Aktualizacja strony została wstrzymana

Wzrokiem naturalisty – Stanisław Michalkiewicz

Z jednej strony słyszymy, że jest tak dobrze, że już dobrzej być nie może, że Umiłowani Przywódcy elastycznym, śmiałym i wesołym krokiem prowadzą Ludzkość ku świetlanej przyszłości, ale z drugiej strony dobiegają niepokojące wieści, a to o globalnym ociepleniu, które nam zagraża, a to o deficycie wody pitnej, który spędza sen z powiek nawet pani Kindze Rusin, a to o kryzysie w jakim – oczywiście tu i ówdzie – pogrąża się współczesny świat, a przynajmniej – niektóre jego części. Skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle? Na to pytanie pada wiele odpowiedzi, które mają jednak tę wadę, że niekiedy bardzo różnią się między sobą. Na przykład pan prof. Erhlich z Pennsylwanii utrzymuje, że to wszystko dlatego, że jest za dużo ludzi, że gdyby tak ludzkość zredukować do najwyżej jednego miliarda, to znowu byłoby dobrze, jak nie przymierzając w Polsce za Gierka. Pan prof. Erhlich uczestniczył nawet w sympozjonie pod tytułem „Przeciw zagładzie” zorganizowanym przez papieską Akademię Nauk. Pomysł, by przeciwdziałać zagładzie przy pomocy zagłady około 6,5 miliarda ludzi jest – owszem – bardzo odważny, ale i on ma pewne słabe punkty. Po pierwsze – od kogo zaczynamy? Przecież nawet na najdłuższej drodze trzeba postawić pierwszy krok, więc odpowiedź na to proste pytanie jest konieczna. Konieczna – ale widocznie nie łatwa, bo nawet pan prof. Erhlich swoją egzystencję musi uważać za konieczną, skoro dożył ponad 80 lat, więc najwyraźniej nie zamierza zaczynać tej redukcji od siebie. Najwyraźniej musi uważać, że poświęcić się dla Ludzkości powinien ktoś inny, ale tym bardziej wraca pytanie: kto, czyli – od kogo zaczynamy zbawienną redukcję? Wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler uważał, że należy rozpocząć ją od Żydów, ale dzisiaj już wiadomo, że to była straszliwa pomyłka. No dobrze, od Żydów zaczynać nie można – ale w takim razie – od kogo? Z kolei pani filozofowa Magdalena Środzina uważa, że przed głobalnym ociepleniem i w ogóle – zapaścią klimatyczną – mogą uratować świat muzułmańcy imigranci, którzy – podobnie zresztą jak Żydzi – nie jedzą wieprzowiny, a hodowla świń fatalnie oddziałuje na klimat. Gdyby zatem Polska przyjęła muzułmańskich imigantów w ilości zalecanej przez Naszą Złotą Panią, to zaraz klimat by się poprawił, a skoro klimat by się poprawił, to ludziom żyłoby się lepiej, ludziom żyłoby się weselej, niczym w Rosji za Stalina. Wymagałoby to oczywiście zholokaustowania świń, ale czegóż się nie robi dla dobra Ludzkości? „Kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku” – zauważył Voltaire. Inni wreszcie uważają, że wszystkiemu winna masoneria, która jakoby pragnęła poprawić świat, ale niezupełnie jej to wychodzi, podobnie jak nie wychodziło to Malapucyuszowi Chałosowi, bohaterowi jednego z opowiadań Stanisława Lema w „Cyberiadzie”. Podobne pragnienia żywią komuniści i ich łagodniejsza odmiana w postaci socjaldemokratów, którzy z kolei uważają, że wszystkiemu winne są narody. Jeśli zlikwidować narody, to na świecie zapanuje pokój, niczym na cmentarzu. Ten pogląd zyskał aprobatę tak zwanych „ojców założycieli” Unii Europejskiej: Jana Monneta i Roberta Schumana, których bezlitośnie demaskuje francuski polityk Filip de Villiers w solidnie udokumentowanej książce „Gdy opadły maski”. Okazuje się, że Jan Monnet był nie tyle może świadomym amerykańskim agentem, co współpracował z amerykańskim wywiadem „bez swojej wiedzy i zgody”, chociaż nie protestował, gdy podstawieni przez agentów tzw. „murzyni” napisali mu jego „Wspomnienia”. Z kolei Robert Schuman był rodzajem oportunistycznego dekownika, co to angażował się w ruch oporu w każdej zakrystii – oczywiście w przerwach między posiłkami i modlitwami – dzięki czemu może nawet dostąpić zaszczytu wyniesienia na ołtarze w charakterze politycznie poprawnego świątka. W tej sytuacji tylko patrzeć, jak na ołtarze zostanie wyniesiony Lech Wałęsa, ale mniejsza o to, bo ważniejsze jest, że przez Europę i Północną Amerykę przewala się komunistyczna rewolucja, której celem, a właściwie – jednym z celów – jest przekształcenie historycznych europejskich narodów w tak zwany „nawóz historii”, Oczywiście narodów europejskich, bo lewantyńskich – już nie, a zwłaszcza – narodu żydowskiego. Jak widzimy – nie jest łatwo naprawić świat i pewnie dlatego, chociaż oczywiście jest dobrze, a będzie jeszcze dobrzej – ale jednocześnie świat nękany jest kryzysami. Ponieważ po II Soborze Watykańskim Kościół zapragnął dotrzymać kroku światu, to nic dziwnego, że kryzys dotknął również jego.

Zamiast życia wiecznego – życie długie

Jedną, chyba nawet najważniejszą przyczyną tego kryzysu jest postępujący zanik potrzeby życia wiecznego wśród społeczności europejskich i północnoamerykańskich, zwłaszcza wśród warstw aspirujących do bycia „wyższymi”. Zamiast życia wiecznego, ludzie ci pragną życia długiego, a naprzeciw temu pragnieniu wychodzi medycyna, oferując – na razie jeszcze nieśmiało, ale to tylko skromne początki – części zamienne, pobierane z ludzi zdrowych. Tak pisał o tym Antoni Słonimski w wierszu „Gołąb ostatni”: „Porwały mnie plemiona zdziczałych tubylców, zbrojnych w maczugi światła, strzały laserowe, ponaddźwiękowe dzidy, kobaltowe proce, paraboliczne bębny, flety bioplazmy, wtórujące podskokom sztucznych serc lub krwawych, wydartych z piersi trupów jeszcze nie ostygłych.” Skoro tedy największa wartość, jaką oferowało chrześcijaństwo, w postaci życia wiecznego, została wzgardzona, to nic już nie staje na przeszkodzie, by rozwinął się technologiczny kanibalizm, który wychodzi naprzeciw potrzebie życia długiego.

Ale nie tylko o długość życia chodzi. O ile dawniej – powiedzmy to po chamsku – Kościół sprzedawał nadzieję, to obecnie popyt na ten towar coraz bardziej maleje, a rośnie na życie nie tylko długie, ale i umożliwiające nażarcie się świata. Całego oczywiście zeżreć się nie da, ale trzeba próbować zeżreć jak najwięcej. Naprzeciw tej potrzebie wychodzą cudowne diety i cudowne terapie, które w niezwykłych ilościach oferowane są przez rozmaitych cudownych uzdrowicieli – oczywiście nie za darmo. Ludzie bowiem, którzy utracili wiarę w życie wieczne, w coś jednak potrzebują wierzyć, więc gotowi są uwierzyć we wszystko, nawet w „Wielką Lechię”, nie mówiąc już o cudownych dietach, czy terapiach. Toteż nic dziwnego, że po II Soborze Watykańskim – jak to przenikliwie zauważył Mikołaj Gomez Davila – Kościół utraciwszy nadzieję, że ludzie będą postępować zgodnie z jego nauczaniem, zaczął nauczać tego, co ludzie robią. A co ludzie robią?

Zdrowie i seks

Każdy organizm ma do spełnienia dwa zadania: musi dostarczyć sobie energii, a więc – odżywiać się – oraz musi zapewnić ciągłość gatunku, do którego należy. Stara angielska modlitwa przed jedzeniem brzmiała następująco: „Jedni mają mięso, a nie mogą jeść. Inni go nie mają i cierpią głodu męki. A my mamy mięso i możemy jeść. Niech więc Bogu będą za to dzięki.” Możemy jeść… A kiedy możemy jeść? Wtedy, gdy jesteśmy zdrowi. Toteż zdrowie nie tylko jest warunkiem niezbędnym, by nażreć się świata, ale też jest jedną z dwóch spraw autentycznych. Wiadomo, że każdy może zachorować, podobnie jak wiadomo, że każdy może umrzeć. Zatem choroba i śmierć, w odróżnieniu od innych zdarzeń życiowych, które wcale nie musząc już być autentyczne, zachowują swoją autentyczność. Widać to między innymi w telewizyjnych serialach, które, pod pozorem rozrywki, dostarczają widzom wskazówek jak żyć i co jest ważne. Otóż w każdym serialu jedną ze spraw poważnych, przydających życiu dramatyzmu, jest choroba, nie mówiąc już o śmierci.

Drugą taką sprawą, którą człowiek przeżywa autentycznie, jest seks. Nawet nie miłość, chyba że jest to miłość własna, czyli skrajny egoizm, który w innym człowieku widzi tylko narzędzie dla osiągnięcia własnej przyjemności. Dlatego też, przy pozorach intencji zagwarantowania „dobrostanu”, coraz większą konkietę robi hedonizm, będący pożywką dla rozmaitych zboczeń, z sodomią i gomorią na czele. Tak bywało i dawniej – ale takie postawy były raczej wyjątkowe i ukrywane, podczas gdy obecnie mamy do czynienia z intensywną ich propagandą, a nawet zapowiedziami karania każdej krytycznej wypowiedzi na ich temat. Ten hedonizm pozostaje w oczywistej sprzeczności z krzewionym przez chrześcijaństwo altruizmem, który wymaga poświęcenia własnej wygody, własnej przyjemności, własnego interesu, a nawet własnego życia. Ale socjalizm zawsze nakierowany był na rozbudzanie w ludziach rozmaitych form pożądania, na czele z pożądaniem cudzej własności, które było motorem wszystkich rewolucji. Dlatego ze zdumieniem wypada odnotować uwagę papieża Franciszka, jakoby w dzisiejszych czasach ducha Chrystusowego najlepiej wyrażali komuniści. Ze zdumieniem – bo już na pierwszy rzut oka widać różnicę; Chrystus mówił: daj, podczas gdy komuniści mówią: bierz!

Przemysł rozrywkowy

Spadek zainteresowania życiem wiecznym i wzrost zainteresowania zdrowiem i seksem sprawił, że również w Kościele pojawiła się skłonność do zastępowania wiary rozmaitymi socjotechnikami. Wychodzą one naprzeciw bardzo żywym, zwłaszcza wśród ludzi młodych, skłonnościom do zabawy, czyli tak zwanego „imprezowania”. Warto zwrócić uwagę, że pretekstem do „imprezowania” może być cokolwiek, może być wszystko, a więc zarówno pielgrzymki do miejsc cudownych, jak i festiwale „Jurka Owsiaka”. Nie jest więc wykluczone, że miłośnicy „imprezowania” nie pominą żadnej ku niemu okazji – zarówno pobożnej, jak i bezbożnej. Tymczasem wielu przedstawicieli duchowieństwa to zamiłowanie do imprezowania utożsamia z sukcesem duszpasterskim – bo statystyki dają pozór dla takiego mniemania. Wiąże się to z nadskakiwaniem „młodym”, co robią również eunuchoidalne rządy Europy Zachodniej, a w rezultacie „młodość” z kategorii biologicznej stopniowo awansuje do kategorii etycznej. A młodzi – jak to młodzi; chętnie przyjmują nadskakiwanie, natomiast wymagania – raczej niechętnie. Toteż słusznie Prymas Wyszyński zżymał się, gdy podczas pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski w 1979 roku, publiczność papieża oklaskiwała. Jeśli oklaskują, to mogą też gwizdać – jak to na imprezach.

Pewność, czy rozterka?

Ludzie nawet i dzisiaj oczekują do Kościoła pewności. Tymczasem Kościół sprawia niekiedy wrażenie, jakby sam nie był do końca pewny tego, co głosi. Trudno powiedzieć, czy jest to rezultat rozwijania się w Kościele kultu Świętego Spokoju, czy też forsowanej po II Soborze Watykańskim tak zwanej „kolegialności”, która jest po prostu rodzajem ograniczonej demokracji tyle, że nazwanej eklezjastycznym żargonem. Ale w demokracji, nawet jeśli nazwać ją „kolegialnością”, coraz więcej spraw rozstrzyga się przez głosowanie. Jednak głosowanie nie jest w stanie dostarczyć nikomu informacji o tym, jak jest – a tylko – jakie opinie mieli członkowie głosującego gremium. W rezultacie trudno bez zastrzeżeń przyjmować prawdy ustalane w drodze głosowania, bo każdy zdaje sobie sprawę, że przy innym układzie sił, ustalona prawda mogłaby wyglądać zupełnie inaczej. Do tego dochodzi kult Świętego Spokoju, którego teologia jest prosta, jak budowa cepa: byle tylko nikogo nie urazić. Toteż nic dziwnego, że na tym gruncie pojawiają się takie kwiatki, jak watykański dokument stwierdzający, iż „w przeszłości” zdarzały się niewłaściwe interpretacje Ewangelii w duchu niekorzystnym dla Żydów. Skoro jednak takie niewłaściwe interpretacje zdarzały się „w przeszłości”, to skąd możemy mieć pewność, że obecne są już „właściwe”? Warto przy tym dodać, że interpretowanie Ewangelii jest podstawową funkcją Magisterium Kościoła, którego nauczanie cieszy się walorem nieomylności z uwagi na asystencję Ducha Świętego. Jeśli jednak sama Stolica Apostolska stwierdza, że „w przeszłości” różnie bywało, to takie nauczanie nie dostarcza nikomu pewności, tylko pogłębia rozterki. A ludzie mają dosyć rozterek i bez Kościoła, więc jeśli on też zacznie dostarczać rozterek, to właściwie do czego ma być potrzebny?

Zgodnie z prawem Parkinsona

Jak wiadomo, Parkinson twierdził, że gdy organizacja utworzona dla realizowania jakiegoś celu, nadmiernie się rozrośnie, to po przekroczeniu pewnego progu nie zajmuje się już działalnością zewnętrzną, czyli osiąganiem celów, dla których powstała, tylko koncentruje się na sobie samej. Pewne objawy w Kościele wskazują, że tak może się dziać. Coraz więcej uwagi Kościół poświęca problemom, którymi żyje duchowieństwo, na sprawy celibatu księży, roli kobiet, problemu homoseksualizmu, czy obecnie – pedofilii. Zwracał na to uwagę jeszcze za pierwszej komuny Stefan Kisielewski. Oto – powiadał – żyjemy w ustroju, który milionom ludzi łamie moralne kręgosłupy, zmusza do codziennego zakłamania – a tymczasem „Tygodnik Powszechny” zajmuje się eleganckimi, ale oderwanymi od tej codzienności problemami, jak właśnie – rola kobiet w Kościele, czy celibat księży. Dzisiaj komuna już takiego zakłamania, jak wtedy, od nikogo nie żąda, bo forsowany jest inny rodzaj zakłamania – ale Kościół hierarchiczny, zajęty wpatrywaniem się we własny pępek, przestaje to dostrzegać. W rezultacie mamy potężny kryzys przywództwa, bo duchowieństwo, w coraz większym stopniu zajęte sobą, do żadnego przywództwa nie ma już głowy. Myślę, że ostatnim wielkim przywódcą, który znakomicie sprostał roli, jaką wyznaczył mu Bóg i historia, był Stefan kardynał Wyszyński. To niedobrze.

Stanisław Michalkiewicz

Felieton    Portal Informacyjny „Magna Polonia” (www.magnapolonia.org)    27 sierpnia 2019

Skip to content