Aktualizacja strony została wstrzymana

Służbowa i dziedziczna potrzeba miłości – Stanisław Michalkiewicz

Ach, jak ta historia się powtarza! Powiadają wprawdzie, że jako farsa, ale jakże tu mówić o farsie, kiedy wszystko wygląda szalenie poważnie, żeby nie powiedzieć – autentycznie. Oto nasz nieszczęśliwy kraj nawiedził Cyryl – Patriarcha Moskwy i Całej Rusi, przyjmowany z przytupem przypominającym wizyty Leonida Breżniewa. Ale tym razem to nie żadne tam lizusostwo i nadskakiwanie, jakby przyjechał sam „rewizor iz Pietierburga”. To tylko tradycyjna polska gościnność, tym bardziej ostentacyjna, że Patriarcha Cyryl przybył z orędziem pojednania.

Tyś się rodził na Uralu, a ja u stóp Tatr. Nie przeszkadza mi to wcale cenić ileś wart. (…) Twą dziewczynę zwą Marusia, moją Maryś zwą. Nie przeszkadza mi to wcale cenić wartość twą” – śpiewał w chwilach rozrzewnienia pan K. – ormowiec w moim rodzinnym miasteczku. Dawał w ten sposób wyraz już nawet nie „pojednaniu”, o którym tak naprawdę nikt dokładnie nie wie, na czym ma polegać, ale żarliwej przyjaźni z bratnimi narodami Związku Radzieckiego, a przede wszystkim – z bratnim narodem rosyjskim. Wprawdzie przyjaźń ta była nakazana i popierana przez partię i rząd, ale jestem pewien, że pan K. przeżywał to uczucie autentycznie, niezależnie od dyrektyw partyjno-rządowych.

Wspominam o nim i tysiącach, a nawet milionach jemu podobnych, bo zarówno jego przypadek, jak i przypadki pozostałe świadczą, że pojednanie między naszymi narodami nastąpiło już dawno, zanim jeszcze obecny Patriarcha Cyryl został w 1971 roku delegowany do Światowej Rady Kościołów. Może ktoś powiedzieć, że jakie tam „pojednanie”, skoro uczucia przyjaźni do bratnich narodów Związku Radzieckiego, a zwłaszcza – do bratniego narodu rosyjskiego żywili wyłącznie ormowcy, czy funkcjonariusze bezpieki. Źaden to argument, bo po pierwsze – ormowcy i funkcjonariusze bezpieki, stanowili podówczas pars sanior naszego mniej wartościowego narodu tubylczego i stanowiliby ją nadal, gdyby nie to, że dzisiaj już ich „nie ma”. Po drugie – to wcale nie tylko oni, bo na nieubłaganym gruncie pojednania i przyjaźni z bratnimi narodami Związku Radzieckiego, przede wszystkim – z bratnim narodem rosyjskim, stanęli również „chrześcijanie”, może nie wszyscy, ale ci „społecznie postępowi”. „U nas nie wystarczy, jak w PZPR, kochać Związek Radziecki. U nas trzeba go kochać naprawdę” – miał powiedzieć pewnego razu przywódca „społecznie postępowych chrześcijan” Bolesław Piasecki.

Ale „gdy car prorocze ma widzenia, zawsze je spłyci cham i łyk” – przestrzega poeta. Toteż nic dziwnego, że Luna Bristigerowa tłumaczyła się w MBP: „towarzysze, nie miejcie pretensji. Piasecki nie jest wcale moim agentem, tylko agentem Rosjan…” Oczywiście nie ma w tym ani słowa prawdy, bo „czy może być co dobrego z Nazaretu”? Jeśli nawet Luna Bristigerowa nie kłamała świadomie, to po prostu się pomyliła. Piasecki nie był żadnym „agentem Rosjan”. On tylko „kochał Związek Radziecki naprawdę”. Zresztą nie tylko Luna się myliła. Mylił się też prymas Wyszyński: „przecież on wie, o co mi chodzi. Odbyłem z nim tyle rozmów, a on traktuje mnie jak volksdeutscha” – żalił się Bolesław Piasecki.

No dobrze, ale jak wytłumaczyć fenomen, że mimo tylu serdecznych przyjaciół zarówno wyznających jeden światopogląd, jak również wyznających drugi światopogląd, mimo masowego Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, mimo „pociągów przyjaźni” i bratniej pomocy („w pierwszych latach, gdy nam brakło zboża, Stalin spichrze radzieckie otworzył” – głosił wierszyk w „czytance” dla klasy drugiej za moich czasów), pojednanie najwyraźniej się nie przyjęło? Inaczej być nie może, skoro dzisiaj, tzn. 17 sierpnia br. Patriarcha Cyryl i JE abp Józef Michalik dopiero „wzywają” do „pojednania”. Takie rzeczy się zdarzały; żyją jeszcze ludzie pamiętający Andrzeja Szczypiorskiego, któremu podobnie nie przyjął się chrzest.

Warto tedy przypomnieć, że inicjatywa drugiego, tym razem już prawdziwego pojednania, wyszła jeszcze raz ze strony rosyjskiej zaraz potem, jak izraelskiemu prezydentowi Peresowi udało się przekonać prezydenta Obamę, by wycofał USA z aktywnej polityki w Europie Środkowej. Próżnię po Amerykanach wypełniają odtąd strategiczni partnerzy; Niemcy i Rosja. Tedy mnisi z monasteru św. Niła przybyli na Jasną Górę, gdzie otrzymali kopię cudownego obrazu Matki Bożej, którą umieścili w kaplicy w Ostaszkowie – jednym z miejsc kaźni Polaków. Teraz Patriarcha Cyryl przywiózł ikonę Matki Bożej Smoleńskiej. Przez analogię do słynnej „dyplomacji ping-pongowej” między USA i Chinami, można by to nazwać „dyplomacją ikonową”.

Niewątpliwie katalizatorem „pojednania” stała się katastrofa w Smoleńsku. Prawie natychmiast po niej, środowisko „GazetyWyborczej” wystąpiło z inicjatywą „pojednania z Rosją”, do której przyłączyło się zadziwiająco wielu intelektualistów i biznesmenów. Najwyraźniej potrzeba prawdziwej miłości do Związ… – to znaczy pardon – oczywiście do Rosji, jest u nas tak samo żywa, jak w latach stalinowskich, a może nawet jeszcze gorętsza – bo dziedziczna? Ale nie tylko same porywy serca gorejącego tworzyć będą fundament tego pojednania – cokolwiek by to miało oznaczać.

Podpisane właśnie przez Patriarchę Cyryla i JE abpa Józefa Michalika „Przesłanie” wyraźnie sugeruje nie tylko pewien duszpasterski interes do zrobienia, ale i solidne metafizyczne podstawy pojednania. Ten duszpasterski interes, to wspólna obrona przez płynącą z Zachodu zgnilizną. W tym miejscu zaznacza się pewna różnica między postępactwem, a czcigodnymi sygnatariuszami, bo red. Turnau ten akurat wątek nazywa „łyżką dziegciu” – ale na razie mądrość etapu nakazuje łykać wszystko ze smakiem, bez grymaszenia. Niezależnie od tego nie da się już chyba ukryć, że ambitny program ewangelizacji zlaicyzowanej Europy, którym nieboszczyk Ekscelencja uzasadniał stręczenie Anschlussu, został zarzucony i teraz przed zgniłym Zachodem już tylko bronimy podstawowych wartości w sojuszu ze Związ…, to znaczy pardon – oczywiście „w pojednaniu” z Rosją – któremu w ten sposób przybyło uzasadnienie quasi-religijne, przez gitowców nazywane „poważną zastawką”. Nieboszczyk Ekscelencja kreślił alternatywę, że albo Unia, albo Białoruś. Wygląda jednak na to, że możemy mieć i Unię i Białoruś jednocześnie! Ładny interes! Nie da się ukryć, że rosyjska dyplomacja potrafi iść z duchem czasu, stwarzając wymarzone warunki rozwoju dla pansłowiańskiego realismusa w Parszawie.

Stanisław Michalkiewicz

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Felieton    tygodnik „Najwyższy Czas!”    24 sierpnia 2012

Za: michalkiewicz.pl | http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=2592

Skip to content