Aktualizacja strony została wstrzymana

Klub „profesjonalnych przyjaciół” Kremla naprawdę istnieje

Gdzie są ci wszyscy generałowie, którzy zakładali Jukos? Dlaczego nie siedzą na ławie oskarżonych razem z Chodorkowskim? On był oczywiście ważny w tej grze, ale dla wszystkich było jasne, że to KGB jest kluczowym graczem. I pozostaje nim w Rosji do dzisiaj.

Z Wiktorem Kałasznikowem, byłym pułkownikiem KGB, dziennikarzem, krewnym Michaiła Kałasznikowa – wynalazcy AK-47, najsłynniejszego karabinu świata – rozmawia Łukasz Sianożęcki

Dlaczego musiał Pan z żoną opuścić Rosję?
– Patrząc wstecz, możemy stwierdzić, że problemy z władzami czy też z moimi byłymi współpracownikami mieliśmy cały czas. Narastały one stopniowo, ale jednak dość znacznie. W roku 2004 oboje wraz z żoną straciliśmy pracę i od tej pory nastąpiła eskalacja prześladowań. Najpierw staraliśmy się uporządkować sobie jakoś nasze życie na Ukrainie. Chcieliśmy przy pomocy tamtejszych mediów nagłośnić naszą sprawę i opowiedzieć, jak reżim w Rosji nas potraktował. Przyznam szczerze, że początkowo się to udawało całkiem dobrze. Dzięki ukraińskiej telewizji mogłem prowadzić liczne programy poświęcone rosyjskiej polityce obronnej czy zagranicznej i wyjaśniać jej niuanse. Mówiłem także o stosunkach Kijów – Moskwa itp. Przy pomocy naszych przyjaciół we Lwowie i Kijowie chcieliśmy utworzyć coś jakby program studiów nad Sowietami, tzn. chcieliśmy wykorzystać archiwa i dokumenty, które są zgromadzone na Ukrainie, aby zgłębiać to zagadnienie. W zeszłym roku jednak wszystko, co zostało do tej pory stworzone, zostało anulowane, nasi znajomi stracili posady, a niektórym z nich „doradzono”, aby już lepiej nie pokazywali się na Ukrainie. Dlatego też podjęliśmy szereg wysiłków w podobnych sprawach w Estonii, Polsce i nadal staramy się doprowadzić do powołania ośrodka studiów rosyjskich.

Fakt, że chciał Pan zajmować się historią Rosji sowieckiej, to jedyny powód, dla którego potraktowano Pana jak persona non grata?
– Nie tylko. Część mojej działalności wiąże się także z głośną sprawą aresztowania Michaiła Chodorkowskiego. Byłem zaangażowany w tę sprawę w latach 90. i moja interpretacja tych wydarzeń nieco odbiega od tego, co możemy usłyszeć w mediach. Pod koniec lat 90. byłem reprezentantem jednej z trzech niemieckich firm naftowych w Moskwie. Nie były to jakieś giganty paliwowe, ale jednak posiadały pewne oddziaływanie w małym i średnim zasięgu, wobec czego uczestniczyliśmy w pewnych ważnych inwestycjach i przedsięwzięciach. Do moich uprawnień należało m.in. kontaktowanie się z przedstawicielami Jukosu. Robiłem to regularnie, a nasze rozmowy były poświęcone bardzo konkretnym kwestiom. To było więc oczywiste dla wszystkich, dla moich przełożonych, a także dla ludzi w Moskwie, że firma ta została założona, a później prowadzona przez byłych generałów KGB czy przedstawicieli byłej nomenklatury. I to właśnie oni odegrali decydującą rolę w budowaniu tak wielkich konglomeratów jak Jukos. To oni ochraniali je przed konkurencją ze strony mniejszych firm i utwierdzali te monopole.

Chodorkowski był tego na pewno świadom, wiedział, kim są jego biznesowi partnerzy.
– Chodorkowski był oczywiście ważny w tej grze, dla wszystkich jednak było jasne, że to KGB jest kluczowym graczem. Chcieli sobie podporządkować wszystkich, a dzięki swojej sile byli w stanie korumpować cały ten biznes, więc udało im się całkiem dobrze. Teraz, kiedy widzimy, że jedynymi oskarżonymi w procesie są Chodorkowski i Lebiediew, staje się całkowicie jasne, że to proces na pokaz. Chciałbym wobec tego zapytać, gdzie są ci wszyscy generałowie, którzy byli przy powstaniu Jukosu. Gdzie jest choćby generał Iwanienko, ostatni formalny szef KGB? W Jukosie był wiceprezesem odpowiedzialnym za bezpieczeństwo. W praktyce to on był więc najważniejszym człowiekiem w firmie. Można powiedzieć, że to on, trzymając Jukos w swoim ręku, sprawiał, że był on tym, czym był. Gdzie jest generał Aleksiej Kandaurow, odpowiedzialny za informację i wywiad? Ja bym wyjaśnił to w następujący sposób: za czasów rządów Putina – mam tu na myśli ostatnie 10 lat – wszyscy wielcy zakulisowej polityki, prawdziwi szefowie powrócili w sposób zupełnie otwarty. Najprawdopodobniej Michaił Chodorkowski nie docenił tego, co się wówczas działo, i działał dalej w ten sam sposób, jak robił to wcześniej. Okazało się, że szefowie już go jednak nie potrzebują, i stał się dla nich swego rodzaju przeszkodą. Widziałem mnóstwo reportaży i relacji medialnych z procesu, który jest przedstawiany jako wielka osobista tragedia Chodorkowskiego i jego rodziny. Ale istotą tej sprawy jest zupełnie co innego. Po pierwsze – natura reżimu panującego w Rosji, a po drugie – związki służb specjalnych z tym reżimem. To jest kwestia, która powinna być podnoszona podczas relacji z tego procesu. Należy o tym mówić, a także o tym, gdzie sięgają korzenie obecnej władzy, trzeba mówić jasno, że wywodzą się one bezpośrednio z czasów sowieckich. I ja staram się to robić. Właśnie dlatego – jak zawsze wyjaśniam osobom mnie pytającym – nie jestem mile widziany w ojczyźnie.

Powiedział Pan, że pojawiły się liczne spekulacje medialne na temat próby otrucia Państwa. Jak było naprawdę?
– Chciałbym być w tej kwestii bardzo precyzyjny. Odszedłem z KGB w roku 1992, nie tylko z powodu nieporozumień kadrowych, ale ze względu na to, że korzystając ze zmian, jakie zachodziły w kraju, chciałem spróbować innego sposobu na życie w demokratycznej Rosji. Zaangażowałem się więc początkowo w politykę, potem w biznes, a następnie także w media. Szczególnie pracując w mediach, starałem się wprowadzać w Rosji coś na kształt dziennikarstwa śledczego. Chciałem jak najgłębiej wniknąć w kwestie polityki wewnętrznej, w tym zwłaszcza w sprawy obronności, a także polityki zagranicznej, korzystając z umiejętności, które nabyłem we wcześniejszej służbie. Dzięki temu udało mi się stworzyć kilka ciekawych materiałów, które okazały się dużym sukcesem. Niestety, okazało się także, że „kopię” zbyt głęboko. Wobec tego coraz częściej spotykałem się z reakcją ze strony władz, która z czasem przerodziła się w ostrzeżenia, aż wreszcie w otwarte groźby. Pojawiały się także prowokacje wobec mnie na ulicach i tego typu rzeczy. I tak to trwało do czasu wyjazdu z Rosji. W listopadzie 2009 r. przyjechaliśmy na Uniwersytet Warszawski na zaproszenie pana Jana Malickiego, aby wygłosić tam wykład. Po zakończeniu uroczystości moja żona niespodziewanie źle się poczuła. Przewieziono ją do szpitala MSWiA, gdzie lekarze orzekli, że nie może być z niego wypisana, ponieważ ma złe wyniki morfologii. Polscy lekarze orzekli, że dolegliwości mojej żony wywołało jakieś „działanie zewnętrzne”. Sprecyzowali, że chodzi o jakieś środki toksyczne lub nuklearne. Po podaniu leków na szczęście stan zdrowia Mariny poprawił się i mogła zostać wypisana ze szpitala. Co ciekawe, kiedy przebywała w szpitalu w Warszawie, pewna rosyjska firma przedstawiająca się jako kompania ubezpieczeniowa dzwoniła na jej telefon komórkowy, nalegając, by jak najszybciej wróciła do Moskwy, gdyż oferuje jej pomoc. Jednocześnie wypytywali, kto zaprosił nas do Warszawy, co to był za wykład, jakie nazwiska profesorów pamiętamy itp. Zdecydowaliśmy się jednak najpierw odwiedzić Berlin, zasięgnąć drugiej opinii i wyjaśnić tę dziwną sprawę. Tam nas oboje poddano naprawdę szczegółowym badaniom, które wykazały, że w naszej krwi występuje anormalny poziom plutonu 210. Ten poziom nie jest na szczęście śmiertelnie groźny, niemniej jednak to wywołało przykre skojarzenia i przywiodło na myśl historię Aleksandra Litwinienki. Wtedy to właśnie pojechaliśmy ostatni raz do Moskwy. Tam jednak stan mojej małżonki jeszcze się pogorszył. Znaleźliśmy się w punkcie wyjścia, gdyż zasugerowano nam powrót do Berlina. Wówczas to niemieccy lekarze przekonali się, że powodem naszego kiepskiego stanu zdrowia jest rtęć i – jak wspomniałem – zawiadomili o wszystkim policję i prokuraturę. Spekulowano, że poziom rtęci, jaki wystąpił w naszych organizmach, mógł być spowodowany przez przypadkowe zbicie termometru, ale to kompletna bzdura. Aby dostarczyć do organizmu rtęć, która uszkodzi system nerwowy – a tak się stało w naszym przypadku – potrzeba naprawdę skomplikowanej technologii.

Chyba także odpowiednio przeszkolonych agentów…
– Mogę z perspektywy czasu powiedzieć, że w ten proceder była zaangażowana naprawdę duża grupa ludzi. Niektórzy próbowali nas przekonać do leczenia, które nie okazywało się skuteczne, wywoływało wręcz odwrotne efekty.

Wspominał Pan, że istotą władzy w Rosji jest jej ścisły związek ze służbami specjalnymi. Dotyczy to również wymiaru sprawiedliwości?
– Sytuację w sądownictwie opisałbym w następujący sposób: prokuratorzy i sędziowie tworzą wielką korporację. Niestety, jest jednak wiele przesłanek wskazujących na to, że grupa ta tworzy swoistą nomenklaturę ukształtowaną w czasach postsowieckich. W mojej opinii, nie można mówić o jakiejkolwiek niezawisłości systemu sprawiedliwości istniejącego i działającego w reżimie, który jest nielegalny. Jest doskonale wiadome opinii publicznej, że obecny system sądowniczy działa niemal identycznie jak w ZSRS. Szczególnie widać to na szczeblu regionów. Ludzie zajmujący się prawem i sądownictwem są zawsze częścią lokalnej biurokracji, tworząc kliki sprawujące władzę. Rosyjski Trybunał Konstytucyjny wykazał w ostatnich miesiącach bardzo niepokojącą tendencję, lekceważąc wyrok Trybunału Praw Człowieka przy Radzie Europy, której przecież Rosja jest członkiem. Mówiono wówczas, że interes państwa jest ważniejszy, wobec czego nie ma potrzeby implementacji tego wyroku. Tak więc w całości kwestię naszego systemu prawnego należy ocenić negatywnie. Osobiście nie widzę jednak siły politycznej, która chciałaby tę sytuację zmienić. Moglibyśmy mówić o niezależności sędziów i prokuratorów, gdyby poczuwali się do przestrzegania jakichś wartości, kodeksu etycznego czy zasad wiary chrześcijańskiej. Niestety, implementację tych zasad do systemu prawnego blokuje reżim rządowy. I tutaj koło się zamyka, bo korzeniem, z którego czerpie soki władza w Rosji, jest totalitarny reżim.

Pańska ocena wymiaru sprawiedliwości Federacji Rosyjskiej nie jest dobrym prognostykiem dla wyników śledztwa w sprawie przyczyn katastrofy polskiego samolotu rządowego z prezydentem Lechem Kaczyńskim na pokładzie.
– Bardzo trudno jest mi oceniać decyzję zagranicznych rządów. Możliwości i instrumenty, jakimi posługują się władze, są w pewien sposób ograniczone i nie mam wiedzy na temat tego, jakimi wówczas dysponował polski rząd. Niemniej jednak powierzenie głównej części śledztwa organom rosyjskim, które – jak przypominam po raz kolejny – nie zmieniły się wcale od czasów sowieckich, sprawia, że będzie ono prowadzone według zasad i jakości wyznawanych w tamtych czasach. A więc należało mieć w świadomości, że będą się w nie mieszały służby bezpieczeństwa, służby specjalne, byli agenci KGB itp. Moim zdaniem, konieczne jest w tym przypadku międzynarodowe śledztwo. I nie mam tu na myśli tylko współpracy polsko-rosyjskiej, ale nadzór jakiegoś zewnętrznego ciała, jak np. NATO. To byłoby zdecydowanie bardziej rozsądne, a przynajmniej ucięłoby pole do wszystkich spekulacji. Opinia publiczna w Polsce i na świecie miałaby lepszy ogląd całej sytuacji i nie pojawiałoby się tak wiele teorii spiskowych. Już dziś wiemy, że dochodziło do licznych błędów i zafałszowań po stronie rosyjskiej. A czy katastrofa ta była wynikiem pewnej konspiracji czy może tylko technicznej usterki maszyny, ja osobiście nie wiem. Ale jedno wiem na pewno: nie ufam osobom, które to śledztwo prowadzą.

To zupełnie odwrotnie niż rząd Donalda Tuska, który w sprawie śledztwa absolutnie zaufał stronie rosyjskiej, ale już w kwestii chociażby Chodorkowskiego te same organy mocno skrytykował.
– Bardzo ciężko jest dyskutować z premierami, którzy posiadają informacje, jakich normalny obywatel nie posiada. Naruszenia, do jakich dochodzi w sprawie Chodorkowskiego, są jednak tak ewidentne, że nie jest to akceptowalne przez elity na całym świecie. Tak więc nie jestem do końca pewny, co wasz premier miał na myśli, mówiąc, że nie ufa Rosji w sprawie śledztwa Chodorkowskiego. Jeśli zaś chodzi o katastrofę smoleńską, to jestem zdecydowanie bardziej przychylny opiniom, które mówią, że za wszelką cenę należało doprowadzić do umiędzynarodowienia tego śledztwa. Może wówczas także w tej sprawie opinia międzynarodowa byłaby jednomyślna, jak w przypadku obrony byłego szefa Jukosu.

Ośrodek władzy skupiony wokół prezydenta Dmitrija Miedwiediwa często jest profilowany w mediach, również polskich, jako liberalny, demokratyczny i reformatorski. Pan, zdaje się, takiej opinii nie podziela?
– Takie postrzeganie władzy to wspaniały produkt zakrojonej na szeroką skalę kampanii wizerunkowej. Nie tylko w Rosji, ale i na skalę międzynarodową. Ten obraz podtrzymują media, zarówno w Rosji, jak i prorosyjskie media na świecie. Spędziłem kilka miesięcy w Polsce, więc doskonale mogłem to zaobserwować. W Niemczech jest zresztą podobnie. Istnieje grupa ludzi, których ja nazywam „profesjonalnymi przyjaciółmi” Kremla. Wykonują oni swoją pracę i cokolwiek by się działo, oni będą wspierać władze w Moskwie bez mrugnięcia okiem. Ci ludzie byli także przedmiotem jednego z moich śledztw jeszcze w Rosji. To dzięki owym „profesjonalnym przyjaciołom” Kremla Rosja jest postrzegana jako wielki, egzotyczny kraj. Efektem kreowania tego obrazu jest chociażby fakt, że w żadnych liczących się rosyjskich mediach do dziś nie przyznano się do porażki w czasie zimnej wojny. To pokazuje choćby skalę tej manipulacji.

Niemiecka prokuratura umorzyła śledztwo w sprawie domniemanego zatrucia rtęcią Pana i Pańskiej żony.
– Cóż, ta historia jest całkiem prosta. Mówiąc w największym skrócie, nasze kłopoty, jeśli chodzi o pewne aspekty, nazwijmy je medycznymi, zaczęły się podczas naszego ostatniego pobytu w Moskwie. Tamtejsi doktorzy, którzy współpracowali z zagranicznymi instytucjami, polecili nam, byśmy pojechali przebadać się do szpitala w Berlinie. Nasz lekarz powiedział nam, że czytając wyniki naszych badań, stwierdza, że symptomy, jakie mamy, nie są normalne dla przeciętnego człowieka. Idąc za jego radą, udaliśmy się do Berlina, gdzie stwierdzono w naszych organizmach duże stężenia rtęci w połączeniu z różnymi innymi składnikami. Szpital zdecydował się przekazać te informacje policji w stolicy Niemiec. Oni niezwłocznie wszczęli śledztwo, a w związku z jego wynikami zawiadomili prokuraturę. Postępowanie przejęła sekcja prokuratorska zajmująca się badaniem zbrodni motywowanych politycznie. Z tego co wiem do tej pory, a są to najświeższe informacje, niemieccy śledczy nie znaleźli żadnych śladów na terenie swojego państwa. Teraz czekamy więc, jak to się rozwinie.

Dziękuję za rozmowę.

Za: Nasz Dziennik, Poniedziałek, 10 stycznia 2011, Nr 6 (3937) | http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110110&typ=sw&id=sw01.txt

Skip to content