką na polecenie naszym mężyków stanu rozpętały niezależnie media głównego nurtu – zarówno rządowe, jak i nierządne – bo w takich sprawach idą one ręka w rękę ponad podziałami. Ale to już mija, więc wróćmy do przykazań Pana Naszego. Właściwie pozostawił on nam jedno przykazanie – że mianowicie musimy „pomagać Ukrainie”, bo Ukraina „musi zwyciężyć”. Skoro „musi”, skoro padł taki rozkaz, to nie ma rady, bo w przeciwnym razie prezydent Biden mógłby przegrać przyszłoroczne wybory prezydenckie. Wynika z tego wniosek, że wojna musi przeciągnąć się co najmniej do listopada 2024 roku, kiedy się wyjaśni, czy Józio Biden wygrał, czy przegrał. Będziemy zatem musieli „pomagać Ukrainie” jeszcze co najmniej przez dwa lata. No dobrze – ale jak? Przecież już przekazaliśmy Ukrainie wszystko, cośmy mieli. Wprawdzie pan minister Błaszczak, wspomagany przez byłego ministra finansów, pana Kościńskiego, który teraz zajmuje się zakupami uzbrojenia w Kancelarii Premiera, kupuje wszystko na prawo i lewo, głównie w Korei Południowej i Ameryce, ale te zakupy dotrą do nas dopiero za jakiś czas, a tymczasem Ukrainie musimy pomagać już teraz, bo inaczej może nie wygrać i wtedy będzie katastrofa o zasięgu globalnym. W tej sytuacji nie ma rady – musimy uruchomić naszą tajną broń.
Mam tu na myśli formacje wyzwolonych kobiet. Nie chodzi mi o to, by pędzić je na ukraińską jatkę, bo tam nawet pan Paweł Kowal się nie kwapi, ale przecież wojna toczy się nie tylko na tamtym froncie. Oto niedawno na posiedzeniu Zgromadzenia Parlamentarnego OBWE w Wiedniu doszło do awantury z powodu obecności tam delegacji rosyjskiej. Niektórzy wasale Stanów Zjednoczonych wyszli z sali w nadziei, że ich gest dostanie zauważony i doceniony gdzie trzeba, a inni, mniej skwapliwi, wprawdzie nie wyszli, ale rozwinęli ukraińskie flagi. To oczywiście bardzo ładnie, ale co z tego, skoro mimo to delegacja rosyjska nie tylko nie opuściła sali, ale nawet zabierała głos i to w dodatku dwukrotnie? Tymczasem gdyby tak na salę obrad Zgromadzenia Parlamentarnego OBWE wtargnęła pani Marta Lempart na czele odpowiednio, przeszkolonych przez ABW aktywistek Strajku Kobiet i kazała delegacji rosyjskiej „wypierdalać”, bo jak nie, to nie tylko one wszystkie się rozbiorą do gołej skóry, ale jeszcze wezwą na pomoc „Babcię Kasię” i inne „Polskie Babcie”, żeby one też się rozebrały, to „któż widok ten opisać zdoła? Fiedin, Simonow, Szołochow? Ach któż w ogóle go wytrzyma?!” – pisze poeta. Jestem pewien, że w obliczu tak poważnej zastawki rosyjska delegacja opuściłaby salę w podskokach. Tymczasem jak tylko wybuchła wojna na Ukrainie, to aktywność aktywistek Strajku Kobiet zmalała niemal do zera, a o ukraińskim „Femenie” w ogóle słuch zaginął, jak tylko z Ukrainy przeniosły się do Francji. Czy – jak to we Francji – przerzuciły się z branży rozrywkowej do branży usługowej, czy też przygotowują się tam do innych zadań – mniejsza o to. Rzecz w tym, że jeśli jest rozkaz, że Ukraina „musi” wygrać, to trzeba w tym celu uruchomić wszystkie rezerwy, łącznie z naszą tajną bronią, bo tempus fugit, a czas ucieka.
Stanisław Michalkiewicz
Felieton • serwis „Prawy.pl” (prawy.pl) • 4 marca 2023