Aktualizacja strony została wstrzymana

Krucyfiks – nie krzyż, Jezus – nie Chrystus, wiara – nie prawda…

Niedawno w rzymskim kościele Świętego Ambrożego i Świętego Karola Boromeusza przy Via del Corso zobaczyłem coś, co nigdy wcześniej jakoś nie rzuciło mi się w oczy. Chodzi mianowicie o dziwny krucyfiks stojący obok stołu ołtarzowego. Dlaczego go wcześniej nie dostrzegłem? Pewnie z powodu skupienia uwagi na dziełach Cavalliniego, Pacilliego czy Le Bruna. To w końcu naturalne – od samego Stwórcy nam dane – że zmysły ludzkie ciągną ku pięknu. A rzeczony krucyfiks jest szpetny.

Krucyfiks - nie krzyż, Jezus - nie Chrystus, wiara - nie prawda...

fot. Polonia Christiana

Jak się zachować w obliczu szpetoty? Co robić? Odwrócić głowę, zamknąć oczy, siłą woli zablokować w sobie jej odbiór? Protestować przeciw jej ekspansji na wszystkich możliwych polach? Walczyć z nią ogniem, młotem, dynamitem?

San Carlo al Corso w Rzymie nie jest moim kościołem parafialnym, przeto nie chodzę doń co niedzielę (ba, nie figuruje on nawet na liście moich ulubionych, na skutek czego w istocie bywam tam nader rzadko), dlatego postanowiłem przysiąść sobie przed owym nieszczęsnym krucyfiksem, by przez chwilę popatrzeć nań oczyma tych, którzy oglądają go regularnie czy to raz na tydzień, czy nawet codziennie.

Nie oni jedni… – z miejsca ruszyła medytacja, bo tak już mam, że jeśli tylko na chwilę gdzieś przycupnę w ciszy, od razu popadam w zadumę – otóż nie oni jedni kaleczą swój wzrok, gust i spokój duszy o szkaradę wyzierającą nagminnie z owoców działalności nazywanej dziś równie bezwstydnie, co fałszywie sztuką sakralną. W niezliczonych wszak kościołach całego świata (Polska wcale nie jest na tym polu wyjątkiem) straszą płody chorej artystycznej weny.

A to przecież obrazy Boga.

Nolens volens kontemplujemy je, nawet jeśli się nam ze wszech miar nie podobają – bo taki sens ma słowo „kontemplacja”, czyli aktywność poznawcza realizowana poprzez skupienie, zadumę, analityczną obserwację – zadając sobie dramatyczne pytanie: jaki cel przyświeca artystom tworzącym tak szpetne wizerunki naszego Pana?

Deformacja estetyczna

Czyżby tak Boga widzieli? Czyżby tak właśnie postrzegali Jezusa? Owszem, nie miał On wdzięku ani też blasku, aby na Niego popatrzeć, ani wyglądu, by się nam podobał (Iz 53, 2), ale przecież nie z przyrodzonej brzydoty, lecz wskutek cierpienia i sponiewierania – jako wzgardzony i odepchnięty przez ludzi mąż boleści, oswojony z cierpieniem, jak ktoś, przed kim się twarze zakrywa, wzgardzony tak, iż mieliśmy Go za nic (Iz 53, 3). Owszem, człowiekowi obitemu i pohańbionemu z całą pewnością daleko do estetycznego wyrafinowania, ale przedstawianie go jako odpychającej kukły to zwykłe świństwo.

Co siedzi w głowach i duszach współczesnych twórców (zamierzałem napisać katolickich, ale po zastanowieniu wolę użyć terminu: realizujących kościelne zamówienia), skoro taka postawa powtarza się dziś nagminnie? Wypadałoby ich zapytać: Co za myśli nurtują w sercach waszych? (Łk 5, 22). Choć z drugiej strony, nie ma po co – przecież znamy odpowiedź.

Z ich rozlicznych enuncjacji niezbicie wynika jeden komunikat: że prawdziwy Chrystus ich nie interesuje, a Jego ewangeliczny portret – odpycha. Dla nich Jezus to temat, który dopiero oni rozwiną. Dopiero ich geniusz pokaże światu to, czego zabrakło dziełom dawnych mistrzów – ba, nawet to, co „przeoczyli” ewangeliści, ojcowie i doktorzy Kościoła oraz liczny zastęp teologów (w czym słaba czy zgoła zerowa znajomość ich dzieł nie stanowi najmniejszej przeszkody). O pycho, szatańska córko, pani tego świata…

Wedle złośliwej historyjki opowiadanej przez dziewiętnastowiecznego warszawskiego facecjonistę Franca Fiszera, Pan Jezus miał napomnieć pobożnego malarza Jana Stykę słowami: Ty mnie nie maluj na kolanach, ty mnie maluj dobrze. W dzisiejszych czasach jakże zasadne wydaje się częściowe odwrócenie owego bon motu. Nieocenioną rzeczą dla wielu współczesnych artystów podejmujących tematykę chrześcijańską byłoby spędzenie choć kilku chwil na kolanach. To by im ustawiło perspektywę. Wtedy malowaliby dobrze.

Deformacja ontyczna

Deformacja estetyczna rzadko działa samodzielnie – zazwyczaj towarzyszy jej deformacja ontyczna. Oto po chwili mimowolnej kontemplacji szpetnego krucyfiksu dostrzegam w nim aberrację nieporównanie poważniejszą niż szkaradne wynaturzenie ludzkiego ciała (choćby nawet Syna Człowieczego), a mianowicie: że to krucyfiks bez krzyża!

Jak to możliwe – krucyfiks bez krzyża? Przecież krzyż mocno tkwi już w samej nazwie tego przedmiotu, której łaciński źródłosłów brzmi: crucifixus, czyli „ukrzyżowany”, konkretnie: „do krzyża (cruci) przybity”, a jeszcze dokładniej: „przymocowany” (fixus). Krzyż zaś to nic innego jak dwie belki połączone pod kątem prostym. Skrzyżowane.

W rzymskim kościele San Carlo al Corso obok posoborowego ołtarza Jezus Chrystus wisi na kijku. Okropnie to brzmi, ale tak właśnie jest. Na kijku. Szok, zdumienie, niedowierzanie! To przecież wizerunek żywcem wyjęty z nauk świadków Jehowy, którzy uporczywie twierdzą, że Jezus umarł przybity do pala. Bliższe oględziny i chwila zastanowienia każą jednak odrzucić jehowickie pochodzenie dzieła. Ukazana postać ma bowiem ramiona rozłożone pod kątem prostym w stosunku do tułowia, a powinna mieć ręce skrzyżowane nad głową i przebite jednym gwoździem. Co więcej, ma za plecami nie żaden pal, ale patyczek grubości kija od szczotki, który z trudem utrzymałby co najwyżej niemowlaka.

Z różdżki owej wyrastają na boki nieduże gałązki. Może więc – usiłuję w myślach bronić twórcy – mamy do czynienia z drzewem życia? Taka forma krucyfiksu w postaci rozgałęzionego, ulistnionego pnia, zrodzona z inspiracji traktatem Drzewo życia świętego Bonawentury, cieszyła się wszak w późnośredniowiecznej Europie sporą popularnością. Ale nie, to nie to. W tamtej postaci Chrystus miał ramiona przybite do rozłożystych konarów (jak na wspaniałym czternastowiecznym krucyfiksie gałęziowym w toruńskim kościele Świętego Jakuba), tu zaś trudno w ogóle mówić o gałęziach – to co najwyżej odnóżki czy sęczki. Po co więc ukrzyżowany rozkłada ramiona? I jak się w ogóle trzyma tej żerdki?

Deformacja wiary

Ignorancja czy zła wola? Wydaje się, że obie pospołu. Twórcze poszukiwania czy realizacja programu? Wydaje się, że jeżeli te pierwsze, to zdecydowanie w ramach tego drugiego. Bo jakiemuż to celowi ma służyć podobne postępowanie, jeżeli nie wypaczeniu wizerunku Zbawiciela – czemu od wieków niestrudzenie oddają się janczarzy Rewolucji, posłuszni rozkazom tego, który już w rajskim ogrodzie serwował pierwszym ludziom fałszywy obraz Boga?

Wśród chrześcijan są ateiści, którzy przyjmują Jezusa, ale bez krzyża – ostrzegał w roku 2008 w rozważaniach Drogi Krzyżowej w rzymskim Koloseum kardynał Joseph Zen Ze-kiun. Ostrzegał, ponieważ podobne postrzeganie i przedstawianie Syna Bożego to droga do katastrofy – nauka bowiem krzyża głupstwem jest dla tych, co idą na zatracenie (1 Kor 1, 18). Ukazywanie Jezusa Chrystusa bez krzyża to jedna z największych i najbardziej niebezpiecznych herezji naszych czasów.

Jezus bez krzyża nie jest Chrystusem. Może być kimś na kształt kumpla z hipisowskiej komuny lub towarzysza w ziemskiej wędrówce. Albo Buddą Zachodu – jak przedstawiała Go wpływowa angielska pisarka Iris Murdoch – ale z całą pewnością nie Mesjaszem. Taki Jezus nie jest Zbawicielem, zwycięzcą śmierci, piekła i szatana, który przez krzyż i mękę swoją świat odkupić raczył i przed upadłą ludzkością na nowo bramy Raju otworzył.

On się obarczył naszym cierpieniem, On dźwigał nasze boleści, a myśmy Go za skazańca uznali, chłostanego przez Boga i zdeptanego. Lecz On był przebity za nasze grzechy, zdruzgotany za nasze winy. Spadła Nań chłosta zbawienna dla nas, a w Jego ranach jest nasze zdrowie (Iz 53, 4-5). Oto Mesjasz – ecce Homo (J 19, 5).

Świat jednak sobie takiego Jezusa nie życzy, gdyż świat leży w mocy Złego (1 J 5, 19), a ci, którzy należą do Chrystusa Jezusa, ukrzyżowali ciało swoje z jego namiętnościami i pożądaniami (Ga 5, 24). Tego zaś – okiełznania rozszalałych ludzkich zmysłów – panicznie boi się przeciwnik wasz, diabeł, jak lew ryczący (1 P 5, 8), który duszę i ciało może zatracić w piekle (Mt 10, 28). Trudno się zatem dziwić, że na wszelkie sposoby stara się fałszować prawdę o Chrystusie – mając przy tym coraz potężniejszą rzeszę palących się wręcz do pomocy w tym dziele.

Byle tylko jak najliczniejsi nie poznali Pana, byle tylko wypaczyć Jego portret choćby odrobinę (niejednemu tyle wystarczy do apostazji). Niech więc będzie odrażający albo cukierkowy, pobłażliwy albo obojętny, irenistyczny albo kwietystyczny, wyłącznie fizyczny albo doskonale eteryczny, nad podziw ekumeniczny… – byle nie prawdziwy.

Jak ten krucyfiks nie krucyfiks obok ołtarzowego stołu w rzymskim San Carlo al Corso…

Jerzy Wolak

[Wybrane wypowiedzi internautów pod w/w tekstem na stronie źródłowej:]

Obecnie nie tylko krucyfiksy nie przypominają krzyża, ale nawet niektóre nowoczesne kościoły nie wyglądają jak kościoły, lecz jak hale widowiskowe lub teatralne. Brak w nich elementów kojarzących się z kościołem, nie ma tradycyjnych ołtarzy tylko są stoły, nie ma figur, malowideł i obrazów, a całe wnętrze zieje pustką. W takim kościele trudno się modlić, raczej chce się jak najszybciej wyjść.
tradycja

Czy nie to samo autorstwa Chromego jest w Arce Pana w Krakowie? Monstrualna, przesadnie wygięta figura Jezusa „ukrzyżowanego” – ręce przybite do balkoniku, nogi do słupka. A wszyscy w zachwytach nad artyzmem rzeźbiarza.
jac

Za: PoloniaChristiana – pch24.pl () | https://www.pch24.pl/krucyfiks—nie-krzyz–jezus—nie-chrystus–wiara—nie-prawda—,73215,i.html