Aktualizacja strony została wstrzymana

Orlen w rękach Rosjan

Zamiast dywersyfikacji dostaw ropy mamy kolejny długoterminowy kontrakt PKN Orlen podpisany z rosyjską firmą Rosnieft’. Jej prezesem jest Igor Sieczin, były funkcjonariusz KGB i prawa ręka Władimira Putina. To właśnie on spotkał się w marcu 2010 r. z Tomaszem Arabskim, ówczesnym szefem Kancelarii Premiera, aby omówić wizytę prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego w Katyniu, zaplanowaną na 10 kwietnia 2010 r.

Sieczin jest szefem frakcji siłowików (środowiska byłych agentów KGB/FSB) w Rosji. Dodajmy, że za człowieka Sieczina jest uznawany m.in. Aleksander Bastrykin, szef wydziału dochodzeniowego w Prokuraturze Generalnej Rosji, znany ze śledztwa smoleńskiego. W miniony piątek Sieczin jako prezes spółki Rosnieft’ podpisał długoterminowy kontrakt z prezesem PKN Orlen Jackiem Krawcem na dostawę przez Rosnieft’ 8 mln ton ropy dla Unipetrolu, czeskiej spółki należącej do Orlenu.

Już wielokrotnie media ostrzegały, że Rosnieft’ nie jest zwyczajnym koncernem naftowym. Służy jako zbrojne ramię w ekspansji gospodarczej Rosji. Sieczin jako najbliższy współpracownik prezydenta Władimira Putina realizuje politykę energetyczną Rosji. To za jego sprawą kilka lat temu PKN Orlen został odcięty od swojej rafinerii w Możejkach na Litwie. – Była to zemsta geopolityczna – donosił wówczas rosyjski dziennik „Nowaja Gazieta”.

To także na jego polecenie PKN Orlen został odcięty od dostaw ropy rurociągiem „Przyjaźń” przez dotychczasowych pośredników, pozostających pod wpływem rosyjskim, i w ten sposób zmuszony do podpisania obecnego kontraktu.

– Sytuacja wygląda niepokojąco w obliczu twardej rosyjskiej taktyki geopolitycznej zwłaszcza w kontekście zapowiedzi dostaw energii do Polski z elektrowni atomowej w Kaliningradzie, a także opóźnienia budowy gazoportu, który na pewno nie będzie oddany do użytku w 2014 r. Wyraźnie widać, że obecny rząd nie jest zainteresowany dywersyfikacją dostaw ropy do Polski – powiedział „Codziennej” Zbigniew Kuźmiuk, poseł PiS-u.

Dorota Skrobisz

Źródło:

Za: niezalezna.pl (24.06.2013)

Jestem agentem. W PĘTLI GAZPROMU

W roku 1956 na terenie Gmachu Głównego Politechniki Warszawskiej od­bywał się jeden z wielu w owym czasie studenckich mityngów. Prowadził go byczkowaty, nieco starszy ode mnie gość w długim jasnym płaszczu. Mówił o wolności, demokracji, socjalizmie. Porywał słuchaczy. Dałem się uwieść. Też byłem za. Pod koniec spotkania zbliżyłem się do niego, pokazując otrzymane od Apoloniusza Zarychty, przyjaciela mego ojca, pozostającego jeszcze na emigra­cji w Brazylii Kazania polskie Jana Hempla. (wyd. w Kurytybie w 1907 r. ­przyp. W.M.). Zauważył swastykę na okładce. „Nam tu faszystowskich agentów nie potrzeba„, burknął. Nie zostałem towarzyszem walki Jacka Kuronia.

Kilka­naście lat później, już jako asystent Instytutu Lotnictwa, na zebraniu PZPR porównałem ówczesną propagandę partyjną (nie jest najistotniejsze z jakiego po­wodu), z propagandą dr Goebbelsa. Wykluczono mnie wówczas raz na zawsze z tej organizacji. W czasie rozprawy w Dzielnicowej Komisji Kontroli Partyjnej pod moim adresem często padało określenie „agent syjonistyczny”. Straciłem pracę.

Po długich poszukiwaniach udało mi się znaleźć zajęcie na budowie II nitki rurociągu naftowego Przyjaźń. Tam, jako inżynier spawalniczego nadzoru popadłem w konflikt z klasą robotniczą. Za ujawnienie brakoróbstwa niektórych jej przedstawicieli ogłoszono, że jestem sowieckim agentem.

W początkach lat siedemdziesiątych razem z Januszem Rygielskim (późniejszym wielokrotnym prezesem Polonii w Australii) napisaliśmy Spór o Bieszczady. Książka bardzo nie spodobała się ówczesnemu I sekretarzowi Komitetu Wojewódzkiego w Rze­szowie. Kazał spalić większość nakładu w kotłowni jednego z domów wczaso­wych Iwonicza. Ze skargą na poczynania partyjnego kacyka dotarłem do samego Edwarda Gierka. Przez telefon obaj towarzysze rozmawiali w mojej obecności. Głośno. Po robociarsku. Poza wątpliwościami na temat mego pocho­dzenia, ze słuchawki dawały się często słyszeć określenia w typu „agent rewi­zjonistyczny” .

W połowie lat siedemdziesiątych przez pewien okres piastowałem stanowi­sko jednego z dyrektorów INSTALEXPORTU, firmy przygotowującej budowy rurociągów na terenie b. ZSRR. Kiedyś, przy wzmocnionej herbacie, opowie­działem towarzyszom radzieckim kawał o geodetach, którzy tyczyli polsko­chińską granicę przyjaźni… na Uralu. Okazało się, że mieli nieco odmienne poczucie humoru. Do Warszawy dotarły wieści, że muszę być agentem imperia­listycznym.

Następny był Iran. Jako delegat BUDIMEXU koordynowałem bu­dowę parku zbiornikowego w Shah in Shah pod Isfahanem. Japończycy dostarczali blachy na zbiorniki. W zamian za dostawy ropy naftowej. Rozliczali się ich wagą wg określonego przelicznika. Dlatego blachy na boczne cargi były niepotrzebnie bardzo grube. Zaprotestowałem. Skutecznie. Doznałem w nagrodę zaszczytu uściśnięcia ręki szacha. Ale do Warszawy mój zastępca wysłał poufny claris, że jestem chyba agentem Sawaku.

Nieco później, wraz z grupą polskich inżynierów, nadzorowałem w Nigerii budowę rurociągu naftowego Warri­ Maidoguri. Podwykonawcą robót była grecka firma. Wykonywane przez nią fundamenty pod pompy miały w sobie dużo mniej cementu, niż to wynikało z dokumentacji. Jeden z nas zginął w zaaranżowanym wypadku samochodowym, a o pozostałych zaczęto rozpowszechniać pogłoski, że jesteśmy agentami ko­munistycznymi.

Stan wojenny zastał mnie w Kanadzie. Też na grubej rurze. W czasie próby hydraulicznej siedemsetmetrowy odcinek gazociągu Boisbriand-Montreal pod­wieszono pod płytą mostu, przechodzącego nad pokrytym lodem odgałęzieniem rzeką św. Wawrzyńca. Rura runęła w dół. Było to dokładnie 19 marca. Uratował mnie św. Józef. Patron mojej dawno już nieżyjącej Babki, która zwykła obcho­dzić tego dnia imieniny. Monitorowałem próbę. Gazociąg załamał lód rzeki zaledwie 4 stopy ode mnie. Straty szły w miliony dolarów. Na całe szczęście nieco wcześniej wpisałem do dziennika budowy żądanie, aby w czasie próby wstrzy­mać ruch ciężkich pojazdów, powodujący drgania wsporników wypełnionego wodą rurociągu. Ruchu nie wstrzymano. Most znajdował się na autostradzie prowadzącej do Nowego Jorku. Sprawą zajęła się RCMP (Royal Canadian Mo­unted Police). Nie doszukała się mojej winy. Dla zażartych frankofonów, którym bardzo się nie podobało, że posiadacz paszportu PRL wyjdzie wolno, a im grozi więzienie, zostałem agentem RCMP.

W kraju znalazłem się na początku transformacji. Jeden z moich bieszczadz­kich znajomych, lekarz z Komańczy, zostaje ministrem Ochrony Środowiska. Proponuje mi stanowisko pełnomocnika ds. rezerwatu biosfery w Karpatach. Potraktowałem nowe wyzwanie bardzo serio. Minister, który utrwalił pamięć o sobie jako o specjaliście od tępienia łosi, dbał niestety głownie o własną kieszeń. Gdy nie wykazałem zrozumienia dla tej jego słabości, otrzymałem dymisję po­nieważ rzekomo doniesiono mu, że miałem teczkę jako agent KGB. Rozjuszony, dotarłem do tych, co ewidencje prowadzili. Teczki nie było. Minister, który roił nawet o posadzie premiera, parę tygodni później odpłynął w polityczny niebyt. Łosie odetchnęły.

Gdy zaczęło być jasne, że mamy do czynienia z tranzytowym przekrętem stulecia, napisałem też coś na ten temat w „Przeglądzie Technicz­nym” (Nr 46/96). W trybie natychmiastowym wylano mnie z pracy z INWEST­GAZU. Post-nomenklaturowe kierownictwo państwowej firmy nawet nie ukrywało, że uważa mnie za agenta CIA.

Gdy okazało się, że polski podatnik dofinansował rosyjsko-niemiecki kory­tarz gazowy kwotą blisko 2 miliardów dolarów, a Skarb Państwa będzie otrzy­mywał zaledwie 3% kwot, jakie powinny być pobierane za tranzyt gazu, namówiłem Samoobronę do działania. Na skutek chłopskich protestów budowa Wielkiej Rury stanęła na wiele miesięcy. Ja zaś zostałem uznany za agenta Leppera.

We Włocławku, przy udziale ówczesnego wojewody, urzędującego we wspaniałym, obitym skórą, gabinecie właśnie ofiarowanym mu przez gazpro­mowską spółkę, podjęto próbę załagodzenia konfliktu z rolnikami. Poszkodo­wani zwrócili się do mnie o pomoc. Gdy udowodniłem, że odszkodowania za zajęcie pasa gruntów rolnych mogą być wielokrotnie wyższe, rozpuszczono pogłoskę, że jestem czeczeńskim agentem.

Kiedy w czasie trwania audycji emi­towanej na falach Radia Maryja wyraziłem zdumienie, że nadal nie zostało wy­jaśnione, kto otrzymał prowizje związane z kontraktami na dostawy gazu z Rosji i powątpiewałem, czy zapłacono należny w takim przypadku podatek, niektórzy zaczęli mnie uważać za agenta Rydzyka.

Próbując bezskutecznie do­trzeć przed oblicze urzędującego Ministra Gospodarki, natrafiłem na betonową ścianę. Usiłował ją pokonać prof. Mirosław Dakowski, znany opinii publicznej z rozwikłania mechanizmu afery FOZZ. Dotarł tylko do Przemysława Wiplera, doradcy wiceministra Naimskiego. Dowiedział się, że przełożeni zabronili mu kontaktów ze mną, ponieważ mówi się, że jestem agentem.

Wtajemniczeni dają do zrozumienia, że „środowisko” nie może mi darować sceptycyzmu, z jakim oceniam nawrót pomysłu budowy rurociągu z Norwegii. Ta rzekomo najlepsza forma dywersyfikacji w dostawach gazu, w praktyce znacząco spowolni realiza­cję budowy terminalu LNG, o ile jej nie wyeliminuje. Rurociągowa pętla zaci­snęła by się wówczas na naszej szyi do końca.

Dobrze jednak być agentem. Jest się zwolnionym z obowiązku podawania ręki wielu przedstawicielom „elyty”. Brak elementarnego rzemieślniczego ruro­ciągowego wykształcenia, niemożność zrozumienia pojęcia etyki zawodowej i niejasne interesy przesłaniają niektórym racjonalne widzenie świata. Tym razem przebrała się miara. Wytoczyłem sprawę, którą wygrałem. Pozwany został zo­bowiązany do wpłacenia pewnej sumy na wskazane przeze mnie konto Fundacji Odysseum.

[Z najnowszej książki Witolda Michałowskiego „W pętli Gazpromu”. Wyd. ANTYK, 2013, str. 114 inn. md]

Za: Strona prof. Mirosława Dakowskiego (23.06.201)

Skip to content