Aktualizacja strony została wstrzymana

Dlaczego „homilie” ekumeniczne godzą w wiarę?

Sprawa z pozoru niby błaha. Być może takie incydenty miały już wielokrotnie miejsce, pozostając niezauważone i nie budząc kontrowersyj. W końcu jednak przypadek łamania prawa kościelnego w ramach i w imię excesowego ekumenizmu został dostrzeżony i nagłośniony. W przebiegu afery, która jeszcze nie doszła do końca, widać niczym w soczewce problematykę posoborowia nie tylko w jednej diecezji i nie tylko w Polsce.

Wierni katoliccy, którzy nieco znają prawo kościelne i przepisy liturgiczne, a którym droga jest wiara katolicka jako taka, także w jej odróżnianiu się od innych religij i wyznań, zwrócili uwagę na coś, co jest firmowane przez władze kościelne, mimo że jest według ogólnych norm prawnych nielegalne, a w pojęciu normalnego katolika przynajmniej problematyczne. Mając z tym kłopot i szukając zrozumienia, zwracają się do odnośnej kurii z prośbą o wyjaśnienie, także wyrażając swoją opinię. Ich pytania i wypowiedzi są blokowane, nie dostają rzeczowej odpowiedzi, odpowiedzi są wymijające, w najlepszym przypadku wskazuje się na jakiś rzekomo istniejący list Kongregacji Nauki Wiary czy rzekomy od dziesięcioleci istniejący przywilej. Sprawa pod względem prawnym jest oczywista i nie wymaga dalszych omówień, jako że najnowsze przepisy prawnokościelne są jednoznaczne i nie powinny pozostawiać żadnych wątpliwości. Warto natomiast zwrócić uwagę na zachowanie zwolenników i obrońców danego łamania prawa.

Nie licząc wykrętnych, pogmatwanych i sprzecznych w sobie usprawiedliwień pseudoteologicznych i pseudoprawnych, mamy do czynienia z następującymi pseudoargumentami:

1. Kuria czy biskup postanowił czy zezwolił, dlatego nie wolno mieć zastrzeżeń, lecz trzeba uznać za właściwe i dobre, tudzież przynajmniej cicho siedzieć. W przeciwnych razie jest się „tradsem” czy wręcz „lefebvrystą”.

2. Co więcej: Jeśli dla kogoś kurialne czy biskupie postanowienie złamania prawa kościelnego nie jest najwyższą, niekwestionowalną normą, temu brakuje wiary, a nawet może być wręcz niewierzącym.

3. Jeszcze więcej: Nie wystarczy wierzyć jedynie w niekwestionowalną słuszność i dobroczynność kurialnego czy biskupiego złamania prawa, lecz już samo powątpiewanie co do istnienia rzekomego przywileju i domaganie się odnośnego dowodu jest oznaką „niewierzenia” księdzu, czyli grzechem nieporównywalnie większym niż wspaniałomyślna „gościnność ambony” (zakładając wątpliwie, iż owa w ogóle może być grzeszna).

4. Rzeczona „gościnność ambony” nie może być czymś złym, wszak nasz naród słynie z gościnności. Nie mogą nam jej przeto zabronić jakieś ciasnogłowe rzymskie przepisy.

5. Zamiast zajmować się po faryzejsku drobiazgowymi szczegółami przebiegu liturgii ekumenicznej, weźmy się za ważne problemy etyczne, społeczne itp.

Powyższe pseudoargumenty nie tylko polegają na dogłębnym zakłamaniu i przewrotnych zabiegach: wyzywanie zgłaszających zastrzeżenia (całą gamą epitetów do tradsów aż do niewierzących i faryzeuszy), odwoływanie się do polskiego poczucia gościnności, łechtanie postępowością, soborowością, wspaniałomyślnością, odwracanie uwagi na inne tematy. Dotykają one – także dosłownie – problemu zasadniczego w obecnej sytuacji w Kościele, mianowicie wiary oraz wzajemnego stosunku między wiarą a Kościołem. Szermierze i apologeci wybryku ekumenicznego użyli w tej sprawie jako pierwsi broni, która miałaby powalić czy przynajmniej sparaliżować przeciwników. Częściowo być może się udało. Przykład pracownika naukowego KUL-u świadczy, że przynajmniej pośrednie postraszenie ewentualnymi kłopotami w pracy może poskutkować przynamniej wycofaniem się z publicznej debaty, a to już znaczny sukces. No cóż, dość specyficzna metoda uczenia „wiary”. Problem polega jednak na tym, że miesza się tu – a może nawet utożsamia – wierzenie w gołosłowne zapewnienia kurii (odnośnie istnienia łamiącego prawo przywileju) z wiarą katolicką w ogóle i przynajmniej pośrednio z byciem katolikiem. Nad perfidią tego koronnego pseudoargumentu nie warto się zatrzymywać, bo każdego zdrowomyślącego napełnia on już z daleka obrzydzeniem, a normalnego katolika dodatkowo wstydem, że coś takiego mogło wyjść od bądź co bądź kościelnej instytucji.

Ci, którzy jednak są zaszczuci bo porażeni niczym Zeusowymi gromami z kurialnego Olimpu, mają prawo do upewnienia i przypomnienia fundamentalnej i nienaruszalnej zasady wiary katolickiej i tym samym istnienia Kościoła, mianowicie że racją bytu i działalności Kościoła jest wierne, nieskażone i niezmienne zachowywanie i przekazywanie Objawienia, czyli prawdy Chrystusowej.

Brzmi to wpierw abstrakcyjnie, być może wręcz nie na temat. Z tą podstawową zasadą zgodzą się – miejmy nadzieję – także szermierze i apologeci wybryków ekumenicznych czy przynajmniej urzędnicy kurialni, którzy wszak przy objęciu urzędu przyznają się do wyznawania wiary katolickiej, czyli tej podawanej do wierzenia przez Urząd Nauczycielski pod przewodnictwem następców św. Piotra. Bardziej konkretnie i życiowo brzmi już  równie zasadnicza prawda, że owo zachowywanie i przekazywanie Objawienia ma do czynienia z wiarygodnością Kościoła w ogólności, wpierw oczywiście rozumianego jako całość począwszy od Apostołów aż po teraźniejszość, lecz także bardzo konkretnie i codziennie jako wiarygodność danego księdza, czy to zwykłego wikarego, czy też wysokiego dostojnika kurialnego, nawet watykańskiego. Nie przypadkowo w nerwowych reakcjach kurialnych w danej sprawie apelowano wręcz odruchowo do – życzeniowo niekwestionowalnej – wiarygodności Przewielebnego Księdza Rzecznika Prasowego czy innej Przewielebnej Znakomitości. Niestety można tutaj się zastanawiać, czy powinien to być powód bardziej do zdziwienia czy bardziej do żałości w zamyśleniu,  czy dana osoba z kurii faktycznie chodzi po naszej zwykłej ziemi, mając do czynienia z rzeczywistymi istotami ludzkimi myślącymi i zbierającymi doświadczenia. A jeśli nawet dana osoba pozbawiona była kontaktu na co dzień z samodzielnie myślącymi istotami, to powinna przynajmniej z własnego zdrowego rozsądku, jeśli nie ze studium teologii wiedzieć (no cóż, różnie te studia wyglądają…), że czym innym jest wiara w Objawienie i wiarygodność Kościoła jako całości, a czym innym wiara w istnienie jakiegoś listu z Watykanu i odnośne zapewnienia Przewielebnej Osobistości. Tym niemniej te dwie wiary, czy raczej przedmioty wierzenia, mają coś ze sobą do czynienia, aczkolwiek nie tak, jak by sobie wybrykańcy ekumeniczni w tym przypadku życzyli. Mówiąc krótko: Nie tylko wiarygodność Przewielebnej Kurialności kończy się najpóźniej na sprawie istnienia osławionego kawałka papieru. Zupełnie bez najmniejszego sprzeniewierzenia się wierze katolickiej można, a nawet w tym wypadku, trzeba się domagać dowodu rzeczowego. Wiarygodność Kościoła jako całości stoi i upada wraz z wiernym zachowywaniem i przekazywaniem Objawienia (rozumieli to chociażby nawet protestanci, z M. Lutherem na czele, zarzucając „papistom”, czyli Kościołowi katolickiemu, zdradę Ewangelii). Tym bardziej wiarygodność poszczególnego przedstawiciela Kościoła, także Przewielebnej Kurialności, zależy od wierności Kościołowi w znaczeniu Urzędu Nauczycielskiego w jego ciągłej tożsamości.

Nikt nie zamierza pochopnie zarzucać komukolwiek, zwłaszcza Przewielebnym Kurialnościom, braku wierności wobec Objawienia podawanego do wierzenia przez Urząd Nauczycielski. W interesie zarówno osobistym jak też zbiorowym kościelnym jest unikanie choćby nawet pozorów sprzeniewierzania się nauczaniu Kościoła, którego to nauczania wyrazem i zastosowaniem są przecież przepisy liturgiczno-prawne (powinien to wiedzieć nawet mierny adept teologii). Skąd się więc bierze – niestety aż nazbyt i coraz bardziej rozpowszechniona – swawola zwłaszcza w dziedzinie liturgii, do której należy zaliczyć takie wybryki ekumeniczne jak „gościnność ambony”, ?

Z pewnością nie brakuje takich osób, które zupełnie świadomie i z namysłem chcą w ten sposób, przynajmniej pośrednio i małymi krokami czy metodą plasterkową, zakontestować i zwalczać prawdy wiary katolickiej, jak chociażby jedyność Kościoła Chrystusowego we wspólnocie wiernych pod przewodnictwem Następcy św. Piotra. Zapominają przy tym czy nie chcą pamiętać, że do tej prawdy przyznał się zarówno Sobór Watykański II, jak też najnowsze dokumenty Stolicy Apostolskiej, jak deklaracja Dominis Iesus z 2000 r. Nie trzeba być wybitnym teologiem, a wystarczy znać elementarz teologii katolickiej, by wiedzieć, że liturgia jest w pojęciu katolickim wyrazem wiary, i że nasza wiara różni się w istotnych częściach od przekonań protestantów. Każdy szczery katolik traktuje te różnice poważnie, także z szacunku dla innych przekonań, nawet jeśli gardziłby przepisami liturgicznymi czy uważałby je za zbędne.

Następnym powodem jest mentalność, w której łączą się – w różnych wariantach udziału – dążenia i nawyki (rzekomej) innowacyjności, (rzekomej) postępowości, nieustannego reformowania (a raczej przeinaczania czy przeistaczania), ewoluowania, podążania za mitycznym (czy wręcz upiornym) duchem czasu. Tutaj niemniej wyraźnie traci się łączność z Objawieniem, które jest – według elementarnej zasady wiary katolickiej – dane raz na zawsze i niezmienne.

Powróćmy do naszej sprawy (oczywiście odszedłszy od niej co najwyżej pozornie). Niezależnie od intencyj i (co najmniej wątpliwych) podstaw prawnych wybryku „gościnności ambony” można i należy zapytać: Jakie wrażenie odnośnie wierności Magisterium Kościoła sprawa ów wybryk? Czyż wierni nie mają prawa żądać chociażby wyjaśnień? Są to oczywiście pytania tzw. retoryczne, choć nie miejsce na retorykę.

Można pytać dalej: A może jednak chodzi o odważny, pionierski czy wręcz proroczy krok, który wcześniej czy później nie tylko zostanie zalegalizowany, lecz stanie się normą dla całego Kościoła? Nie trzeba być jasnowidzem, by przypuszczać taką myśl choćby u części osób zamieszanych w aferę oraz świadków. Czyź nie była niegdyś zakazana celebracja „przodem” do ludzi i to w języku narodowym? Czyź nie istniała niegdyś codzienna koncelebra, a obecnie stała się ona normą czy wręcz praktycznie – niemal nie kwestionowanym – przymusem? Przykłady można by mnożyć Według tego wzoru nie milknął od pięćdziesięciu lat zapowiedzi i postulaty zniesienia celibatu, święcenia kobiet, demokratycznych wyborów biskupów i proboszczów (tutaj Przewielebna Kurialność z pewnością by się sprzeciwiła) itd. W sumie chodzi zasadniczo o upodobnienie Kościoła do stanu wspólnot protestanckich w ich głównych zarysach.

Idźmy jeszcze dalej: Jakie wrażenie odnośnie wierności Kościoła wobec Objawienia sprawiło dopuszczenie (nie nakazanie) celebracji „przodem” do ludzi, w języku narodowym, świeckich do funkcyj ściśle liturgicznych? Jakie wrażenie sprawia, gdy biskupi jedynego Kościoła Chrystusowego modlą się wspólnie z przywódcami innych wspólnot wyznaniowych, a nawet wspólnie udzielają błogosławieństwa? Czyż postawienie granicy zmian przed homilią podczas liturgii Mszy św. nie sprawia wrażenia małostkowego braku odwagi i konsekwencji? Można chyba mieć poniekąd wyrozumienie dla nadgorliwców nie żywiących złych zamiarów, chociaż zapewne można im zarzucić swowolę, tudzież ignorowanie czy nawet pogardzanie Magisterium Kościoła w jego ciągłości, a za to płytkie poddanie się duchowi (czy raczej upiorowi) posoborowia jako New Age katolicyzmu.

Bardziej eufemistycznie i zafałszowując rzeczywistość mówi się o „nowej wiośnie Kościoła”, która faktycznie polega na zaniku wiary i upadku życia kościelnego, począwszy od praktyk sakramentalnych, poprzez powołania, aż do autentycznego świadectwa wiary w życiu społecznym, także w gospodarce, w ustawodawstwie i kierowaniu państwem. Nie przypadkiem taki jeden krzyczy przed wyborami, że nie będzie klękał przed księdzem. Nie liczyłby, że coś takiego chwyci, gdyby dla każdego katolika było oczywiste, że w kościele klęka się przez Panem Bogiem, i że księża przed Nim chętnie i możliwie często klękają. Tymczasem w ramach „reformy liturgii” klękanie przed Panem Bogiem, także księże, zredukowano do minimum śladowego. Nie przypadkiem wielu rzekomych katolików za nic ma sobie nauczanie Kościoła odnośnie zabijania dziecie nienarodzonych, sztucznego zapłodnienia istot ludzkich (podobnie do rozmnażania bydła według zapotrzebowania czy to na masę mięsną czy to na mlekodajnię), związków sodomickich i innych postępowości. Przeciętny obywatel, chociażby taki sobie parlamentarzysta z któregoś tam rzędu, nie musi być wyjątkowo światły, by wiedzieć, że Kościół w ostatnich dziesięcioleciach znacznie poszedł „z postępem”, więc można i należy mieć nadzieję, że kiedyś dołączy do nowoczesności w następnych dziedzinach, zaś nowoczesne państwo eurounijne może i powinno mu w tym być przewodnikiem i wzorem. Nie jest też przypadkiem, że w pseudochrześcijańskim uznaniu i przejęciu rzeczonych i innych „postępowości” przodują właśnie hojnie darzeni gościnością ambony protestanci.

W tym miejscu niech będzie wolno uczynić dygresję nie do końca osobistą. Z prozaicznych powodów chronologiczno-biograficznych nie znam tzw. Kościoła przedsoborowego z własnego doświadczenia. Nie mam więc uprzedzeń, choć wychowany zostałem w posoborowości. W miarę poznawania historii Kościoła także ostatnich dzięsięcioleci pojawiło się i przez lata nurtowało pytanie, coż takiego się wydarzyło i jakie były przyczyny tego, co jedni nazywają „odnową” czy „wiosną”, a inni niebywałym kryzysem czy upadkiem Kościoła. Może chodzić wpierw oczywiście o wymiar widzialny, ujmowalny statystycznie i ogólnie empirycznie. Z pewnością wiele się zmieniło, coś niecoś na lepsze. Jednak ogólnie bilans jest wyraźnie negatywny, o czym wspomina coraz więcej przedstawicieli Kościoła, w tym obecny Papież, a także osoby postronne. Choć narzekanie na tzw. sekularyzację tudzież przypisywanie jej przyczynowości sprawczej obecnej zapaści duchowej należy u wielu Dostojników do standartowego repertuaru, przyznaję się, że to nie przekonuje, a to ze względu na przekonanie we wierze katolickiej. Wiara katolicka głosi, że każdy człowiek począwszy od pierwszych rodziców, jest skażony (zraniony) grzechem pierworodnym i jego skutkami, ale jednak zachowuje pewną otwartość na Boga i  tym samym zdolność przyjęcia Jego Objawienia. Tak się miała sprawa u zarania ludzkości, tak było za czasów Abrahama, Mojżesza, proroków, za życia ziemskiego naszego Zbawiciela i Apostołów, potem także w średniowieczu, renesansie, baroku, mrocznym „oświeceniu”, aż do lat 50-ych i 60-ych ubiegłego stulecia. Co się wydarzyło, że ludzie cywilizacji europejskiej w sposób niebywały i jedyny w dziejach masowo odwrócili się od Kościoła, skoro odnośnie ich dyspozycji wiary nic się istotnie nie zmieniło? Czyż nie ma to coś do czynienia ze zmianami po stronie Kościoła, chociażby tym zewnętrznymi, które są przecież niezaprzeczalnie olbrzymie?

Cóż przeżywali wierni katolicy, którzy z upodobaniem i przekonaniem lgnęli do Mszy św. według Mszału św. Piusa V, którą żyli, która była duchowym domem w ich modlitwie, westchnieniach do Boga, może nawet uniesieniach ducha, a oto znaleźli się pośród zgromadzenia, które chociażby zewnętrznie niewiele miało wspólnego z Ofiarą Mszy św., a kojarzy się raczej z występami przy stole mniejszej czy większej liczby aktywistów pod przewodnictwem księdza? Jak się czuli kapłani, wychowani na jednoznacznych rubrykach i zasadach liturgicznych, którzy niejednokrotnie z wielkim trudem byli wkuwali w seminarium łacinę, żeby godnie i owocnie sprawować Najświętszą Ofiarę, którzy wzrastali w tęsknocie stanięcia przy ołtarzu przed Obliczem Boga Źywego, najbliżej Najświętszego Sakramentu, jako pośrednik między Bogiem a ludem, a których nagle – bez formalnego nakazu, ale pod praktycznym przymusem przez kłamliwe powoływanie się na sobór – postawiono przy stole, na modlitwie twarzą w twarz przed ludźmi, a za to tyłem do Najświętszego Sakramentu, do którego czczenia i jak nawiększego szacunku byli wychowywani? Wielu odczuć i przeżyć można się domyśleć. Streścić je można w jednym: Czyż zarówno wierni jak i kapłani, szczerze przekonani chociażby do liturgii, w której wzrastali i w którą wrastali, nie mogli poczuć się oszukani? Biorąc pod uwagę treść tych zmian w liturgii, które niestety oznaczają oddalenie się od wiary katolickiej czy jej zaciemnienie, można zapytać, czy nie zachwiały one przynajmniej zaufania do władz kościelnych, jeśli nie samej wiary? Wystarczy rozpatrzeć tę kwestię choćby na płaszczyźnie psychologicznej, abstrahując od kwestij teologicznych i liturgologicznych. Postawiony w takiej sytuacji wierny katolik, także kapłan, miał (i ma) właściwie następujące możliwości:

1. Wyciągnięcie wniosku, że Kościół już nie jest sobą, czyli rozczarowanie Kościołem jako takim, oraz odejście odeń czy przynajmniej od podległości wobec jego władz. To wyjaśnia masowy exodus wiernych oraz masowe porzucanie stanu kapłańskiego i życia zakonnego, a to nie tylko w latach 60-ych i 70-ych. Niektórzy zorganizowali się w różne grupy „tradycjonalistyczne”, kontynuujące autentyczną naukę i liturgię katolicką. Większość z nich rozwija się i kwitnie w sposób zadziwiający w zestawieniu z bardzo ograniczonymi możliwościami oddziaływania. W zależności od zachowania czy braku łączności z Rzymem zagraża im jednak w mniejszym czy większym stopniu mentalność separatystyczna.

2. Zachwycone podjęcie „reform”, tudzież zaangażowanie w kontynuację „ducha soboru” bez żadnych granic. Jest to typowa postawa tych, dla których jedyną normą jest rzekomy postęp, właściwie duch czasu, oraz poklask i poparcie głównego nurtu medialno-biznesowo-globalistycznego. Problem polega tutaj na tym, że otwarcie gardzą oni Kościołem tzw. przedsoborowym (w ramach potępionej przez Papieża tzw. hermeneutyki zerwania) oraz tym, co jeszcze z niego zostało obecnie. Zaliczyć tutaj można protagonistów „gościnności ambony”.

3. Bezproblemowe czy wręcz bezrefleksyjne przyjęcie wszelkich „reform” i zmian, o ile są one czysto prawnie legalne, tudzież mniej czy bardziej dokładne ich stosowanie. W tej postawie dominuje posłuszeństwo wobec władzy kościelnej, nawet ponad refleksją teologiczną złączoną ściśle z wiarą w Objawienie. Jest to rodzaj najwygodniejszy dla władz, przynajmniej pozornie. Nie trzeba tutaj ani trudu poznawania czegoś więcej niż dokumenty Vaticanum II i pochodne, ani wysiłku szukania zrozumienia najnowszej historii Kościoła oraz procesów w otaczającym na codzień świecie. Tutaj problem polega na tym, że człowiek zdrowo myślący wcześniej czy później będzie starał się zanalizować i zrozumieć otaczającą go w Kościele i świecie rzeczywistość, nie zadowalając się maksymą, że tak jest jak jest, i że wszystko wskazuje na to, że będzie jeszcze gorzej, zaś wystarczy w miarę komfortowo się urządzić, nie myśląc za wiele, a przede wszystkim nie stawiając niewygodnych pytań np. odnośnie legalności czy nielegalności „ekumenicznej ambony”. Pozycja ta jest najbardziej niestabilna, z kilku powodów. Po pierwsze: O ile „reformy” oddalają od prawdy Objawienia (jak np. zastąpienie ołtarza stołem, rugowanie oznak czci dla Najśw. Sakramentu, klerykalizacja świeckich w liturgii itp.), o tyle oddalają one od wiary katolickiej, a za to ściślej wiążą z osobami przywódczymi, wytwarzając mentalność sekciarską uzależnienia od osoby przywódcy (począwszy od wikarego aż do najwyższych stopni hierarchii), nawet kosztem prawdy. Stąd właśnie bierze się naleganie na bezwzględne wierzenie księdzu i poddanie się jego władzy, w połączeniu z nagminnymi nadużyciami urzędu kościelnego począwszy od pomysłów pseudoliturgicznych aż do nadużyć seksualnych. Nadmiar władzy może dość rychło zdemoralizować. Na takiej mentalności żerują antykościelni producenci i propagatorzy rzeczywistych czy sfabrykowanych skandali obyczajowych z udziałem duchownych, gdyż wychodzi się z założenia, że wskutek podważenia wiary w księdza nic nie pozostanie, skoro owa wiara zastępowała wiarę w prawdę Objawienia. Po stronie duchownych sprawa wygląda niewiele lepiej. W razie pojawienia się braku satysfakcji w dotychczasowym komfortowym urządzeniu się (gdy np. coraz mniej będzie intencyj mszalnych, chrztów, ślubów, pogrzebów), osoba taka zaczyna mniej czy bardziej intensywnie szukać, co w zależności od owej intensywności musi zdążać do którejś z postaw powyższych, tzn. albo do odkrycia i umiłowania Tradycji Kościoła w jej wierności Objawieniu, albo jej konsekwentnego i otwartego odrzucenia oraz pogardliwego zwalczania.

Granice między tymi trzema wariantami mogą być w konkretnych przypadkach płynne, gdyż indywiduum ludzkiego nie da się zupełnie ująć w schematy.

Na koniec życzliwy apel do wszystkich wmawiających sobie i innym, jakoby „u nas” było wszystko w porządku, a winien jest paskudny świat współczesny, „takie czasy”, anonimowa sekularyzacja, czyli coś w rodzaju hegliańsko-marxistowskiej konieczności dziejowej. Proszę, nie miejcie wszystkich innych poza sobą za naiwnych i umysłowo niedorozwiniętych. Wiara katolicka, wiara w Boże Objawienie w Chrystusie, nie ruguje używania zdrowego rozsądku (jak twierdzą mrocznie oświeceni), lecz wręcz przeciwnie, wspiera, prowadzi i udoskonala. Czasami trzeba tylko trochę czasu, żeby otrząsnąć się ze zbyt ślepego w dobroduszności zaufania. Natomiast pohukiwanie na kogoś czy wręcz wyzywanie zamiast udzielenia merytorycznej odpowiedzi już od dość dawna jest zamierzchłym przeżytkiem we współczesnym cywilizowanym świecie, nawet w przedszkolach i domach opieki.

ks. dr Dariusz J. Olewiński

Źródło: KNO

Za: Centrum Kultury i Tradycji - Wiedeń 1683 (2013.01.14) | http://www.wieden1683.pl/news/dlaczego-homilie-ekumeniczne-godza-w-wiare/

Skip to content