Aktualizacja strony została wstrzymana

Bez swojej wiedzy i zgody… – Stanisław Michalkiewicz

Bo to jest wielka prawda stara; z poczwarki, miast motyla, nędzna wykluje się poczwara…”. Nie ma zbrodni bez kary, a w dodatku – „zbrodnia nie nazwana jest jak trucizna utajona w winie”. Nic więc dziwnego, że w 20 lat po bliskich spotkaniach III stopnia z generałem Kiszczakiem, jakie w różnych Magdalenkach odbywali konfidenci i pożyteczni idioci, wbrew obiegowej opinii o bezowocności takich stosunków, Polskę zaczyna zalewać fala osobliwego potomstwa tej sodomii, poprzez powiązania z razwiedką, pretendującego do pełnienia obowiązków elity. Niektórzy, dla lepszego kamuflażu, przebierają się nawet za duszpasterzy, chociaż na dobrą sprawę nikt przytomny nie powinien powierzyć ich pieczy nawet duszy od żelazka, ale większość, jak na przykład przewodniczący sejmowej komisji śledczej, pan poseł Mirosław Sekuła, jeśli nie próbuje zachować nawet pozorów przyzwoitości, to prawdopodobnie „bez swojej wiedzy i zgody”. W dodatku pan przewodniczący ma jeszcze i to szczęście, że urodził się dopiero w 1955 roku, bo aż strach pomyśleć, czego by narobił, gdyby, dajmy na to, urodził się wcześniej.

Na przykład, taki Roland Freisler, który urodził się w 1893 roku, najpierw był bezbarwnym adwokaciną. W 1925 roku wstąpił do Narodowosocjalistycznej Niemieckiej Partii Robotniczej i pnąc się do coraz wyższych grządek po szczeblach urzędniczej kariery, został wreszcie prezesem Trybunału Ludowego i w tym charakterze dopuścił się obrzydliwych mordów sądowych na uczestnikach spisku 20 lipca 1944 roku. Jedną z postaci owej obrzydliwości były obelgi, jakimi Roland Freisler obrzucał podsądnych, chociaż wcale nie musiał. Czy robił to z chęci przypodobania się Adolfowi Hitlerowi, czy też już machinalnie, „bez swojej wiedzy i zgody” Podobnie Mieczysław Widaj, który urodził się nawet trochę później, bo dopiero w roku 1912 i może dokonałby żywota w miarę przyzwoicie, gdyby w 1948 roku diabeł nie podkusił go, by zapisał się do PZPR. Jako już partyjny sędzia wojskowy dopuścił się niezliczonych zbrodni sądowych, wydając również 106 wyroków śmierci, m.in. na asa polskiego lotnictwa, płk Stanisława Skalskiego, czy majora Zygmunta „Łupaszkę” Szendzielarza.

Pan Mirosław Sekuła chyba też musiał być kuszony i to w dodatku chyba nie przez jednego, ale co najmniej przez dwóch diabłów, skoro najpierw zapisał się do AWS, a potem – do Platformy Obywatelskiej. Czym go diabły kusiły? Jakie miraże mu podsuwały? Na razie, to znaczy – na tym etapie razwiedka żadnych morderstw chyba się od niego nie domaga, ale po pierwsze – przecież nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa, a po drugie – już starożytni Rzymianie zauważyli, że consuetudo est altera natura, co w przełożeniu na ludowe przysłowie wykłada się, że od rzemyczka do koniczka. Przywilej późnego urodzenia, owszem – chroni, ale tylko do pewnego momentu. Zresztą – ta urzędnicza bezbarwność, to cedzenie słów przez zaciśnięte zęby… Więc jeśli na następnym etapie, w miarę postępu socjalizmu walka klasowa znowu się zaostrzy, to kto wie, czy nie pojawi się kolejny diabeł z nowymi ofertami?

O ile tedy panu posłowi Mirosławowi Sekule postępowanie „bez swojej wiedzy i zgody” można przypisać z uprzejmości, o tyle panu prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu postępowanie takie musimy przypisać z obowiązku mówienia prawdy. Odbierając na praskich Hradczanach z rąk prezydenta Wacława Klausa order Białego Lwa z Łańcuchem pan prezydent Kaczyński zupełnie serio powiedział, że po ratyfikacji traktatu lizbońskiego Unia Europejska powinna być silnym „związkiem państw”, a nie – „superpaństwem”. Problem polega na tym, że właśnie w traktacie lizbońskim zapisane są postanowienia, które Wspólnoty Europejskie, będące formą istnienia „związku państw”, przekształcają w Unię Europejską, która jest państwem związkowym, a więc – rodzajem „superpaństwa”.

Wprawdzie jest rozkaz, żeby udawać, iż Unia Europejska nie tylko „super”, ale w ogóle żadnym „państwem” nie jest, ale co z tego, kiedy w traktacie lizbońskim wszystkie właściwości państwa są jej przypisane, może z wyjątkiem najbardziej zewnętrznych, symbolicznych znamion, jak flaga, godło i hymn – które dla zmylenia naiwnych i uspokojenia hipokrytów zostały z traktatu usunięte. Unia Europejska ma bowiem terytorium, obejmujące obszar wszystkich państw stanowiących jej części składowe, ma obywateli, którymi wszyscy staliśmy się 1 grudnia, w dniu wejścia w życie traktatu lizbońskiego, a więc „ludność” – no i wreszcie władze w postaci prezydenta, ministra spraw zagranicznych, Komisji Europejskiej Rady Europejskiej i Parlamentu Europejskiego, ma Europejski Bank Centralny i wspólną walutę, ma Europol, czyli wspólna policję, Eurojust, czyli prokuraturę, ma organy władzy sądowniczej, a także – siłę zbrojną w postaci UZE.

Ponieważ jest absolutnie wykluczone, by pan prezydent Kaczyński w obecności czeskiego prezydenta Klausa, który traktat lizboński najwyraźniej zna, mógł świadomie kłamać, mamy dwie możliwości: albo pan prezydent Kaczyński traktatu lizbońskiego nie zna, albo wprawdzie znał, ale już zapomniał, co w nim jest zapisane. Pierwsza możliwość wydaje się na pierwszy rzut oka mało prawdopodobna, bo, jak pamiętamy, pan prezydent Kaczyński traktat lizboński negocjował, a skoro tak, to nie znać go nie może. Kiedy jednak przypomnimy sobie, jak wyglądało to negocjowanie, to znaczy – jak pan prezydent, w trakcie niezwykle częstych przerw, wielokrotnie łączył się telefonicznie ze swym bratem Jarosławem, a także – że po zakończeniu negocjacji nie tylko on, ale również pozostali ich uczestnicy mieli trudności z wyjaśnieniem, na czym właściwie polegał ich negocjacyjny sukces, to prawdopodobieństwo, iż pan prezydent negocjował traktat lizboński „bez swojej wiedzy i zgody”, wydaje się całkiem spore. Ale nie można też wykluczyć z góry możliwości drugiej – że prawdzie pan prezydent traktat lizboński mniej więcej znał, ale już zapomniał o co tam chodziło.

Rzecz w tym, że trudności z objaśnieniem negocjacyjnego sukcesu mogły wynikać z dysonansu między propagandową potrzebą sukcesu, a rzeczywistością. Jak bowiem pamiętamy, zarówno rząd pana premiera Jarosława Kaczyńskiego, jak i pan prezydent, lubili prezentować się opinii publicznej w charakterze płomiennych obrońców interesów narodowych i państwowych. Ponieważ było oczywiste, że traktat lizboński w obydwa te interesy godzi, trzeba było, gwoli zatarcia tego nieprzyjemnego wrażenia, wykreować jakiś sukces. Ponieważ żadnego sukcesu nie było, zastąpiono go czystą propagandą i stąd trudności z objaśnieniem opinii publicznej, na czym właściwie on polegał. Nie muszę chyba nikogo przekonywać, że dla pana prezydenta musiało to być niezwykle przykre przeżycie traumatyczne, a wiadomo, że tego rodzaju przeżycia ludzie chętnie wymazują ze świadomości. Toteż nic dziwnego, że pan prezydent może dzisiaj już nie pamiętać, co właściwie jesienią ratyfikował i na Hradczanach wprawdzie mówił całkiem serio i szczerze, ale mimo to – „bez swojej wiedzy i zgody”.

Stanisław Michalkiewicz

Felieton   tygodnik „Najwyższy Czas!”   29 stycznia 2010

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.


Za: michalkiewicz.pl | http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=1211

Skip to content