Aktualizacja strony została wstrzymana

Religia w czasach zarazy – Jerzy Karwelis

Jestem katolikiem, który czasami miewa kłopoty z regularnością obrządków i kontynuacją obcowania z łaską uświęcającą. Czemu od razu takie deklaracje? Ano dlatego, że dzisiaj naszły mnie przemyślenia religijne i powinienem zacząć je od kontekstu, zanim przejdę do meritum. Otóż i kontekst. Otacza mnie wielu przyjaciół i znajomych z podobnym podejściem jak to moje, wyłuszczone wcześniej. Czasami postawa ta wynika z tego, że nie doznali oni łaski wiary, czasami, jak ja, oddalili się od niej z powodu nachodzącego lenistwa w wierze, które wymaga przecież stałości w wytrwaniu. Ale większość z nich, nawet słabiutko wierzący, uznają rolę Kościoła Katolickiego w kształtowaniu się i przetrwaniu naszego narodu. Większość z nich nie daje się złapać na prymitywny antykatolicyzm, tak modny ostatnio, a raczej mniej powszechny a bardziej krzykliwy.

Mam też wielu znajomych po stronie aktywnie ateistycznej, którzy niestety padają ofiarą potwornych uproszczeń. Są to poglądy względem Kościoła sprymitywizowane do bólu, co szczególnie razi w przypadku osób wykształconych i obytych. Akurat w tym wypadku kończy się na pluciu na księży-pedofilów zaglądających do łóżek i macic kobiet. Można żyć w takiej bańce – jak widać – bez końca, a właściwie do końca. Co najgorsze w takim „myśleniu” te kawałki a la Siekielski przesłaniają całkowicie to społeczne i kulturowe znaczenie, jakie miał i ma kościół katolicki w Polsce.

Niestety kościół polski, i to o zgrozo im wyżej tym bardziej, daje asumpt do takich ateistycznych uproszczeń. W kwestiach nadużyć i przestępstw na tle seksualnym kościół w swej hierarchicznej warstwie zamiast wypalać ogniem, ukrywa te przypadki, w złudnym przekonaniu, że to da się przykryć i zamieszać – dla „dobra” kościoła oczywiście. Do tego wielu zarzuca hierarchom rozpychanie się polityczne, wszechobecność i wpływ na politkę. Zapomina się, że każda władza w Polsce flirtowała z kościołem, a wiele razy władze kościelne dały się uwieść, czyli wciągnąć, czyli wykorzystać. Obecni zwolennicy lewicy czy PO nie pamiętają, że ich polityczni idole robili w sojuszu tronu z ołtarzem te same rzeczy co dzisiejsza władza. Ale Kościół miał mocną pozycję i korzystał z możliwości poszerzenia swoich wpływów „ponad podziałami”.

Jedną z takich rzeczy był powrót religii do szkół po okresie PRL-u, co zdaje się zagwarantowano już przy Okrągłym Stole. Miało to być odwojowanie pozycji utraconych w czasach PRL, ale – moim zdaniem – było to niepotrzebne. Jestem bowiem przeciwnikiem powrotu religii do szkoły i to z kilku przyczyn.

Po pierwsze: religia dołączana do programów szkolnych schodzi do poziomu… przedmiotu nauczania, jak każdy. Pomiędzy fizyką a plastyką nie ma tu miejsca na włączanie sobie trybu transcendencji i przeżywania spotkania z tajemnicą. Pojawiają się stopnie, klasówki, ściągania i religia powszednieje ze szkodą dla wszystkich. Druga sprawa to wyjątkowość. Ja jestem z pokolenia, kiedy religia wygnana ze szkół trafiła na parafie, do domów katechetycznych. To dawało inne podejście, bo młodym będąc trzeba się było specjalnie przejść do kościoła, co eliminowało już na wejściu to co mamy teraz – się idzie na lekcję religii w szkole, bo rodzice zapisali, zaraz po wuefie, a więc często na odwal się. A tu trzeba było włożyć minimum wysiłku. Do tego – to zbliżało nas z parafią. Tryb cotygodniowych niedzielnych mszy rodzi często rytm, w którym po mszy idzie się do domu, bo następują kolejne obrządki i księżą oraz wierni nie mają czasu i okazji pogadać. A jak się szło na katechezę na parafię, to się i pogadało, i pomogło, i poorganizowało. I pogadało z księdzem.

No i jeszcze jeden argument – świecki. Ludzie się mieszali, mogłeś spotkać kogoś z innej szkoły, a nie tylko być skazanym na te same twarze, co we własnej szkole. A to był niebagatelny zysk z mieszania się społeczności szkolnych, bez tego skazanych na własną bańkę, zastygłą na osiem lat.

W związku z tym uważam, że dzisiejsze kłopoty z wiarą młodzieży to – również – wynik tego, że religia wylądowała w dzienniku jako przedmiot. Nic szczególnego, dla czego trzeba się było specjalnie postarać, ot tak tylko, żeby przejść z klasy do klasy. Wtedy, kiedy Kościół stosuje arytmetykę dusz, wtedy zazwyczaj się źle dzieje z duszami. No, bo to się może tak tylko wydawać, że jak się załatwi religię w szkole, to utrzyma się większe stadko, niż te, które by zostało, gdyby trzeba było specjalnie, po lekcjach drałować na parafię, czasem parę kilometrów. Może i tak, ale tylko może. U mnie z klasy to więcej nas chodziło na osobne zajęcia w domu katechetycznym niż teraz tych, którzy mają religię pod nosem, w klasie. A nawet gdyby grupa chodzących na religię poza szkołą by stopniała, to na pewno nie kosztem dzisiejszej utraty „jakości” religii i zaangażowania.

Jestem więc za powrotem religii do sal katechetycznych dla dobra wszystkich zainteresowanych. Po prostu pamiętam jak to było w czasach, kiedy tak był urządzony świat. I wszystkim nam to pasowało. W związku z tym sądzę, że powrót religii do szkół, który wydawał się być sukcesem Kościoła po 1989 roku, był jednak zatrutymi owocami pyrrusowego, świeckiego zwycięstwa.

Dlaczego o tym pisze w „Dzienniku” poświęconym przecież pandemii? Uważam bowiem, że nasz koronawirusowy zakręt dotyczy również Kościoła. I że ten egzamin zdaje raczej kiepsko. Bo i przed pandemią miał on swoje problemy, których nie rozwiązywał, a które nawarstwiały się w niespłacone odsetki długu, jakim był brak odwagi stanięcia w prawdzie. Do tego doszedł kowid i totalna abdykacja w tym czasie z roli duchowego przywództwa. Wręcz pogrążenie się w doczesności, jaką było i jest powielanie (a czasem wzmacnianie) rekomendacji władz w jej epidemiologicznym szaleństwie. Nie tylko spowodowało to odizolowanie wiernych od obcowania z Bogiem i sakramentami ale wskazało na rzeczywisty brak rozdziału tronu i ołtarza, bo ten pierwszy zaczął wpływać na to co robi ten drugi.

A to powoduje, że ludzie tracą wiarę, zaś młodzież częściej odchodzi od Boga, albo nawet do niego nie „dochodzi”. Teraz gdy lekcje religii coraz częściej przechodzą „na zdalne” widać to jeszcze bardziej. Nie ma tego w parafiach, w szkołach przed komputerami tym bardziej. Ot, przedmiot jak każdy, można posymulować nawet aktywną obecność. I tak powoli: religia na ekranie, w kościołach ograniczenia zachęcają do fizycznej nieobecności, msza przez telewizor to erzac izolujący swą ułudą od sakramentów. I tak zmniejsza się ta nasza religijność, a najgorsze, że nie odtwarza się pokoleniowo. Bo słabnącej wierze świat cały podsuwa codziennie powody, dla których nie warto się w pełni angażować. I tak karleje nasza wiara, katolicyzm złapał kowida i leży pod respiratorem.

I polski Kościół kupił tę poniżająca pozycję, dał się wciągnąć w fałszywą odpowiedzialność za zdrowie publiczne. Czyli za doczesność, która przecież nie należy do królestwa jego. I Kościół za te decyzje mocno zapłaci, bo dzisiejsze czasy są nie tylko próbą wiary ludu bożego, ale i odpowiedzialności pasterzy za dusze wiernych. A te są dziś w niebezpieczeństwie egzaminowanym przez strach, ten egzystencjalny. I często, wraz z pasterzami, zapominamy, że nie wolno zamieniać bojaźni Bożej na strach o własne, doczesne życie.

Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.   

Za: Dziennik zarazy (15.12 2021) | https://dziennikzarazy.pl/15-12-religia-w-czasach-zarazy/ | - [Org. tytuł: «15.12. Religia w czasach zarazy»]

Skip to content