Aktualizacja strony została wstrzymana

Prof. Bartyzel: O partii antypolskiej, postępie postępu i historii alternatywnej (splot)*

Największym problemem Polski nie są wrogowie zewnętrzni, bo któryż naród i które państwo ich nie ma – chyba że leżące z dala od geopolitycznych punktów przecięcia? Naszym problemem nr 1 jest istnienie, skala zasięgu i siła nienawiści Partii Antypolskiej w Polsce, która istnieje nieprzerwanie już od połowy XVIII wieku, od kiedy pojawili się Podczaszycowie w dwukolnych karyjulkach, przybyli nas „cywilizować i europeizować”, ale ujawnia się ze szczególną złośliwością, gdy tylko wzmaga się nacisk z zewnątrz. Partię tę znamionuje tak silna ojkofobia, że należącym do niej wszystko, co polskie, śmierdzi, i tak rozwiązła ksenofilia, że gotowi są znaleźć usprawiedliwienie dla każdego roszczenia i każdego pomówienia pod naszym adresem nawet bez specjalnych zachęt, wręcz prześcigając się w nadgorliwości. Co więcej, o ile jeszcze da się przynajmniej zrozumieć wrogość tych, których pochodzenie etniczne skłania do solidaryzowania się z naszymi wrogami, bo jest to przynajmniej racjonalne, o tyle ojkofobia „tutejszych” jest zupełnie niewytłumaczalna bez wzięcia pod uwagę jakiejś sfery irracjonalnych kompleksów. Można zauważyć, że w antypolskości tej partii jest jakieś perwersyjne odwrócenie normalnego ordo caritatis: miłosne uczucie, wolę służenia, szacunek i lojalność wobec tego, co najbliższe uważają oni za coś nieetycznego, toteż gardząc tym i obrzucając je błotem uważają się za ludzi moralnie stojących wyżej, a nawet szlachetnych.

***

Postępy postępu postępują dzisiaj w tak zawrotnym tempie, że russowsko-jakobińska koncepcja obywatelstwa opartego na idei granicy, implikującej odmienność obywateli od tych, którzy nimi nie są; uwarunkowanego przynależnością do konkretnej wspólnoty etnicznej i do ludu sprawującego suwerenną władzę na terytorium państwa narodowego, z którą to przynależnością wiążą się nie tylko pewne prawa, ale również określone obowiązki, „przodującym” ideologiom płynnej ponowoczesności jawi się wręcz jako reakcyjna, więc jako przeszkoda, którą należy koniecznie obalić. Czym natomiast owe „przodujące” kierunki, jak marksizm poststrukturalistyczny, liberalizm egalitarny oraz eufemistycznie określane „nowe ruchy społeczne”, jak feminizm, ekologizm i queer, chcą zastąpić tę przestarzałą ideę obywatelstwa? Otóż, takim przekształceniem statusu obywatela i związanych z nim praw, iż całkowicie wystarczającym kryterium obywatelskości ma być sam akt zgłoszenia roszczenia do posiadania praw obywatelskich. W konsekwencji zatem oznacza to oderwanie statusu podmiotu praw obywatelskich od bycia członkiem określonej wspólnoty politycznej, a wprowadzeniem sytuacyjnego kryterium ich posiadania. Przekładając to konkret, wystarczy zatem znaleźć się jakimkolwiek sposobem (np. jako „uchodźca”) na jakimś terytorium, aby stać się sytuacyjnie „obywatelem”.

„Uczenie” uzasadnia to np. Habermas, twierdząc (w „Uwzględniając Innego”), że od imigrantów nie można wymagać żadnych form asymilacji kulturowej, to jest integracji z porządkiem etyczno-politycznym konkretnej wspólnoty narodowej, gdyż wystarczy jedynie integracja polityczna, tj. uznanie instytucji państwa demokratycznego. Inni powołują się natomiast na słynną ideę H. Arendt, „prawa do posiadania praw”, jako upoważnienia do działania politycznego, zaś Linda Bosniak używa pojęcia „etycznej terytorialności” jako uzasadnienia praw wszystkich osób obecnych na terytorium danego państwa. Wszyscy przedstawiciele tych kierunków odrzucają nawet umiarkowaną wersję starego liberalizmu, czyli tzw. liberalny nacjonalizm, wiążący status obywatela jako posiadacza praw obywatelskich z konkretnym państwem narodowym, formułując postulat (D. Held, D. Archibugi), „demokracji kosmopolitycznej”, w której już nie da się odróżnić obywatela od nie-obywatela, do czego zresztą można dojść także od drugiego krańca, czyli przez „demokrację miejską”. Kategoria obywatelstwa powinna opierać się „płynnej tożsamości”, jako możliwość dynamicznego związku z różnymi wspólnotami, od dzielnicy po całą ludzkość.

Ale wisienkami na tym torcie są pomysły ideologów trzeciego z wymienionych nurtów, czyli owych „nowych ruchów społecznych”. Tu obywatelstwo rozumiane jest performens, a więc jako zdekonstruowana idea praw jako „serii” – czasoprzestrzennnej korelacji aktów zgłaszania praw partykularnych w przestrzeni publicznej. I tak na przykład Peter Swan głosi ideę „obywatelstwa ekologicznego”, pojętego jako praktyka polityczna polegająca na zgłaszaniu na poziomie międzynarodowym roszczeń prawnych do środowiska przez jednostki. Feministka Niamh Reilly twierdzi, że „feminizm kosmopolityczny”, oparty o ponadnarodowy dialog pomiędzy kobietami, powinien zerwać nawet z założeniem o istnieniu jednej tożsamości kobiecej. Dziekan Wydziału Prawa na Uniwersytecie Londyńskim Carl Stychin, występujący też jako rzecznik „ruchu queer”, domaga się z kolei, aby w UE zmodyfikować „przestarzałą” już, czysto legalistyczną koncepcję praw podmiotowych, przez uwzględnienie „obywatelstwa seksualnego” Unii Europejskiej, co pozwoli tworzyć konkurencyjne sfery publiczne, w których kształtują się seksualne tożsamości i praktyki dekonstrukcji zastanych norm seksualnych, a w konsekwencji nie tylko legalizację tożsamości mniejszości seksualnych, lecz również ich polityzację i esencjalizację, tj. wytworzenie jednej, politycznie uznanej „europejskiej tożsamości homoseksualnej”.

Jeżeli Państwo zdziwili się, że poświęcam tyle uwagi temu marksistowsko-onanistycznemu (copyright Krzysztof Ostaszewski) bełkotowi, to wyjaśniam, że powodem był obowiązek recenzencki. Ale nie żałuję, bo dzięki tej lekturze mogłem wypracować dwa własne wnioski. Oto one:

1) Zważywszy, że autorzy tych elukubracji nie są jakimiś niszowymi pisarzami, nie muszą chować się po lasach żeby odprawiać czekoladowe gusła, tylko okupantami katedr na prestiżowych uczelniach, publikującymi w renomowanych wydawnictwach i w czasopismach z listy filadelfijskiej, to uważam, że ca 90 procent fakultetów społecznych i humanistycznych na Zachodzie, będących jaskiniami prawdziwego ciemnogrodu, należałoby zamknąć i nie tylko zamknąć, ale ich budynki zburzyć, zaorać oraz posypać wapnem i solą.

2) Chociaż tradycjonalista nigdy naprawdę nie pokocha nowożytnego państwa narodowego, to trzeba uznać, że dopóki ono jeszcze zipie, stanowi jedyną realną zaporę przeciwko implementacji tego szaleństwo w rzeczywistość. Mają więc rację Roger Scruton i Adam Wielomski, że nie mamy wyjścia: musimy go bronić, bo nie mamy żadnego innego oparcia (nawet w Kościele, też spustoszonym) i inaczej wpadniemy w łapy owych „kosmopolitycznych obywateli”, którzy – mając przecież wpływowych protektorów i sponsorów – urządzą nam takie piekło, przy którym bolszewizm zacznie się wydawać tyranią dobrotliwą.

***

II wojna światowa wybuchła z powodu nieustannych prowokacji, jakich Polacy i polskie władze dopuszczały się wobec lojalnej i pokojowo nastawionej mniejszości niemieckiej, a także wobec niemieckiego państwa, rządzonego przez miłującego pokój wybitnego przywódcę socjalistycznego. Po prowokacji gliwickiej Niemcy nie miały już innego wyjścia, jak odpowiedzieć siłą na akty przemocy, których nie przerwały nawet działania wojenne, jak dowodzi tego np. bydgoska „krwawa niedziela”. Również władze Związku Radzieckiego, od dawna z niepokojem przyglądające się szalejącemu w Polsce antysemityzmowi oraz prześladowaniom ludności ukraińskiej i białoruskiej na okupowanych przez Polskę Zachodniej Ukrainie i Zachodniej Białorusi, zdecydowały się wziąć je w opiekę, kiedy było jasne, że wersalski bękart się rozpada.

Pomimo tego, na obszarze tzw. Generalnej Guberni nadal działali bezkarnie polscy naziści, wykorzystując nazbyt łagodny reżim okupacyjny. Z powodu zaangażowania wojennego władze niemieckie nie były w stanie zapobiec masakrom dokonywanym notorycznie przez polskich nazistów na ludności żydowskiej, jak na przykład w Jedwabnem. Gęsto zaczęły także powstawać polskie obozy śmierci, w których, wobec niedostatecznej uwagi administracji niemieckiej, bezkarnie dopuszczono się zagłady Żydów. Z kolei na obszarach etnicznie ukraińskich polscy naziści i wyzyskiwacze ludu ukraińskiego sprowokowali starcia z partyzancką Ukraińską Armią Powstańczą, doprowadzając do niepotrzebnego wzajemnego przelewu krwi.

Nawet kiedy Armia Czerwona wyzwoliła już ziemie pomiędzy Bugiem a Odrą, polscy naziści z faszystowskiego podziemia, wykorzystując to, że władza ludowa jeszcze nie okrzepła, nadal mordowali niedobitki ocalałych z Holocaustu i rabowali ich mienie, zaś inna ich część, podstępnie wkradłszy się w szeregi nowej, demokratycznej administracji, rozpoczęła mordowanie Ślązaków oraz Niemców na tzw. Ziemiach Odzyskanych. Należy przypominać nieustannie potomkom morderców, że zbrodnie przeciwko ludzkości są nieprzedawnialne.

Tak chyba powinna wyglądać ostateczna wersja historii II wojny światowej w podręcznikach szkolnych, która podobałaby się i Żydom, i Niemcom, i Rosjanom, i Ukraińcom?

Prof. Jacek Bartyzel

* powyższy tekst jest kompilacją krótkich fajsbukowych wpisów profesora Bartyzela który został opracowany przez A. Jakubczyka

Za: Myśl Konserwatywna – Tradycja ma przyszłość (3 lutego 2018)

Skip to content