Aktualizacja strony została wstrzymana

Dewastacji miast amerykańskich ciąg dalszy: W Detroit kupisz dom taniej niz używany samochód

Przy wzrastających od transakcji spekulacyjnych na rynku nieruchomości cenach domów, na mapie Stanów Zjednoczonych mnoży się od miast i miasteczek, w których obserwować można również tendencję zniżkową. Wśród nich na czołowe miejsce wysuwa się stolica automobilizmu światowego – Detroit.

To kiedyś prosperujące i pełne życia miasto, dające swoim mieszkańcom poczucie bezpieczeństwa i niemal gwarantujące dobrze płatną pracę, dziś przedstawia sobą przysłowiowy obraz nędzy i rozpaczy. Wypalone, ciągnące się kilometrami szergi niegdyś pięknych domów, pozabijanie deskami luksusowe wille, zdewastowane ulice, chodniki, parki, szkoły. Widoki takie nie stanowią chlubnie pokazywanej wizytówki Ameryki i rzadko który turysta zapuszcza się czy jest prowadzony w te rejony miasta. Tak samo w mediach amerykańskich ten bolący i wstydliwy problem niemal nie istnieje, a jeśli już jest wspominany, to raczej tylko od strony kalkulacji ekonomicznych bądź też wykorzystywany przez populistycznych hochsztaplerów uznawanych za „przywódców mniejszości etnicznych”.

W Detroit można dziś kupić dom nawet za kilkaset dolarów, choć trudno to już nazwać domem, a nowy nabywca miałby trudności nie tylko z zamieszkaniem w nim, ale i z odwiedzeniem go. Można być właścicielem pięknego domu, lecz stracić w nim lub w drodze do niego życie. W ciągu ostatnich 30 lat, czyli od apogeum realizacji eksperymentu inżynierii społecznej, Detroit utraciło więcej niż połowę mieszkańców – oczywiście media nie podają już, że chodzi o ucieczkę głównie białych mieszkańców. Pozostała w mieście ta część, która w swej istocie w znacznej mierze przyczyniła się do wypchnięcia ludzi pragnących normalnego życia, kontynuowała swój dotychczasowy proceder. Jak pisze prasa amerykańska zawsze eufemistycznie odnosząc się do wszystkiego co dotyczy prawdziwych bolączek problemu czarnych mieszkańców i imigrantów z obcych kulturowo obszarów świata: „miasto zmaga się z rosnącą przestępczością, upadającymi szkołami i innymi problemami socjalnymi”. Oczywiście nigdy nie podaje się przyczyn takiego stanu rzeczy, znanego nie tylko z Detroit ale i setek większych miast amerykańskich i tysięcy mniejszych: że chodzi o dewastację dokonywaną przez czarnych mieszkańców Stanów, latynoskich comrades czy przetransplantowanych z afrykańskiego buszu półdzikich imigrantów.

W prowadzonej przez firmę Hudson & Marhall aukcji domów, w ciągu ostatniego weekendu sprzedano w Detroit 300 domów, najczęściej po cenie niższej niż cena używanego samochodu. Jak mówi uczestnik aukcji, realtor Stanley Węgrzynowicz: „Ludzie kupujący te domy to inwestorzy, którzy zdają sobie sprawę z trudności znalezienia finansowania zakupu. Są ostrożni, wiedzą o tym, że trudno jest tutaj znaleźć dobrych lokatorów.” Tak, to prawda: trudno jest znaleźć „dobrych lokatorów” spośród ludzi niezdolnych do pracy czy nawet niechętnych do jej szukania, nie mówiąc już o posiadaniu jakichś kwalifikacji, a tym bardziej mogących wykazać się choćby i podstawową edukacją. A dzieje się to wszystko w czasie powszechnej dostępności do edukacji, ba, w czasie stosowania rasowych preferencji i w czasie gdy federalne i stanowe zideologizowane wladze topią dziesiątki miliardów dolarów w kolejne programy „rozwoju miast” i „wyrównywania szans”.

Piękne domy w Detroit, niegdyś zbudowane, zamieszkane i pielęgnowane przez ciężko pracujących emigrantów z Polski, Niemiec, Włoch czy Irlandii, dziś okupowane są przez koczowników rozpalających ogniska na podłodze. Tak, takie są realia amerykańskie. I nie chodzi tu tylko o naturalne choć niekiedy burzliwe tendencje zmiany rynku pracy czy zamykania zakładów, lecz o stale obserwowaną, przetestowaną na dziesiątkach tysięcy miast i miasteczek amerykańskich konsekwencję nieodpowiedzialnej polityki imigracyjnej, skażonej lewacką ideologią polityki wewnętrznej, wszechobecnej poprawności politycznej oraz z premedytacją aplikowanej inżynierii społecznej.

W tym momencie pozwolę sobie raz jeszcze przypomnieć komentarz do zamieszczonej niemal rok wcześniej informacji o sprzedaży kolejnego kościoła w jednym z takich zdewastowanych miast.

W latach sześćdziesiątych: „Kościół amerykański, z jednej strony wypowiadający się już wtedy tylko ustami liberałów, a z drugiej zdziesiątkowany i czujący się osaczonym, przyłączył się do rewolucji społeczno-kulturalnej i poparł programy federalne, które – prowadzone pod hasłami „równości, tolerancji i praw człowieka ” – doprowadziły do relokacji biedoty murzyńskiej i migracji ludności na wielką, można by rzec – stalinowską skalę.
Jednym z najmniej znanych i najbardziej niezrozumiałych faktów, który należy w tym miejscu przypomnieć, jest to, że programy federalne celowo zakładały ulokowanie biedoty w samych centrach miast amerykańskich, ze szczególną ich koncentracją właśnie w etnicznych dzielnicach, zamieszkałych przez Włochów, Irlandczyków czy Polaków. Celem programów federalnych – wbrew temu co się twierdzi (kolejny mit XX wieku!) – było właśnie rozbicie dzielnic etnicznych, rozbicie jedności oraz likwidacja prężnych ośrodków żywego katolicyzmu.
Na skutki nie trzeba było długo czekać: nastąpił istny exodus białej ludności, która czując się coraz bardziej zagrożona, na masową skalę zaczęła wyprowadzać się na przedmieścia. Media kreowały przy tym mit „sielankowego życia” w Suburbs, instytucje finansowe wyczuwając koniunkturę zaczęły finansować właśnie takie formy życia (droższe domy, samochody – które z relatywnego luksusu stały się niezbędne do egzystencji, itp), a w ślad za tym miejsca pracy przenosiły się poza miasta.

W opustoszałych miastach pozostawali coraz ubożsi: biali, których nie stać było na „lepsze życie” na przedmieściach i nowo napływający kolorowi, głównie czarni, którzy ze swymi nawykami tworzyli z nabywanych za grosze domów – stajnie, a z zasiedlanych dzielnic – siedliska kryminogenne. Tak jak Kościół, który przeżył destrukcję w latach sześćdziesiątych, tak i amerykańskie miasta, dokładnie w tym samym czasie, z często żywych i pięknych centrów kulturalno-handlowych, z dzielnicami pracującej i szanującej pracę ludności, z rozbudowanymi strukturami komunikacyjnymi, stawały się smutnymi i groźnymi miejscami z tysiącami kikutów powypalanych domów.
W międzyczasie przyszły kolejne federalne pomysły „rozwiązania problemu miast” polegające na sfinansowaniu z pieniędzy podatników budowy całych dzielnic wielopiętrowych blokowisk, w których lokowano biedotę murzyńską, nie kreując dla nich miejsc pracy (wszak biali pracodawcy też pouciekali ze swoimi biznesami), za to wyposażając ich w comiesięczne zasiłki Welfare. Dzielnice te, zwane popularnie Projects, szybko stały się bastionami destrukcji społecznej i tak już dostatecznie zepsutej ludności czarnej. (Stwierdzenie to być może będzie oburzało niektórych, szczególnie tych wychowanych na propagandowych filmach typu Korzenie. Oburza, bo burzy kolejny mit, tym razem o „stabilnej rodzinie murzyńskiej żyjącej na Południu w opresji u białych pracodawców”, a warto przypomnieć, że w Stanach Zjednoczonych w latach czterdziestych czy pięćdziesiątych właśnie wśród ludności czarnej np. wskaźnik dzieci rodzących się w związkach pozamałżeńskich przekraczał wielokrotnie takie wskaźniki wśród ludności białej.)
Nikt z twórców ówczesnych programów federalnych nie przyznaje się dzisiaj do przepisów, tak perfidnych i ewidentnie ukazujących prawdziwe cele tych programów, jak np. przepisy uniemożliwiające otrzymanie pożyczki na zakup domu na przedmieściach, jeśli wnioskodawcą nie była osoba biała. Dzisiaj co niektórzy tłumaczą takie przepisy „rasizmem” białych nie dopuszczających ludności czarnej na przedmieścia, które rzekomo „miały być tylko dla białych”, podczas gdy prawdziwym celem tych przepisów było wytworzenie strumienia ludności czarnej do zasiedlenia miast amerykańskich i wypchnięcia białych na przedmieścia. Jednak trzeba pamiętać, że był to element taktyczny, bowiem prawdziwa strategia zakładała, iż rozproszona na wielkich przedmiejskich przestrzeniach ludność nie mogła się już tak konsolidować, jak to miało miejsce w etnicznych dzielnicach miast (najczęściej najsilniejszych dzielnicach katolickich, choć później dla dobra sprawy poświęcono też i niekatolickie dzielnice) i pozbawiona silnych związków sąsiedzkich i parafialnych, była łatwiejsza do manipulacji.

W tej tragicznej sytuacji miast amerykańskich, Kościół w USA stał się zarówno współuczestnikiem zachodzących zmian jak i jego ofiarą. Wraz ze zmianami zachodzącymi w miastach, zaczęto zamykać parafie i sprzedawać bądź burzyć budynki kościelne. Piękne budynki kościelne wybudowane rękami imigrantów z Polski czy Włoch, ulokowane w zadbanych i bezpiecznych dzielnicach, coraz częściej stawały pod młotkiem aukcyjnym. A inwencja nowych wlaścicieli nie miała granic: kościoły zamieniały się w budynki mieszkalne, luksusowe apartamenty, hotele, sale taneczne, magazyny, knajpy.”

Niestety, proceder niszczenia miast amerykańskich i tkanki społecznej trwa w najlepsze. Jednak eksperymenty inżynierii społecznej prowadzone były również i w Europie Zachodniej, a teraz jak widać zaczynają nadchodzić do Polski.

Zaczyna się od sprowadzenia „potrzebnych” 300 spawaczy z Chin, a kończy na China Town w każdym mieście. Zaczyna się od uroczystego nadawania obywatelstwa popularyzowanym czarnoskórym piłkarzom i wyraźnego promowania dziennikarek o obcych etnicznie cechach, a kończy na masowej imigracji z krajów azjatyckich i afrykańskich, i w konsekwencji na gettach i destrukcji miast. Nie, nie o to chodzi, by rządzić się rasistowskimi, chorymi zasadami – co z chęcią w takich przypadkach przekręcając właściwe intencje, zarzucają manipulatorzy medialni – chodzi o zdrowy balans poprzez ochronę tego co mamy, ochronę danego nam skarbu w postaci homogeniczności kulturowo-etniczno-religijnej narodu.

Dbajmy w Polsce o tę spójność i strzeżmy się polityki liberalnego oszołomstwa. Niech dobiegające z oddali przypadki takie jako Detroit będą wystarczającym ostrzeżeniem.

I jeszcze jedno: tym wszystkim mędrcom zauroczonym pięknem multikulturalizmu i propagującym go również i w Polsce, proponuję zamieszkanie – choćby na miesiąc – w jednym z takich Detroit. Może wyleczą się z tej choroby na zawsze.

Lech Maziakowski
Washington, DC | 22 marca 2007 | www.bibula.com

 

ZOB. RÓWNIEŻ:

 

 

RUINY MIAST AMERYKAŃSKICH

Poniżej zamieszczamy odnośniki do zbioru zdjęć ukazujących wycinek katastrofalnego stanu wielu miast amerykańskich zniszczonych przez – nie bójmy się mówić tej brutalnej prawdy, nie ulegajmy poprawności politycznej – przez tzw. mniejszości etniczne, głównie czarnych mieszkańców USA.
Jednocześnie zaznaczamy, że podając linki do tych zdjęć, niekoniecznie zgadzamy się ze wszystkimi tezami przedstawianymi na stronie, która je zamieszcza.

UPDATE: Niestety, większość zdjęć linkowanych powyżej jest już niedostępna pod wskazanymi adresami…

 

 

.