Aktualizacja strony została wstrzymana

Jak powstawały i jak upadały zakłady przemysłowe w Polsce

Patologicznym kłamcom i dezinformatorom na temat historii i dorobku Polski w okresie tzw. PRL-u (którzy nie raz nawiedzają nasz portal) oraz młodym-gniewnym-otumanionym przedstawicielom tzw. „ruchu narodowego” z szeregów Młodzieży Wszechpolskiej, ONR-u, NOP-u, UPR-u (tym, którym wszczepiono nienawiść do „komuny”) polecam zapoznanie się z książką: „Jak powstawały i jak upadały zakłady przemysłowe w Polsce” Andrzeja Karpińskiego, Stanisława Paradysza, Pawła Soroki i Wiesława Źółtkowskiego, Muza, Warszawa 2013.

Jak powstały, jak upadły

Kiedy prezydent Bronisław Komorowski w przemówieniu twierdzi, że PRL pozostawiła po sobie ruinę, to zrozumiałe, że normalny człowiek puka się w czoło i szuka odpowiedzi na pytanie, co się stało z polskim przemysłem, polskimi zakładami.

– To PRL wprowadziła Polskę w erę cywilizacji przemysłowej – odpowiada prof. Andrzej Karpiński, ekonomista. I dodaje: – Uprzemysłowienie było wiodącą ideą całego 45-lecia i jest ono głównym, historycznym osiągnięciem PRL. W III RP nie było żadnej polityki przemysłowej i trzeba to głośno powiedzieć. Nasza sytuacja byłaby znacznie lepsza, gdybyśmy nie dopuścili do likwidacji tylu zakładów przemysłowych, ok. 650 z 1615 zbudowanych w Polsce Ludowej. Mieliśmy wszystkie mechanizmy do obrony własnego przemysłu, ale z przyczyn doktrynalnych ich nie zastosowano.

Kiedy polityka historyczna traktuje Polskę Ludową wyłącznie jako czarną dziurę, kiedy prezydent Bronisław Komorowski w przemówieniu twierdzi, że PRL pozostawiła po sobie ruinę, normalny człowiek puka się w czoło i zastanawia, co się stało z polskim przemysłem, polskimi zakładami. Interesuje go również, co by było, gdyby po 1989 r. nie dopuszczono w kraju do tak szeroko zakrojonej likwidacji zakładów przemysłowych.

Odpowiedź na te pytania daje książka „Jak powstawały i jak upadały zakłady przemysłowe w Polsce”. Jej autorzy, Andrzej Karpiński, Stanisław Paradysz, Paweł Soroka i Wiesław Źółtkowski, skupili się tylko na tych przedsiębiorstwach, które zbudowano od podstaw i oddano do użytku między 1949 r. a 1 stycznia 1989 r. i które zatrudniały co najmniej 100 pracowników. Lektura z jednej strony dowodzi ogromnego wysiłku Polski Ludowej włożonego w uprzemysłowienie państwa, z drugiej wywołuje smutek, że tyle zakładów zostało zlikwidowanych.

W tych latach powstało 1615 zakładów, z czego 1535 na nowych placach budowy. Stanowiły one 24,6% ogólnej liczby zakładów istniejących w 1988 r., co oznacza, że co czwarty istniejący wtedy zakład powstał w PRL. Gdy dodamy, że jedynie 20% zakładów istniejących przed 1949 r. nie zostało znacząco rozbudowanych, trudno się nie zgodzić z autorami, że „nigdy wcześniej ani później nie zbudowano tak wielkiej liczby zakładów przemysłowych”.

Trzeba też pamiętać, że „łączny udział zakładów zbudowanych w PRL wyniósł 52,9% całego majątku produkcyjnego w przemyśle w 1988 r., w produkcji przemysłowej udział ten wynosił 51,6%, w ogólnym zatrudnieniu zaś 38,1%”. W nowych zakładach zbudowanych w okresie PRL stworzono prawie 2 mln miejsc pracy. Najwięcej w zakładach przemysłu budowy maszyn (202 tys.), na drugim miejscu w górnictwie (187 tys.), a na trzecim w hutnictwie (173 tys.).

Jeżeli do liczby nowych zakładów doda się rozbudowane w PRL, okaże się, że w 1988 r. wytwarzały one ok. 80% całej produkcji przemysłowej. Ówczesna polityka przemysłowa, o której w wywiadzie mówi prof. Andrzej Karpiński, kładła nacisk na dwa czynniki: pełne zatrudnienie i rozbudowę przemysłu ciężkiego, bez którego nie byłoby uprzemysłowienia. Dlatego jedną trzecią nowo zbudowanych zakładów stanowiły inwestycje w hutnictwie i energetyce.

Tak duże inwestycje w przemysł ciężki niewątpliwie przyczyniły się do zachwiania proporcji między nim a przemysłem pracującym na potrzeby konsumpcji społeczeństwa. Co więcej, na tę zachwianą proporcję nałożyły się niskie nakłady na przemysł wysokiej techniki. Z 1615 zbudowanych zakładów tylko 142 należały do tych gałęzi przemysłu (8,7%), co kłóciło się z polityką przemysłową w państwach zachodnich.

Z 1615 przedsiębiorstw ok. 650 nie przetrwało do 2012 r., co oznacza, że zlikwidowano ponad 10% wszystkich zakładów zbudowanych w dziejach Polski. Mało tego, z 93 zbudowanych w PRL zakładów elektronicznych likwidacji uległo aż 81! To zastraszające dane, a może raczej symbol upadku polskiego przemysłu, który stał się montownią w dużym stopniu importowanych elementów.

Nazwy wielu upadłych firm znane są milionom Polaków, nie tylko ludziom starszym. Zakłady Przemysłu Odzieżowego „Cora” w Warszawie, Zakład Obuwia „Podhale” z Nowego Targu, Zakłady Sprzętu Domowego „Predom-Polar” z Wrocławia, Zakłady Głośników „Unitra-Tonsil” z Wrześni, Zakłady Radiowe im. Kasprzaka z Warszawy, Stocznia Północna w Gdańsku czy Fabryka Wagonów „Pafawag” z Wrocławia i dziesiątki innych przeszły już do historii. Ale nie powinny zostać zapomniane.

 

PRL zbudowała, III RP zlikwidowała – z 1615 zakładów doprowadzono do upadłości 650

Prof. Andrzej Karpiński – ekonomista, wieloletni członek i sekretarz naukowy Komitetu Prognoz „Polska 2000 Plus” przy Prezydium PAN, autor wielu książek ekonomicznych.
Rozmawia Paweł Dybicz.

Czy politykę przemysłową Polski Ludowej należy uznać za przemyślaną czy raczej nierozsądną?

– Nie da się jej określić jednym słowem. Na pewno była przemyślana, o czym świadczy jej skuteczność, chociaż czasem odbiegała od światowych trendów. Było to jej główną słabością. Jej celem było uprzemysłowienie kraju, które chciano osiągnąć przez rozwój przemysłu ciężkiego. Priorytety branżowe przyznano hutnictwu, energetyce i ciężkiej chemii, ze szczególnym uwzględnieniem nawozów. Dokonano silnej koncentracji środków rozwojowych. Na te trzy gałęzie przeznaczono prawie 40% całości nakładów na budowę nowych zakładów przemysłowych. Nie zastosowano natomiast pośrednich instrumentów pobudzania i wspierania inwestycji. Przyjęto bowiem jako środek realizacji polityki przemysłowej bezpośrednie inwestycje państwa w przemyśle.

Nie zawsze niestety potrafiono właściwie odczytać trendy międzynarodowe, dlatego decyzje dotyczące tej polityki były spóźnione w stosunku do tego, co działo się w przemyśle światowym, a dokładniej w państwach zachodnich. W PRL nie umiano się zorientować, że na Zachodzie już w latach 60. główny nacisk inwestycyjny przesunął się poza przemysł ciężki i górnictwo, czyli tzw. przemysł dymiący, najuciążliwszy dla środowiska. W krajach rozwiniętych w przemysł ciężki inwestowano nie więcej niż jedną trzecią nakładów. My – prawie 80%. Nadawało to w części anachroniczny charakter tej polityce przemysłowej.

Co legło u podstaw takiej polityki przemysłowej?

– Cała koncepcja industrializacji. Uprzemysłowienie było wiodącą ideą 45-lecia i jest ono głównym, historycznym osiągnięciem PRL. Można je oceniać gorzej lub lepiej, ale to PRL wprowadziła Polskę w erę cywilizacji przemysłowej.

DWIE DEKADY

W tej industrializacji można wyróżnić dwa zasadnicze okresy, tzn. lata 50. i dekadę Gierka. Który był ważniejszy z punktu widzenia rozwoju państwa?

– Nie ma podstaw do przeciwstawiania tych dwóch dekad, każda bowiem miała inne funkcje i zadania. Pierwsza, lata 50., zbudowała od podstaw bazę przemysłu ciężkiego, stworzono wiele branż, które nie istniały w Polsce międzywojennej. Były one warunkiem rozwoju w gospodarce zamkniętej, odciętej od rynku światowego. Ich przykładem może być przemysł wytwarzający wyposażenie dla elektrowni, przemysł stoczniowy, maszyn budowlanych, różne działy przemysłu maszynowego, przemysł miedziowy i siarkowy, energetyka oparta na węglu brunatnym. Natomiast dekada Gierka była otwarciem na świat, na nowe technologie i na unowocześnienie już stworzonego przemysłu.

W latach 50. industrializacja była realizowana ze środków własnych, natomiast w latach 70. oparto ją głównie na kredytach?

– Głównie to nie. W PRL industrializacja nigdy nie była oparta przede wszystkim na pieniądzach z kredytów zagranicznych, zawsze jej największym źródłem były zasoby finansowe i praca polskiego społeczeństwa. Kredyty zagraniczne w szczytowym momencie ich wykorzystania stanowiły nie więcej niż 10-20% całości inwestycji.

Uprzemysłowienie z lat 50. musiało się odbywać kosztem wzrostu konsumpcji Polaków. Czy ci, którzy o tym decydowali, mieli tego świadomość?

– Tak. Nie ma innego sposobu uprzemysłowienia (jeżeli nie opiera się ono na kredytach zagranicznych) niż kosztem rezygnacji z części potencjalnego wzrostu konsumpcji. Każda władza staje przed wyborem, na co przeznaczyć efekty zwiększenia produkcji: czy na wzrost konsumpcji, czy na inwestycje. W PRL decydującym kierunkiem wydatkowania przyrostu dochodu narodowego były inwestycje. Owszem, zwiększała się konsumpcja, ale w wyniku nie poprawy sytuacji gospodarstw indywidualnych, tylko zwiększania zatrudnienia. Od początku bowiem kierowano się ideą pełnego zatrudnienia, nawet kosztem niższych płac.

Ze świadomością, że będzie to rodzić konflikty społeczne, z potężnymi, gwałtownymi protestami włącznie?

– Tego nigdy nie można wykluczyć, jeżeli wzrost płacy realnej jest powolny i niedostateczny. Kiedy zaś nie przekracza on 2% w skali rocznej, w ogóle nie jest odczuwalny. W PRL były okresy pięcioletnie, gdy płaca w ogóle nie rosła, np. w drugiej połowie lat 60. Warto jednak pamiętać, że wtedy, na początku lat 70., groziło nam bezrobocie na poziomie 1,5 mln osób. Decyzja była taka: za wszelką cenę zapewnić pełne zatrudnienie. To się udało, a w połowie lat 70. osiągnięto nawet wzrost płac.

KOPALNIE I ELEKTRONIKA

W książce można wyczytać, że nowe zakłady budowano na obszarach mniej uprzemysłowionych. Oraz to, że przede wszystkim lokowano je na Śląsku i na Wybrzeżu. Jak pogodzić te dwie informacje, przecież Śląsk już przed wojną był nieźle zindustrializowany?

– Jeśli się popatrzy na potencjał przemysłowy II RP, to na pewno tak, ale na potrzeby PRL był on już za mały. Wyjaśnienie tej rzekomej rozbieżności jest proste. O rozmieszczeniu przedsiębiorstw zawsze decyduje struktura realizowanych inwestycji. Jeżeli więc chciano budować przemysł ciężki, musiano go lokalizować na Śląsku, gdzie były główne zasoby surowców dla tego przemysłu oraz potencjał kadrowy odpowiednich specjalistów. Stąd decyzje o budowie na Śląsku 29 kopalń. Natomiast tam, gdzie było zaplecze naukowo-badawcze – w Warszawie, na Mazowszu – inwestowano w elektronikę. Od podstaw zbudowano w stolicy elektronikę profesjonalną i duży potencjał produkcji sprzętu telekomunikacyjnego.

A nie decydowały tu również ideologia, hasła o wiodącej roli klasy robotniczej, liczebność członków partii w danym województwie itp.?

– Częściowo może tak, ale w większym stopniu działania grup nacisku wystąpiły tylko w dwóch regionach, na Śląsku i Wybrzeżu. To te dwie grupy przyczyniły się do nadmiernego rozwoju przemysłu ciężkiego. Wtedy też o tym wiedziano, próbowano się im przeciwstawić. Nie jest żadną tajemnicą, że np. budowa Huty Katowice budziła bardzo duże opory.

Z tego, co wiem, nawet Moskwa krytykowała jej budowę.

– Owszem, tak było.

A czy z dzisiejszej perspektywy budowa Huty Katowice była zasadna?

– Moim zdaniem, za wczesna. Nie było wtedy takiej potrzeby, zresztą życie to potwierdziło, gdyż produkcja stali spadła z 19,5 mln ton w 1989 r. do 8 mln obecnie. Istnienie lobby przemysłu ciężkiego przyczyniło się do skierowania największej części nakładów na budowę nowych przedsiębiorstw, bo aż 20%, na hutnictwo. Owszem, bez stali niemożliwe było uprzemysłowienie, stąd budowa Nowej Huty czy Huty Częstochowa, ale gdyby budowę Huty Katowice przesunięto w czasie, nie miałoby to większych negatywnych skutków dla gospodarki.

KONIECZNA LIKWIDACJA?

Czy likwidacja na taką skalę zakładów zbudowanych w Polsce Ludowej (ok. 650 z 1615) była konieczna? Jak pan ocenia politykę przemysłową III RP?

– Nie było żadnej polityki przemysłowej III RP. To należy głośno powiedzieć i nie trzeba nawet przypominać słów ministra Syryjczyka. Nie mogę jednak się zgodzić z głoszoną niekiedy tezą, że polski przemysł został zlikwidowany, bo ma on przecież zdolność rozwojową i najlepszym tego dowodem jest to, że po 1989 r., w ciągu tych 25 lat, produkcja przemysłowa zwiększyła się ponad dwukrotnie, chociaż całkowicie zmieniła charakter. Własną produkcję finalną zastąpiło montowanie z elementów importowanych i konfekcjonowanie wyrobów finalnych z surowców importowanych, jak to miało miejsce w przemyśle chemicznym. Można szacować, że dwie trzecie przyrostu produkcji w latach 1990-2010 osiągnięto zamianą własnej produkcji finalnej na wyroby montowane i konfekcjonowane oparte na imporcie.

Nie ma zatem co płakać nad zlikwidowanymi zakładami?

– Płakać nie, ale nasza sytuacja byłaby znacznie lepsza, gdybyśmy nie dopuścili do tak dużej likwidacji zakładów przemysłowych. Byłaby lepsza zwłaszcza w pięciu obszarach: szybszy byłby wzrost produkcji przemysłowej i tym samym większe dochody budżetowe, mielibyśmy większy eksport i lepszą sytuację płatniczą, a w rezultacie mniejsze zadłużenie, mniejsze byłoby bezrobocie, o 0,5-0,8 mln osób, a więc znacznie lepiej wyglądałaby sytuacja na rynku pracy. Większe byłyby szanse na atrakcyjne miejsca pracy dla ludzi młodych, a tym samym mniejsza byłaby ich emigracja. Wreszcie większe byłyby szanse na innowacyjność, zlikwidowane zostały bowiem głównie duże zakłady generujące modernizację – czyli elektronika, przemysł informatyczny i precyzyjny.

W jaki sposób mogliśmy się przeciwstawić ich likwidacji?

– Mieliśmy w rękach wszystkie mechanizmy do obrony własnego przemysłu, ale z przyczyn doktrynalnych ich nie zastosowano, nawet tych działających w gospodarce rynkowej. Nie wykorzystano również szans na skierowanie napływu kapitału zagranicznego do dziedzin najbardziej modernizujących gospodarkę. Dotyczyło to zwłaszcza gałęzi przemysłu wysokiej techniki. Takie możliwości wykorzystała np. Irlandia, która też jest członkiem UE. Warto zauważyć, że niektórym krajom bloku wschodniego, np. Węgrom, po transformacji udało się nawet je rozbudować.

Czy można było uniknąć likwidacji tylu zakładów?

– Uważam, że tak. Likwidację od jednej czwartej do jednej trzeciej majątku można uzasadnić przyczynami obiektywnymi: wpływem zmian technologii, wzrostem kosztów, głównie energii, koniecznością dostosowania do wymogów otwartego rynku, bo np. nie było sensu produkować aluminium w kraju, kiedy można było taniej je kupić, wreszcie wynikiem gry rynkowej, którą często przegrywaliśmy, bo na rynek weszły podmioty bardziej konkurencyjne. Ale likwidacja co najmniej jednej trzeciej zakładów zbudowanych w PRL jest w istotnej części wynikiem braku strategii i polityki przemysłowej, czyli brakiem odpowiedzi na pytanie, jakie zakłady i branże należało chronić i rozwijać.

A co trzeba było chronić?

– Przede wszystkim zakłady wysokiej techniki, a więc fabryki elektroniczne, informatyczne, budowy maszyn, chemii specjalizowanej, gotowych tekstyliów w przemyśle włókienniczym. Z drugiej strony przemysł obronny, który reprezentował u nas najwyższy poziom technologiczny. Zakłady te dałoby się przestawić na bardziej konkurencyjną produkcję, gdyby zapewniono im więcej czasu na adaptację do nowych warunków rynkowych.

PATOLOGICZNE NISZCZENIE PRZEMYSŁU

Minęło już prawie ćwierć wieku od zmiany systemu. Czy w tym czasie rządzący wyciągnęli jakiekolwiek wnioski z doświadczeń, złych lub dobrych, Polski Ludowej, z jej polityki przemysłowej?

– Nie wyciągnięto w sposób dostateczny wniosków z doświadczeń PRL. Ani z dobrych, ani ze złych. Zanegowano całą przeszłość. W rezultacie m.in. nie umiano, również w ostatnim 20-leciu, trafnie odczytać trendów globalnych w przemyśle. W efekcie zarysowały się zasadnicze rozbieżności pomiędzy kierunkiem zmian u nas i w przemyśle światowym. W Polsce postępuje patologiczne likwidowanie przemysłu, podczas gdy na świecie wyraźnie wzrasta zainteresowanie tą gałęzią gospodarki, a w ponownym uprzemysłowieniu widzi się szansę dla Europy. W krajach rozwiniętych obserwuje się dziś silny nacisk na rozwój przemysłu wysokiej techniki, opartego na technologiach XXI w., a u nas nastąpił jeden z największych regresów w zatrudnieniu w tych branżach.

Skutek jest taki, że ośrodki badawcze nie za bardzo mogą współpracować z nowoczesnymi zakładami, bo te mają swoje biura projektowo-badawcze w mateczniku, poza granicami Polski.

– Oczywiście. Zagraniczne firmy swoją działalność badawczo-rozwojową (B+R) opierają na rozwiązaniach uzyskanych w krajach macierzystych. Dlatego w Polsce nastąpiło zasadnicze zmniejszenie zatrudnienia w jednostkach B+R w zakładach przemysłowych. W 1989 r. pracowało w nich 54 tys. osób, na pewno za wiele, ale pod koniec lat 90. było już tylko 7 tys. Dzisiaj głównym generatorem innowacji na świecie są wielkie zakłady i korporacje, które mają własne zaplecze badawcze. Tymczasem u nas zlikwidowano właśnie najwięcej dużych i największych zakładów, przeciwstawiając się ich konsolidacji. W zamian postawiono na małe i średnie przedsiębiorstwa, co było kierunkowo słuszne, ale nie zdajemy sobie sprawy, że globalizacja prowadzi do zmniejszenia roli tych zakładów.

Czyli w przemyśle stoimy na przegranej pozycji.

– Może nie, bo w gospodarce nigdy nie ma przegranej pozycji, a usytuowanie danego kraju jest konsekwencją świadomego wyboru przez władze kierunku rozwoju. Jeżeli jest on trafny, to da się skrócić dystans do najlepszych, pod warunkiem dostrzeżenia, w którą stronę zmierza świat. Jeżeli chodzi o Polskę, uważam, że narasta rozpiętość między tym, co się dzieje w przemyśle u nas, a tym, co na świecie. Jestem gotów bronić tezy, że Polska obok Wielkiej Brytanii i byłej NRD była krajem o największej skali likwidowania przemysłu w powojennej Europie. To patologiczne zjawisko, które nie ma uzasadnienia w zmianach struktury popytu.

Co więcej, nie dostrzegliśmy, że w ostatnich pięciu latach znacząco wzrosło zainteresowanie przemysłem. Uprzemysłowiony świat stoi u progu trzeciej rewolucji przemysłowej, opartej na najnowocześniejszych technologiach, zastępującej stare zakłady nowymi. W ożywieniu przemysłu przetwórczego widzi się dziś ważne narzędzie walki z kryzysem. Poza tym obserwujemy nowe, ciekawe zjawiska, których analitycy jeszcze 10 lat temu nie przewidywali – następstwa rozwoju Chin dla gospodarki światowej. Przewiduje się koniec ery tanich chińskich towarów, odwrócenie ucieczki przemysłu z najbardziej rozwiniętych państw, co zresztą już się obserwuje. Do tego jeszcze wielki wzrost znaczenia dużych przedsiębiorstw przemysłowych i korporacji.

Pana słowa, że przez 25 lat nie opracowaliśmy całościowej koncepcji polityki przemysłowej, są oskarżeniem nie tylko elit rządzących, ale chyba również świata nauki?

– Broniłbym ludzi nauki, ponieważ w ogóle ich nie słuchano. I postępowały tak rządy zarówno prawicowe, jak i lewicowe. Podam przykład: Komitet Prognoz PAN w 2002 r. przedstawił koncepcję strategii do roku 2025. Bardzo rozsądną, z wyartykułowaniem i rozłożeniem priorytetów, wyborem dziedzin o kluczowym znaczeniu dla państwa i jego gospodarki. Jeżeli skonfrontuje się tę koncepcję z działaniami władz, to dojdzie się do wniosku, że wykorzystanie unijnych funduszy strukturalnych nie rozwiązało żadnego z wielkich polskich problemów w przemyśle.

To znaczy, że ktoś niebawem głośno powie: przejedliśmy unijne środki?

– Może nie tak, bo powstało wiele inwestycji rzeczywiście poprawiających warunki bytowania ludności. To nieumiejętne wykorzystanie unijnych (i nie tylko) środków trudno nazwać przejedzeniem, natomiast na pewno nastąpiło ich rozproszenie, a nie koncentracja. To ona powinna być głównym czynnikiem wprowadzenia Polski w erę cywilizacji informacyjnej. Tymczasem wciąż jeszcze nie mamy dojrzałej i rozwiniętej koncepcji przejścia do wielkiej przemiany cywilizacyjnej, jaką jest cywilizacja informacyjna. Były dwie konferencje na ten temat u prezydenta Kwaśniewskiego, ale ówczesny rząd nie rozpatrzył propozycji PAN. W PRL, może nie zawsze, ale po 1970 r., lepiej wykorzystywano współpracę uczonych z PAN z władzami. Dziś nauka nie ma poczucia zapotrzebowania na efekty jej pracy.

Skoro sami nie jesteśmy w stanie wyselekcjonować najważniejszych problemów i dostosować się do globalnych trendów, to może pomogłaby nam większa unifikacja w ramach Unii Europejskiej?

– Jeżeli UE ma przetrwać, nie może iść tylko w kierunku Europy regionów. Tych jest ok. 250. Jakie znaczenie mają w konfrontacji z Chinami czy nawet Brazylią? Unia musi zintegrować swoją politykę gospodarczą. Nawiasem mówiąc, charakterystyczne jest, że w UE istnieje polityka rolna, chociaż różnie można ją oceniać, ale przemysłowej nie było i nie ma.

Czy jej powstanie jest możliwe? Prawie każde państwo UE, a na pewno najbogatsi członkowie, będzie ciągnąć w swoją stronę.

– Dlatego musi ona powstać i rozstrzygać, jakie powinny być kierunki specjalizacji Europy. Dziś najpilniejszą sprawą jest określenie, w jakich gałęziach przemysłu Europa powinna się specjalizować i w jakich ma szansę zajęcia godnej pozycji w świecie. Wymaga to odrzucenia tzw. horyzontalnej polityki przemysłowej, gdzie wszyscy (w tym branże) są równo traktowani, bo to żadna polityka.

Zapytam trochę zaczepnie: jaki interes mają Niemcy albo Francuzi w tym, by rozwijać u nas wysokie technologie?

– To nie oni, ale my musimy mieć wyraźną orientację na ten przemysł, nawet w kooperacji z takimi krajami jak Niemcy, Wielka Brytania czy Izrael. A wtedy i one byłyby tym zainteresowane.

WROGIE PRZEJĘCIA

Z tym, co się stało z polskimi zakładami przemysłowymi, wiąże się problem ich prywatyzacji. Czy była przemyślana?

– Jeżeli obrało się kierunek gospodarki rynkowej, co było słuszne, to prywatyzacja była nieuchronna i potrzebna.

Na taką skalę?

– Nie ma jakiejś jednej, obiektywnej, prawidłowej granicy prywatyzacji. Natomiast można i trzeba krytykować jej metody, gdy sytuacja tego wymaga, a i nadmierną skalę likwidacji zakładów przemysłowych w jej ramach. W kwestii zasięgu likwidacji można sformułować trzy oskarżenia. Po pierwsze, zupełnie błędne było rozwiązanie problemu własności gruntów poprzemysłowych. Powodem jednej trzeciej niepotrzebnych likwidacji było dopuszczenie do spekulacji gruntami, w taki sposób, że sprzedawano zakłady, po to by przekształcić te tereny w działki budowlane dla deweloperów. Na Zachodzie unikano tego za wszelką cenę.

Po drugie, dopuszczenie do bardzo dużego zakresu tzw. wrogich przejęć, co skutkowało zamykaniem zakładów, kupowaniem ich w celu likwidacji, a nie rozwoju. Najlepszym tego przykładem są zakłady Elwro w elektronice czy zakłady sprzętu telekomunikacyjnego. Po trzecie, sprawa ceny. Neoliberalna teza, że wartość zakładu jest taka, jaką chce za niego zapłacić rynek, miała tragiczne skutki. Już nie mówiąc o tym, że to, co robili syndycy masy upadłościowej, nadaje się do poważnego badania z udziałem prokuratorów.

Czyli jest uzasadnione nazywanie prywatyzacji złodziejską?

– To nienaukowe pojęcie, ale na pewno można w niej dostrzec bardzo dużo prywatnych interesów, chęci dorobienia się na majątku publicznym.

W jakich celach powstała ta książka? Co autorzy chcieli osiągnąć, pisząc ją?

– Powstała, aby odpowiedzieć na pytania, na które polska nauka do tej pory nie miała odpowiedzi – w pierwszym rzędzie, jaka była skala i jakie przyczyny tak dużej likwidacji naszych zakładów przemysłowych.

Nie miała odpowiedzi z braku odwagi czy z powodu niechęci do tematu?

– Przyczyn tego nie chcę teraz dochodzić. My, autorzy, mieliśmy dwa cele: po pierwsze, udokumentować dorobek PRL w budowie nowych zakładów przemysłowych. Gdyby nie intensywna propaganda antypeerelowska, może nie byłoby to tak palące. Moja generacja, która już odchodzi z przyczyn biologicznych, ma świadomość, że jeżeli my nie stworzymy dokumentacji, to w przyszłości nie będzie można liczyć nawet na najlepszych historyków. Bo nie będą mieli takiego dostępu do udokumentowania zdarzeń, a nade wszystko możliwości odwołania się do żywych świadków.

I po drugie, chcieliśmy rozpoznać zakres likwidacji majątku, który powstał w Polsce Ludowej.

Na stronach tytułowych figuruje czterech autorów, ale trudno sądzić, że tylko tylu pracowało przy jej powstaniu i mogło zebrać tak bogaty materiał z różnych zakątków Polski.

– Podniósł pan bardzo ważną sprawę, która nam, zespołowi autorskiemu, bardzo leży na sercu. W zbieraniu i opracowaniu informacji uczestniczyło ponad 30 osób. Chciałbym skorzystać z okazji i serdecznie im podziękować. Gdyby nie ich ogromny wkład pracy i zaangażowanie, ta publikacja by nie powstała. Po kontaktach z czytelnikami odnosimy wrażenie, że istnieje wielka społeczna potrzeba wyrażenia uznania i podziękowania Polakom, którzy pracowali w tych zlikwidowanych zakładach, prawie milionowi ludzi – a licząc członków rodzin, żyło z pracy w nich 3,5 mln osób. Tym ludziom należy się uczciwa ocena ich dorobku, spędzili w tych zakładach po 20, 30 lat pracy. Trzeba o tym mówić i pisać, by to nie przepadło w mroku historii.

Paweł Dybicz

Za: http://www.przeglad-tygodnik.pl/pl/artykul/jak-powstaly-jak-upadly

http://wiernipolsce.wordpress.com

Za: Dziennik gajowego Maruchy (2014-02-08) | http://marucha.wordpress.com/2014/02/08/jak-powstawaly-i-jak-upadaly-zaklady-przemyslowe-w-polsce/

Skip to content