Aktualizacja strony została wstrzymana

Za zasłoną wulkanicznej chmury – Stanisław Michalkiewicz

Jak wiadomo, wybuch wulkanu na Islandii, skąd chmura dymu i wulkanicznego popiołu napłynęła przez Ocean Atlantycki nad Europę sprawił, że większość zagranicznych dygnitarzy, którzy zapowiedzieli swoje przybycie do Krakowa na pogrzeb prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego żony, na uroczystości nie dotarła. Wyjątkiem był rosyjski prezydent Dymitr Miedwiediew, niemiecki prezydent Horst Koehler, premier Królestwa Maroka, który, jak gdyby nigdy nic, przyleciał do Krakowa Cessną, no i przede wszystkim – gruziński prezydent Michał Saakaszwili. Ten ostatni przyleciał do Krakowa z Waszyngtonu, co pokazuje, że jak ktoś chciał, to mógł, zgodnie z przysłowiem, że „nie ma złej drogi do swej niebogi”. Inni tak się wystraszyli popiołu z islandzkiego wulkanu, że zapomnieli nawet o istnieniu komunikacji kolejowej, jak np. legat Benedykta XVI na uroczystości pogrzebowe do Krakowa, Anioł kardynał Sodano.

Ale obawa przez posypaniem głowy wulkanicznym popiołem mogła być w wielu przypadkach tylko wygodnym pretekstem, za którym kryły się przyczyny poważniejszej natury. Pierwsza – polityczna. Warto zwrócić uwagę, że – jeśli nie liczyć prezydenta Niemiec, premiera Królestwa Maroka oraz dygnitarzy z Albanii i Kosowa – zagraniczni goście przybyli wyłącznie z krajów stanowiących niegdyś obszar Układu Warszawskiego. Ciekawe, że akurat islandzki wulkan musiał przyczynić się do odtworzenia po 20 latach tego podziału Europy. Przypadek to, czy może znak? Świętej pamięci ksiądz Bronisław Bozowski z warszawskiego kościoła Panien Wizytek przy Krakowskim Przedmieściu twierdził, że „nie ma przypadków, są tylko znaki”. Skoro tak, to cóż mogła oznaczać nieobecność w Krakowie dygnitarzy z Europy Zachodniej i Ameryki? Czy przypadkiem nieobecność ta nie dostarcza nam ważnej informacji, że w optyce tych dygnitarzy Polska pozostaje rodzajem trofeum strategicznych partnerów, czyli Niemiec i Rosji? Obecność w Krakowie zarówno niemieckiego, jak i rosyjskiego prezydenta, niezależnie od innych intencji, jakie im przyświecały, takie przypuszczenie potwierdza, podobnie jak nieobecność prezydenta USA Benedykta Obamy, a zwłaszcza – przewodniczącego Komisji Europejskiej Józefa Barroso, prezydenta UE Hermana van Rompuy’a, czy wreszcie pierwszego sekretarza NATO Andersa Rassmussena. Jeśli dodamy do tego deklarację prezydenta Obamy z 17 września ubiegłego roku, w której dał on do zrozumienia, że w związku ze zmianą priorytetów amerykańskiej polityki zagranicznej, USA żadnych dywersantów w Europie Środkowo-Wschodniej już nie potrzebują, decyzję o odstąpieniu od instalacji w Polsce tarczy antyrakietowej oraz westchnienie ulgi, jakie, mimo oddalenia, dało się słyszeć z Europy Zachodniej na wieść o „pojednaniu” polsko-rosyjskim, to wszystko układa nam się w logiczną całość. W tej sytuacji już się pewnie z czułych objęć strategicznych partnerów nie uwolnimy. Taki los wypadł nam.

Ale – oczywiście z wyjątkiem Jego Eminencji Aniola kardynała Sodano – nieobecność pozostałych dygnitarzy mogła mieć ponadto charakter demonstracji natury ideologicznej. Jak bowiem wiadomo, jednym z podstawowych postulatów, jakie władze Unii Europejskiej i wielu krajów członkowskich wysuwają pod adresem państwa, jest tak zwana „neutralność światopoglądowa”. Jest to postulat w gruncie rzeczy antypaństwowy, bo państwo, ustanawiając prawa, tym samym arbitralnie decyduje, jaka etyka obowiązuje na terenie publicznym – a tym samym – preferuje światopogląd, jaki tę etykę uzasadnia. Nie jest i nie może być więc „neutralne”. Ale w Europie i w Ameryce hasło to traktowane jest jedynie jako swego rodzaju narzędzie, przy pomocy którego następuje proces rugowania z terenu publicznego etyki chrześcijańskiej, jako podstawy systemu prawnego. Etykę chrześcijańską bowiem próbuje się zastąpić tam sytuacyjną etyką demokratyczną, według której dobre jest to, co aktualna większość uzna akurat za dobre, zaś złe – co aktualna większość uzna akurat za złe. Jest to propozycja odejścia od jednego z fundamentów cywilizacji łacińskiej, mianowicie – greckiego stosunku do prawdy, według którego prawda istnieje obiektywnie, niezależnie od tego, co większość na ten temat mniema.

Jest to tendencja bardzo podobna do tej, jaką pamiętamy z czasów pierwszej komuny, kiedy to dobre było to, co akurat za dobre uznała partia, a złe – co akurat partia uznała za złe. Partia zresztą nie ukrywała, że traktuje religię, nie tylko chrześcijańską, chociaż oczywiście – chrześcijańską w szczególności – jako rodzaj „opium dla ludu”, od którego trzeba lud jak najszybciej odzwyczaić. Ale religia, to nie tylko dogmaty wiary. Religia to również sakramenty i obrzędy, które stanowią ważny element kultury. Próby rugowania wraz z dogmatami również obrzędów, wytwarzały w kulturze bolesną wyrwę, pustkę, której niepodobna było niczym zapełnić, zwłaszcza podczas takich momentów, jak pogrzeby, kiedy to w postaci obrzędów kultura wytwarza rodzaj endorfin, pozwalających jakoś oswoić i złagodzić brutalne wtargnięcie śmierci. Pół biedy tam, gdzie można było skorzystać z ceremoniału wojskowego. Tam jednak, gdzie takiej możliwości nie było, pogrzeby zaczęły przypominać zwyczajną utylizację zwłok, co było rażące również dla partyjnych, którzy dla kariery do tego barbarzyństwa musieli się akomodować. Dlatego partia pod naciskiem dołów utworzyła przy KC wydział ceremoniału i obrzędowości świeckiej, gdzie różni ubowniczkowie, częściowo nawet rekrutowani spośród duchownych, którzy swój stan porzucili, wymyślali ceremonie, na ogół będące karykaturalnym naśladownictwem obrzędów katolickich. Było więc nadawanie imienia, wręczanie „dowodziku” osobistego i różne takie cyrki. Transformacja ustrojowa i rozwiązanie PZPR położyły kres temu błazeństwu, któremu musieli poddawać się zwłaszcza wojskowi i milicjanci, a widocznym znakiem przemiany był widok premiera Józefa Oleksego, zatopionego w modlitwie przed cudownym obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej.

Również w Rosji zarówno Jelcyn, jak i Putin, nie mówiąc o prezydencie Miedwiediewie, przestali się wygłupiać i zamiast walczyć z religią chrześcijańską, wprzęgają ją w tworzenie nowego wizerunku Rosji. Tymczasem w Europie Zachodniej dominuje tendencja całkiem odwrotna. Mamy tam do czynienia ze swoistą bigoterią „laickości”, wyrażającą się w nieprzejednanej wrogości do wszelkiej religii, a ponieważ wśród tamtejszych polityków przeważają durnie i tchórze bez kręgosłupa, którzy muzułmanów najzwyczajniej się boją i robią przed nimi w portki, to wrogość ta kieruje się przede wszystkim ku chrześcijaństwu, a zwłaszcza – Kościołowi katolickiemu. Tymczasem pogrzeb prezydenta Lecha Kaczyńskiego na Wawelu odbywał się w oprawie królewskiej, solennej wersji katolickiego ceremoniału, który – niezależnie od wymowy religijnej – jest od strony estetycznej po prostu piękny. Kto wie, czy bigoci „laickości” nie przestraszyli się ryzyka potężnego dysonansu poznawczego, który pozwoliłby im przekonać się na własne oczy o mizerii tej całej „laickości” i „neutralności światopoglądowej”, przypominając zarazem, że wspólnota cywilizacyjna wcale nie opiera się na Złotym Cielcu, tylko na identycznym odczuwaniu i rozumieniu pięciu wartości, o których pisał nie tylko sławny znawca antyku Tadeusz Zieliński, ale przede wszystkim – Feliks Koneczny: Dobra, Prawdy, Piękna, Zdrowia i Dobrobytu.

Stanisław Michalkiewicz

Felieton   Gazeta internetowa „Super-Nowa” (www.super-nowa.pl)   21 kwietnia 2010

Za: michalkiewicz.pl | http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=1593

Skip to content