Aktualizacja strony została wstrzymana

Amerykańska kiereńszczyzna – Stanisław Michalkiewicz

Na świecie dzieją się rzeczy, które nie śniły się filozofom. Filozofom – jak filozofom – ale trudno, by coś takiego przyśniło się Ojcom Założycielom Stanów Zjednoczonych – że mianowicie obywatele wtargną do siedziby Kongresu USA, zmuszając swoich przedstawicieli do sromnotnej rejterady. Gdyby Józef Stalin to zobaczył, to na widok tej rejterady pewnie przypomniałby sobie spiżową sentencję, że „obawiali się sądu zagniewanego ludu”. Rzeczywiście, szturm na waszyngtoński Kapitol przypominał epizody z rewolucji francuskiej, rewolucji bolszewickiej, ale też polskiego „ciamajdanu” z 16 grudnia 2016 roku. Jak bowiem powiadają wymowni Francuzi, a konkretnie – cesarz Napoleon – du sublime au ridicule il n’y a qu’un pas – co się wykłada, że od wzniosłości do śmieszności tylko jeden krok. Zatem nawet dramatyczne wydarzenia mają również niezamierzony efekt komiczny, który zostanie spotęgowany, jeśli USA zaczną krytykować demokrację w Białorusi, czy w Rosji. W każdym razie zdarzyło się to, co w USA nie miało precedensu – no ale zawsze kiedyś musi być ten pierwszy raz. Można powiedzieć, że demokracja amerykańska, z której Amerykanie byli tacy dumni, wprawdzie – jak zadekretował sam pan red. Michnik – wprawdzie „zwyciężyła”, ale utraciła dziewictwo. Stało się to za sprawą prezydenta Donalda Trumpa, który wprawdzie zarzucał swojemu konkurentowi fałszerstwa wyborcze i nawet próbował szczęścia w tamtejszych niezawisłych sądach – ale bez powodzenia. Zaczął się tedy publicznie odgrażać, że nie odda władzy, chociaż nie mówił, w jaki sposób zamierza to zrobić. Procedury demokratyczne bowiem takiej możliwości nie przewidywały, więc w tej sytuacji można było tylko zastosować formułę kanclerza Bismarcka: siła przed prawem – co Mao Zedong twórczo rozwinął, zauważając, iż „władza wyrasta z lufy karabinu”. Zwolennicy prezydenta Trumpa przybyli tedy do Waszyngtonu, w celu odbycia „marszu”. Przed Białym Domem odbył się wiec, którego prezydent Trump wprawdzie nie zwoływał, ale nader buńczucznie przemawiając do zebranych, niejako go autoryzował. Rozgrzani demonstranci ruszyli tedy na Kapitol, z czego natychmiast skorzystali aktywiści „Antify”, którzy w ten sposób awansowali na awangardę „zagniewanego ludu”. Tłum dziwnie łatwo sforsował wszystkie straże, wtargnął do środka i… no właśnie – i nie wiedział, co robić dalej, podobnie jak nie wiedzieli tego uczestnicy polskiego „ciamajdanu” w grudniu 2016 roku. Opanowali wprawdzie salę plenarną Sejmu, ale na tym się skończyło, aż wreszcie ktoś się nad nimi zlitował i poinformował, że wojna też się skończyła i można pójść do domu. Podobnie zakończyła się rewolucja w Waszyngtonie; kiedy okazało się, że prezydent Trump nie tylko nie ma żadnego planu, ale w dodatku najwyraźniej wystraszył się tego, co zapoczątkował, policja przejęła inicjatywę, oczyszczając z demonstrantów najpierw sam Kapitol, potem schody, aż wreszcie – całe otoczenie. Dzięki temu reprezentanci ludu, ale nie tego „zagniewanego”, tylko tego pozostałego, wrócili na Kapitol i tam ostatecznie zatwierdzili wybór Józia Bidena na kolejnego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Jego zaprzysiężenie wyznaczone zostało na 20 stycznia, a żeby „zagniewany lud” nie miał już możliwości zakłócania demokratycznych liturgii, waszyngtońska burmistrzyni zarządziła w mieście stan wyjątkowy aż do 21 stycznia, kiedy będzie już „po harapie”, to znaczy – kiedy Józio będzie już zaprzysiężony. Ze strony Donalda Trumpa żadnych przeszkód pewnie nie dozna, bo wywiesił on już białą flagę zapewniając, że Józiowi „przekaże władzę”. Może tak, a może nie będzie już miał czego mu przekazać, bo żona Księcia Małżonka, nasza Jabłoneczka, czyli Anna Applebaum dopuszcza możliwość, że może zostać zdjęty z urzędu jeszcze przed tym terminem. Pani Anna z racji swego pochodzenia może być dobrze poinformowana – ale o tym się przekonamy. W tej sytuacji tylko koniec świata, albo nagłe przeziębienie mogłoby przeszkodzić Józiowi Bidenowi w objęciu urzędu prezydenta USA, a pani Kamali Harris w objęciu urzędu wiceprezydenta. Niektórzy podejrzliwcy rozpuszczają nawet fałszywe pogłoski, że Józio jest tylko rodzajem listka figowego, za zasłoną którego pani Kamala będzie mogła po jakimś, niezbyt długim czasie zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych już bez zawracania zagniewanemu ludowi głowy jakimiś głosowaniami. W ten sposób rewolucja komunistyczna, która przewala się przez Amerykę Północną i Europę odniosłaby zwycięstwo. To nawet by się zgadzało z teorią Karola Marksa, że komunizm powinien zwyciężyć najpierw w jakimś bardzo rozwiniętym kraju i dopiero potem zakazić resztę świata. Jak wiemy, historia potoczyła się inaczej, w związku z tym reszta świata, ze Stanami Zjednoczonymi na czele, musiała na zwycięstwo komunizmu trochę poczekać. Ale – jak powiadają – co się odwlecze, to nie uciecze.

Rok 1968 – zmiana strategii

Pierwsza rewolucja komunistyczna realizowana była według strategii bolszewickiej, na którą składały się trzy elementy: gwałtowna zmiana stosunków własnościowych, której towarzyszyły mordy i pożoga, masowy i bezlitosny terror i wreszcie – masowe duraczenie, które sprawiło, że – jak to w swojej „Historii filozofii” napisał prof. Tatarkiewicz – „marksizm w Związku Radzieckim został przyjęty powszechnie i bez zastrzeżeń”. Strategia bolszewicka przyniosła rezultaty przerażające, ale właśnie dlatego zniechęciła do komunizmu miliardy ludzi na świecie. Poza tym jej rezultaty ekonomiczne też były zniechęcające, a zapowiadany „wiek złoty” w odległą przyszłość się oddalił. Dlatego też ideowi komuniści w rodzaju Antoniego Gramsciego, opracowali nową strategię rewolucyjną. Gramsci doszedł do wniosku, że Marks się pomylił, a jego formuła, jakoby „byt określał świadomość”, co w praktyce miało przekładać się na strategię bolszewicką, na pewno nie jest uniwersalna, a prawdopodobnie w ogóle fałszywa. Zdaniem Gramsciego najważniejsze jest pokonanie „kultury burżuazyjnej” w ten sposób, że wprowadzi się do niej „ducha rozłamu” to znaczy – dotychczasowym kategoriom kulturowym nadany zostanie zupełnie inny sens. Zatem w tej strategii na plan pierwszy wysuwało się masowe duraczenie, bez jakichś radykalnych zmian stosunków własnościowych i początkowo nawet bez terroru. Dlatego w roku 1968, kiedy to promotorzy rewolucji komunistycznej przeprowadzili coś w rodzaju inauguracji tej strategii, pojawiły się dwa hasła: „zabrania się zabraniać” i „długi marsz przez instytucje”. Dzisiaj, kiedy coraz głębiej pogrążamy się w etapie surowości, kiedy lista rzeczy i zachowań zabronionych każdego dnia się wydłuża, hasło „zabrania się zabraniać” brzmi nieprawdopodobnie, ale to tylko ilustracja upadku, w jaki społeczności Zachodu się od tamtej pory obsunęły, bo te zakazy nie budzą przecież specjalnego sprzeciwu. Przeciwnie – przez większość, również przez osobistości pretendujące do sprawowania przywództwa moralnego, nie tylko przyjmowane są bez sprzeciwu, ale nawet uznawane za konieczne i twórcze uzupełnienie Dekalogu. Długi marsz przez instytucje z kolei oznaczał, że – w odróżnieniu od strategii bolszewickiej, która w pierwszej kolejności nastawiona była na zniszczenie dotychczasowych instytucji politycznych i społecznych i na budowania własnych dopiero na ich ruinach i zgliszczach, nowa strategia nie jest nastawiona na niszczenie zastanych instytucji, ale na ich opanowanie i wykorzystanie w służbie komunistycznej rewolucji.

Strategia zaproponowana przez Gramsciego wymagała czasu. Skoro bowiem głównym polem bitwy rewolucyjnej miała być sfera ludzkiej świadomości, sfera kultury, to trzeba było podejść do sprawy gruntownie i w pierwszej kolejności opanować system edukacyjny. Zaczęło się od uniwersytetów, które w ciągu następnych 20-30 lat zostały zdominowane przez marksistów – również uniwersytety de nomine katolickie. Na tych uniwersytetach kształcili się przyszli nauczyciele, przyszli eksperci i przewielebne duchowieństwo, a nabyte tam mądrości wszyscy oni przenosili następnie pod strzechy. W ten sposób, w ciągu zaledwie 50 lat społeczeństwo amerykańskie, zwłaszcza jego wykształcona część, została zainfekowana marksizmem – oczywiście „bez swojej wiedzy i zgody”, ale tak właśnie miało być, tak było lepiej, Terror jest straszny, ale ma pewne plusy dodatnie, w właściwie jeden; człowiek terroryzowany wie, że jest terroryzowany i jeśli nawet cierpi, to myśli po swojemu. Natomiast człowiek zoperowany, nie wie, że został zoperowany. On myśli, że to wszystko naprawdę, dzięki czemu w rękach promotorów komunistycznej rewolucji jest jak plastelina; „można zeń wszystko zrobić i w każdą formę ulepić”.

W ciągu tego półwiecza zmieniła się również struktura rozwiniętych społeczeństw. Stopniały szeregi tradycyjnego proletariatu, to znaczy najemnych pracowników przemysłowych, którzy w dodatku, w miarę wzrostu zamożności tracili smak do rewolucji komunistycznej. W związku z tym jej promotorzy musieli rozejrzeć się za proletariatem zastępczym, który mogliby „wyzwalać” i spojrzenie ich argusowego oka padło na zboczeńców, na Murzynów i na kobiety. Ten proletariat zastępczy jest mięsem armatnim rewolucji, przy pomocy którego jej promotorzy przekształcają historyczne narody w „nawóz historii”. Poza tym, w ciągu tego półwiecza, promotorzy komunistycznej rewolucji, kontynuując długi marsz przez instytucje, zdominowali sektor finansowy, sektor edukacyjny, media i przemysł rozrywkowy, dzięki czemu skutecznie oddziałują na mentalność współczesnych ludzi, zwłaszcza tak zwanych „młodych, wykształconych, w wielkich miast”. Ponieważ te środowiska zostały przez intensywne duraczenie przekonane o swojej krzywdzie z powodu „systemu”, to gotowi są go zniszczyć, podobnie jak półinteligenci rosyjscy gotowi byli zniszczyć swoje państwo w roku 1917.

Skoro w ciągu ostatniego półwiecza prawie wszystkie warstwy społeczne zostały wciągnięte w orbitę komunistycznej rewolucji, to trzeba wreszcie postawić pytanie, kto jest jej promotorem. Nie wdając się w subtelności można na to pytanie odpowiedzieć, że to żydokomuna. Komunizm bowiem jest znakomitym sposobem trwałego uchwycenia władzy mniejszości nad większością i właśnie dlatego żydokomuna stała w awangardzie rewolucji komunistycznej bez względu na strategię. Co więcej – żydokomuna stanowiła też najtwardsze jądro większości partii komunistycznych. Tworzyła ona tam tzw. „partię wewnętrzną”, rekrutowaną już na zasadzie narodowej, chociaż oficjalną doktryną tych partii był proletariacki internacjonalizm.

Anatomia politycznej wojny w USA

Donald Trump był przez ostatnie 5 lat obiektem zaciekłych ataków, przede wszystkim ze strony żydokomuny, chociaż nie było takiej przysługi, której nie wyświadczyłby Żydom, jako prezydent USA. Wbrew stanowisku Stanów Zjednoczonych, które też opowiedziały się za utrzymaniem międzynarodowego statusu Jerozolimy, przeniósł do tego miasta amerykańską ambasadę z Tel Awiwu. Podpisał ustawę o zwalczaniu antysemityzmu w Europie, podobnie jak ustawę nr 447, na podstawie której USA zobowiązały się do dopilnowania, by żydowskie roszczenia, m.in. wobec Polski, zostały zrealizowane. Nie pomogły mu także rodzinne powiązania ze światem żydowskim, który ział do niego nieubłaganą nienawiścią. Wynika z tego, że ta wrogość żydokomuny do Donalda Trumpa nie wynikała z jakichś jego skłonności antysemickich, tylko z czegoś zupełnie innego. A z czego? Donald Trump – jak wykazały ostatnie wypadki – jest rodzajem krzykliwego demagoga. To by może żydokomunie nie przeszkadzało, natomiast przeszkadzało jej to, że w swojej demagogii Donald Trump odwoływał się do tradycyjnego etosu amerykańskiej prowincji. To było działanie skierowane wbrew interesom i potrzebom komunistycznej rewolucji, bo ci prowincjusze, tak zwane „czerwone karki”, są od dziesięcioleci obiektem niechęci i pogardy ze strony żydokomuny i w ogóle – świata żydowskiego, który wprawdzie chętnie na nich pasożytuje, ale jednocześnie zdaje sobie sprawę z odporności tego środowiska na duraczenie. Zatem perspektywa zwiększenia ich wpływu na amerykańskie społeczeństwo dzięki demagogii Donalda Trumpa, budziła w żydokomunie zrozumiałe zaniepokojenie i dlatego prezydentowi nie pomogłoby nawet, gdyby się obrzezał.

W stronę światowej rewolucji

Pozycja Stanów Zjednoczonych w świecie ma taki ciężar gatunkowy, że to, co się tam wydarzy, kierunek w, jakim one podążą, prędzej czy później i raczej prędzej, niż później, przełoży się na inne kraje. Może nie na wszystkie, bo niektóre sprawiają wrażenie odpornych na wpływ USA, ale tych krajów, które odporne nie są, jest dostatecznie dużo, by to przełożenie nie dało się zauważyć. Ostatnie wydarzenia w Waszyngtonie pokazują, że długi marsz przez instytucje zakończył się w Ameryce całkowitym sukcesem, a w każdym razie szybko ku temu finałowi zmierza. Amerykańscy twardziele okazali się albo świadomymi, albo mimowolnymi wykonawcami programu żydokomuny, w którego centrum jest zwycięstwo rewolucji komunistycznej najpierw w jednym kraju, a następnie, wykorzystując siłę i wpływy USA w świecie, jej eksport na cały świat, podobny do niedawnego eksportowania demokracji. Zanim ten eksport stanie się faktem, najpierw komunizm musi zwyciężyć w Ameryce, to znaczy – pokonać opór środowisk komunizmowi niechętnych, czy nawet wrogich. Przy pomocy opanowanych instytucji, między innymi dzięki orzecznictwu niezawisłych sądów, ale także poprzez wypowiedzenie wojny „terroryzmowi” (właśnie Józio Biden ogłosił, że uczestnikami szturmu na Kapitol byli „terroryści”, co może zapowiadać rychłą reakcję i tak zwane „piękne wyroki”). Czy środowiska komunizmowi niechętne pozwolą się w ten sposób obezwładnić i pokonać – oto pytanie, na które odpowiedzieć nie można, między innymi dlatego, że tamtejsze społeczeństwo, w odróżnieniu od europejskich, a zwłaszcza – od naszego – jest całkiem dobrze uzbrojone. Możliwe zatem że odgórna rewolucja komunistyczna natrafi na opór. Czy jednak opór ten będzie skuteczny na tyle, by pochód komunizmu w USA zatrzymać? To niestety nie jest pewne. Ostatnie wypadki pokazały bowiem, że po stronie, nazwijmy to – komunistycznej – mamy do czynienia ze świetnie przygotowaną strategią, ze sztabami pierwszorzędnych fachowców, którym nie jest obca żadna socjotechnika, z dyspozycyjnymi mediami i przemysłem rozrywkowym, no i przede wszystkim – z „instytucjami”, również tak zwanymi „siłowymi”, które mogą, a skoro mogą, to z pewnością zostaną wykorzystane w służbie rewolucji. Mamy zatem do czynienia z sytuacją podobną do tej, jaka pojawiła się w Rosji po abdykacji Mikołaja II, kiedy Kiereńskiemu nie przyszło do głowy, by skonfrontować się z dowodzonym przez bolszewików „zagniewanym ludem”, wskutek czego najpierw Rosja, a potem znaczna część świata spłynęła krwią. Wydaje się, że Józio Biden jest takim odpowiednikiem Kiereńskiego, a to nie jest dobra wiadomość.

Dodatkowym sojusznikiem żydokomuny może okazać się epidemia koronawirusa, dzięki której – jak to w przypływie szczerości wyznał stary, żydowski finansowy grandziarz Jerzy Soros – możliwe stało się przeprowadzenie przedsięwzięć, które w normalnych warunkach byłyby albo niemożliwe, albo bardzo trudne do przeforsowania. Gdyby zatem rewolucja komunistyczna w Ameryce zwyciężyła, to z całą pewnością zaraza ogarnie ogromne połacie świata, w tym oczywiście – również nasz nieszczęśliwy kraj, który w ten sposób spod sowieckiego deszczu może trafić pod amerykańską rynnę.

Stanisław Michalkiewicz

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Artykuł    tygodnik „Najwyższy Czas!”    19 stycznia 2021

Skip to content