Aktualizacja strony została wstrzymana

Afery wokół dziejów braci Bielskich ciąg dalszy

Histeryczne opowieści zamiast historycznych ustaleń

Na fali medialnej promocji hollywoodzkiej superprodukcji „Opór” (filmu o żydowskim „obozie rodzinnym” na Nowogródczyźnie w latach okupacji niemieckiej) i promującej film książki Piotra Głuchowskiego i Marcina Kowalskiego „Odwet. Prawdziwa historia braci Bielskich” także krakowskie Wydawnictwo Literackie postanowiło wtrącić swoje trzy grosze. Efektem tej inicjatywy jest przetłumaczenie na język polski i wydanie książki amerykańskiego publicysty Petera Duffy’ego: „Bracia Bielscy. Historia żydowskich partyzantów, którzy rzucili wyzwanie nazistom” (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2009).

Film przemknął przez ekrany polskich kin bez większego echa. Artystycznie nijaki, historycznie zakłamany, na szczęście nie wyrządził większych szkód widzom, bo ci po prostu zbojkotowali go nogami. Książka Piotra Głuchowskiego i Marcina Kowalskiego (wydana i promowana przez „Gazetę Wyborczą”) okazała się plagiatem i kompilacją z innych, znanych już książek. Została więc wycofana z rynku – choć z jej podtytułu miało wynikać, że to „prawdziwa historia”. Czy historia może być nieprawdziwa? Mamy albo prawdę, albo fałsz, a nie fałsz prawdziwy i prawdę nieprawdziwą…
Można postawić pytanie zasadnicze – dlaczego jesteśmy epatowani takimi opowieściami właśnie teraz, gdy trwa tzw. dialog i padają obustronne deklaracje o chęci porozumienia i wyjaśniania wszelkich drażliwych spraw? Wszak zakłamywanie rzeczywistości temu nie służy, zarówno na krótką, jak i na dłuższą metę. Zarzucanie rynku wydawniczego takimi opowieściami, całkowicie rozmijającymi się z prawdą, ma wydźwięk jedynie propagandowy. W tym przypadku ilość nie przechodzi w jakość (albowiem nie wydaje się opracowań coraz to lepszych), tylko w pospolitą bylejakość. Gnieciuchami na użytek pseudodialogu nie powinniśmy się w ogóle zajmować, ale co zrobić, gdy jest ich coraz więcej? Wygląda to na zamiar zastąpienia historii zbiorową histerią.

II RP – „instytucjonalnie antysemicka”
Książka Petera Duffy’ego należy do kategorii doraźnej politgramoty historycznej. Są w niej jednoznaczne stwierdzenia, które ją całkowicie dyskwalifikują, urągające rzetelności i uczciwości intelektualnej (o czym za chwilę). Nie wiemy, kim byli wewnętrzni recenzenci tej książki i osoby, które ją jako tako opracowywały, na użytek czytelnika polskiego (a są tego niewielkie ślady). Być może wstydzili się ujawnić swe nazwiska, co tylko gorzej o nich świadczy, że przychylne opinie wynikały nie z ich elementarnej niewiedzy, ale być może – tak, można tak powiedzieć – ze złej woli. Książka bowiem roi się od błędów, uproszczeń, półprawd i oczywistych nieprawd. Jako taka nie powinna być w ogóle wydana, w dodatku w takiej formie, bez słowa krytycznego komentarza i poważnych, merytorycznych przypisów wyjaśniających czytelnikowi polskiemu, że tak właśnie pokazywana jest na Zachodzie polska historia i z czego to zjawisko wynika. Tym bardziej że Duffy nie ogranicza swej pracy tylko do okresu okupacji niemieckiej. Zawarł w niej bardzo szerokie tło „historyczne”, dając obraz życia społeczności żydowskiej w okresie II RP (1918-1939) oraz pod pierwszą okupacją sowiecką (1939-1941). Jest to obraz z gruntu fałszywy, powielający w istocie komunistyczne stereotypy o „pańskiej” Polsce, w której prawie wszystkim (poza ziemiaństwem i duchowieństwem?) było źle lub bardzo źle.
Oto próba jego historiozofii. Pisząc o początkach rewolucji bolszewickiej w Rosji, która zapoczątkowała kres imperium carskiego, Duffy pisze: „Lenin oddał kontrolę nad Białorusią niedawno powołanemu i kontrolowanemu przez Niemców rządowi polskiemu” (s. 18). Po pierwsze, nie było wówczas żadnej Białorusi w sensie polityczno-państwowym. To było pojęcie historyczne i geograficzne. Lenin nie oddał nic polskiemu rządowi, bo ten powstał dopiero w listopadzie 1918 roku, wcześniej zaś bolszewicy zawierali układy graniczne z wojskami II Rzeszy Niemieckiej.
Po powstaniu II RP „(…) polscy właściciele ziemscy na Białorusi, bogacze wśród biednej ludności, domagali się przywrócenia ich dawnej dominacji” (s. 19). W rzeczywistości chodziło tylko o przywrócenie poprzedniego stanu posiadania, naruszonego przez okupacyjne władze rewolucyjne bolszewików. Co w tym złego? Wszak własność prywatna jest chroniona prawem w całym cywilizowanym świecie.
Trudno też zgodzić się z autorem, że „Większość Żydów zachowała neutralność wobec konfliktu, co wzbudzało niezadowolenie Polaków” (s. 20). To był konflikt, w którym nie było miejsca na neutralność. Obywatele II RP byli zobowiązani do wszelkich świadczeń na rzecz swego państwa, w tym przede wszystkim jego obrony. Tymczasem bywało i tak, że sympatie części mniejszości narodowych okazywane były najeźdźcom bolszewickim podczas wojny 1920 roku. To właśnie wzbudzało „niezadowolenie Polaków”, a nie jakaś nieokreślona neutralność.
Także niepodległa Polska w oczach Duffy’ego przedstawiona jest zgodnie z duchem propagandy bolszewickiej, jako państwo stosujące ucisk „narodowo-klasowy”. Jakże bowiem rozumieć inaczej takie oto twierdzenie: „Instytucjonalny antysemityzm był smutną rzeczywistością. Istniało karne opodatkowanie, a poszczególne grupy zawodowe obowiązywały różne ograniczenia. (…) Żydowskich rzemieślników, stanowiących większość przedstawicieli tej grupy zawodowej w Polsce, zmuszano do dyskryminującego egzaminu z języka polskiego, mimo że często władali jedynie jidysz” (s. 22).
Oczywiście, nic takiego nie miało miejsca, ale skoro papier jest cierpliwy, to Duffy z tego skorzystał. Dziwi natomiast postawa wydawnictwa, które zdobyło się (na końcu książki, malutkim drukiem) na lakoniczne wyjaśnienie: „Nie istniało w II Rzeczypospolitej karne opodatkowanie mniejszości narodowych” (s. 334). Ale tego typu uwagi nie są przez wszystkich czytelników dostrzegane i powinny znajdować się na tej samej stronie pod tekstem! (Zabieg taki, w przypadku najbardziej rażących uwag autora, wykonany został kilkakrotnie, za każdym razem na końcu książki i w niezwykle lakonicznej formie.)
Duffy nie jest jednak do końca konsekwentny lub też uznał, że trzeba jakoś wyjaśnić fakt, dlaczego takie masy ludności żydowskiej napłynęły na ziemie polskie z głębi Rosji po rewolucji bolszewickiej: „Tolerancja nowych władz wobec organizacji żydowskich okazała się dobrodziejstwem dla syjonizmu (…)”. „Dzięki nowym swobodom żydowskie świeckie systemy oświatowe szybko rozprzestrzeniły się w całej Polsce” (s. 25). Gdyby w tym duchu pisał całą książkę, z pewnością byłaby ona dużo bardziej strawna, ale wtedy, być może, nie byłoby miejsca na nierzetelne opisy działalności braci Bielskich…

17 IX 1939 r. – bolszewicy tylko „odbierali swoje”
Całkowicie zakłamany obraz sowieckiej agresji 17 września 1939 roku to jeden z największych mankamentów książki Duffy’ego oraz osób ją redagujących w polskim wydawnictwie. Nie wiadomo dlaczego, pisząc o 1939 roku, Duffy zdobywa się na taką uwagę: (Stalin) „już od dziesięciu lat więził, torturował i mordował wrogów państwa – rzeczywistych i urojonych” (s. 34). Wynika z tego, że represje w Rosji sowieckiej zaczęły się dopiero w 1929 roku! A co było przedtem, gdy Stalin nie miał pełnej władzy, gdy dzielił ją z Lejbą Bronsteinem vel Lwem Trockim? Czy był to sowiecki „raj na ziemi”? Bo przecież właśnie tak można odczytać jego słowa.
Agresja sowiecka na Polskę miała wyglądać tak: „17 września milion żołnierzy Armii Czerwonej zaatakowało Polskę i zajęło zachodnie rubieże Białorusi i Ukrainy, odbierając ziemie stracone w wojnie lat 1919-1920” (s. 34). O jakie „zachodnie rubieże Białorusi i Ukrainy” może tu chodzić? Przecież były to wschodnie rubieże (i nie tylko), ale II RP, niepodległego państwa, które cieszyło się uznaniem międzynarodowym! W ujęciu Duffy’ego musiała to być wojna „klasowo słuszna”, skoro bolszewicy po prostu odbierali swoją własność. A ponadto – linia graniczna między III Rzeszą i Związkiem Sowieckim pozostawiała po stronie bolszewików Białostocczyznę i początkowo – również Lubelszczyznę. To też były „wschodnie rubieże” sowieckiego imperium? Wytyczała je linia Narwi, Wisły i Sanu…
Kolejne stwierdzenie Duffy’ego jest również szokujące. Pisząc o sowieckiej agresji i dość szybkim zajmowaniu ziem wschodnich II RP przez Armię Czerwoną, z uznaniem podkreśla, że w wyniku tej napaści straciła ona „(…) zaledwie około siedmiuset żołnierzy”. Po pierwsze, straty sowieckie były zaniżane ze względów propagandowych (a na dużo większą skalę miało to miejsce np. w przypadku wojny z Finlandią). Po drugie, w książce brak jest jakichkolwiek informacji, jakie straty (nie tylko na skutek działań frontowych) poniosła strona polska. Co stało się z jeńcami wojennymi, w tym z prawie całą kadrą oficerską, wymordowaną m.in. w Katyniu. Nie ma tu mowy o masowych represjach i rozstrzeliwaniach na miejscu jeńców wojennych, ale także inteligencji, urzędników, nauczycieli, działaczy politycznych… Nie ma mowy o wywozie na Sybir prawie miliona polskich obywateli, o rabunkach i przymusowym wcieleniu tych ziem w skład „Zachodniej Ukrainy” i „Zachodniej Białorusi”. Ta koncepcja jest Duffy’emu najwyraźniej bliska, skoro kłamliwie pisze o powrocie tych terenów do sowieckiej ojczyzny, jako o ziemiach rzekomo „straconych w wojnie lat 1919-1920”.
Niewiele miejsca poświęcił autor na przypomnienie zróżnicowanych postaw mieszkańców tamtych ziem wobec sowieckiej okupacji: „W Nowogródku żydowscy mieszkańcy miasta tłoczyli się na ulicach, podziwiając sprzęt wojenny Armii Czerwonej”. (…) „Po wsiach, jak Białoruś długa i szeroka, wielu Żydów witało Armię Czerwoną z entuzjazmem, ciesząc się z uwolnienia spod polskiego jarzma” (s. 35). Zastanawiająca jest również relacja niejakiego Charlesa Bedzowa z Lidy: „Pamiętam, że byliśmy bardzo szczęśliwi, kiedy Rosjanie uwolnili nas od antysemickich władz Polski (…)” (s. 35). Ani słowa krytycznego komentarza wobec takich wynurzeń, choć kilka stron wcześniej Duffy musiał przyznać, że społeczność żydowska w II RP cieszyła się wyjątkową tolerancją i swobodą zrzeszania się, własnym systemem oświatowym, swobodą praktykowania kultu religijnego…
Ale tak naprawdę to i tak nie jest cała prawda. Nie chodzi tylko o rzucanie kwiatów na czołgi sowieckie czy „podziwianie” sowieckiego sprzętu wojennego. Po 17 września 1939 r. mieliśmy do czynienia z niesłychanym zjawiskiem zbrojnego wystąpienia prosowieckich bojówek i band noszących cechy V kolumny. Bandy te napadały na grupki żołnierzy i oficerów, mordowały nauczycieli, działaczy państwowych i politycznych, osadników wojskowych, częstokroć razem z całymi rodzinami, nie oszczędzano także małych dzieci. Ofiarą prosowieckich band padło od kilku do kilkunastu tysięcy ludzi! Nikt nigdy nie odpowiedział za te zbrodnie, ale uczestnicy „Czerwonych Milicji”, „Gwardii Robotniczych” czy „Komitetów Rewolucyjnych” (rewkomów) robili zawrotne kariery w sowieckim aparacie państwowym i strukturach terroru, a po 1944 r. licznie obsiedli wyższe szczeble władz Polski Ludowej. Ze względu na specyficzną strukturę tych band na Kresach Północno-Wschodnich (bo o nich tu mowa) mówi się o bandach białorusko-żydowskich, tak samo jak o działających bardziej na południu bandach ukraińsko-żydowskich.
Pamięć o ofiarach kilkudniowej orgii rewolucyjnej była bardzo żywa podczas sowieckiej okupacji z lat 1939-1941 i podczas następnej, niemieckiej. W znacznym stopniu rzutowała więc na postawy miejscowej ludności wobec samych sprawców, jak i ich otoczenia. Takim samym ostracyzmem piętnowano tych, którzy z łatwością wchodzili w skład sowieckich struktur okupacyjnych, poczynając od ich najniższego szczebla. Traktowano ich jak zdrajców, bano się ich, bo mogli każdego zadenuncjować jako „wroga ludu” czy „obcego klasowo”. A to było skazanie na więzienie lub deportację (wraz z całą rodziną) na straszliwy Sybir.

Inne oblicze naszych bohaterów…
Rodzina Bielskich nie doznała żadnych represji ze strony bolszewików. Mogła więc spokojnie przeżyć ten okres, zajęta swoimi sprawami. Ale tak się nie stało. Największą karierę zrobił pod sowiecką okupacją Tewje Bielski (do wybuchu wojny właściciel sklepu, czyli klasyczny „burżuj”), który został zastępcą rejonowego komisarza ludowego do spraw handlu. Azael, pozostając w rodzinnym młynie w Stankiewiczach (też „burżuj”), był przewodniczącym rady obwodowej. Zus objął jakąś funkcję w tejże radzie. Takie nagłe kariery pod okupacją sowiecką były tratowane jako zdrada główna, jako niczym nieuzasadnione wysługiwanie się okupantowi. Te zaszłości niewątpliwie nie pomagały później braciom Bielskim (i szerzej – ich obozowi) w kontaktach z polską społecznością, która doznała pod okupacją sowiecką okrutnych krzywd. Trzeba o tym pamiętać, ale Duffy w ogóle tego nie chce widzieć.
Brakuje bardzo pełnego wyjaśnienia, jakimi ludźmi byli bracia Tewje, Azael i Zus Bielscy. Wiemy przecież, że wszyscy mieli konflikty z prawem i to nie były drobiazgi. Tewje przed wojną zamieszany był w tajemniczą śmierć jednej z kuzynek, co powodowało, że spory odłam rodziny nie utrzymywał z nim kontaktów aż do jego śmierci w Nowym Jorku. Chodziło m.in. o zabójstwo niepełnoletniej córki „Yudla” Bielskiego, która zginęła od ciosu zadanego kamieniem (zob. m.in.: http://www.jewishpress.com/pageroute.do/37115/). Azael i Zus także spotkali się z oskarżeniami – o zamordowanie chłopa (s. 33, 54).
Ludzie o takich charakterach mieli większe szanse przetrwać w lesie, narzucić podwładnym żelazną dyscyplinę i bezwzględnie wymuszać żywność czy dobra materialne w rabowanych wsiach, a opornych surowo karać, do śmierci (ich oraz najbliższej rodziny, w tym małych dzieci). Ale też taka postawa rzutowała na ich społeczny odbiór – postrzegani byli nie tylko jako nieszczęśnicy, walczący o przeżycie w straszliwych warunkach niemieckiej okupacji, ale też jako rabusie i mordercy, a to nie zjednywało im sympatii. Nakręcało natomiast spiralę wzajemnej nienawiści. Być może przy pełnym i wszechstronnym naświetleniu wszystkich okoliczności łatwiej byłoby nam zrozumieć ponure stosunki na Kresach.

Bielscy nadzwyczaj waleczni
Opisując okupację niemiecką, autor już na wstępie twierdzi kategorycznie o antyniemieckiej działalności grupy braci Bielskich: „Ich oddział zlikwidował kilkuset żołnierzy wroga – prawie tylu, co powstańcy w getcie warszawskim” (s. 9). Wiemy przecież, że byle jaką broń miała zaledwie setka spośród podwładnych Bielskiego, i to nie przez cały czas. W dodatku służyła ona przede wszystkim do grabienia żywności i dóbr materialnych podczas wymuszeń i napadów rabunkowych. Czyli każdy z uzbrojonych ludzi Tewje Bielskiego musiałby zlikwidować (w walce, co jest oczywiste) – przynajmniej kilku „żołnierzy wroga”. Gdzie i kiedy toczyły się te walki, jaki miały przebieg i jakie siły niemieckie (lub kolaboracyjne) były z drugiej strony, tego nie wiemy i nie dowiemy się. To zaś podważa sens wyliczeń i statystyk wskazujących na ich niezwykłe osiągnięcia. Ponadto należy pamiętać, że według raportów Jürgena Stroopa (głównodowodzącego likwidacją getta w Warszawie), straty niemieckie wyniosły – przez cały czas prowadzenia akcji eksterminacyjnej – 16 zabitych i 85 rannych. Jeśli nawet były to dane w jakiś sposób zaniżone (co jest możliwe), to przecież nie kilkadziesiąt razy! Stroopowi podlegały przecież konkretne oddziały wojskowe i policyjne (a nie luźne grupy nieznanych bliżej osób), więc fałszowanie danych o stratach na tak wielką skalę nie wchodziło w grę.
Po co Duffy’emu aż taka przesada? Źeby wykazać militarny charakter obozu Bielskiego i jego nieproporcjonalny udział w walkach z Niemcami. Ta przesada służy mu jeszcze do czegoś, mianowicie do stwierdzenia, że olbrzymia operacja antypartyzancka (znana pod kryptonimem „Hermann”), prowadzona w sierpniu 1943 r., z użyciem wielkich sił niemieckich, skierowana była wyłącznie przeciwko… oddziałom Bielskiego. To nic, że w Puszczy Nalibockiej stacjonowały ogromne sowieckie zgrupowania partyzanckie (liczące nawet do kilkunastu tysięcy ludzi!), że były tam również setki polskich partyzantów z AK. „W sierpniu 1943 roku do puszczy wkroczyły najbardziej brutalne i zdemoralizowane oddziały Hitlera z rozkazem zgładzenia wszystkich członków grupy Bielskich. W desperackiej próbie przetrwania, pod gradem kul, bracia przeprowadzili wszystkich przez wielokilometrowe bagna” (s. 10). Przeciwko grupie Żydów Niemcy nie musieliby używać tak wielkich sił, niezbędnych przecież na coraz bliższym froncie wschodnim. I literackie opisy, że członkowie grupy Bielskiego przedzierali się „pod gradem kul”, nie mają nic wspólnego z prawdą, albowiem grupa nie poniosła żadnych strat, a przecież musieliby być zabici i ranni. Brak strat własnych świadczy natomiast o tym, że przebywali poza terenem głównych walk i masowych ostrzałów, ponadto – to nie oni byli celem prowadzenia tak wielkiej akcji, skoro włos z głowy im nie spadł.
Można też mieć poważne wątpliwości, czy „bracia przeprowadzili wszystkich”. Wiemy przecież z tuż powojennej relacji Ester Gorodejskiej
(z 1945 r.), że było inaczej: „Podczas obławy Niemców oddział Bielskiego strasznie cierpiał. Ludzie głodowali, nie było wyjścia z położenia. Bielski powiedział, by każdy ratował się na własną rękę, aby szedł, dokąd chce. Kesler, Żyd z Nalibok (miasteczko w puszczy), dobrze znał okolicę, skupił dookoła siebie 50 Żydów, zaprowadził ich niedaleko spalonych przez Niemców osad. (…) Wkrótce [po obławie – przyp. L.Ź.] Bielski przeprowadził rodziny znajdujące się w jego oddziale, a niedługo przyszedł sam ze swoim oddziałem”.
Zatem bezkrytyczne traktowanie tego rodzaju źródeł, jakimi posłużył się Duffy, mija się całkowicie z celem. Powinny być one weryfikowane w toku narracji, ponadto wydawca powinien korygować je krytycznymi przypisami.

Rabunki i gwałty
Coraz liczniejsza grupa Żydów ukrywająca się w lasach, przewodzona przez Tewje Bielskiego, musiała z czegoś żyć. Wiemy, że na ten temat w ogóle nie było rozmów z polskim podziemiem. Mogło to być uwarunkowane słabością militarną i polityczną podziemia polskiego, bowiem wielokrotnie liczniejsi „partyzanci” sowieccy nie ukrywali, że po wojnie zostanie przywrócony stan posiadania z lat 1939-1941. Bielski mógł się więc kierować taką kalkulacją – skoro będą rządzić tu Sowieci, to wszyscy, którzy popierają w jakiejkolwiek formie polskie podziemie, zostaną potraktowani wrogo. Ponadto zaważyły na tym zapewne ich własne kariery „pod pierwszym Sowietem”, czyli kolaboracja w sowieckich strukturach władzy. Jako obywatele II RP osoby takie miały się czego obawiać.
Sowieci nie byli jednak w stanie – i przede wszystkim nie chcieli – dbać o zaopatrzenie grup żydowskich w żywność i wszystko, co było im potrzebne do życia i przeżycia. Z Polakami zaś nie chciały się one układać i nawiązywać bliższych stosunków. W grę wchodziły więc dwa rozwiązania: zakup żywności (a grupa Bielskiego miała pokaźne zapasy kosztowności) lub rabunki i przemoc. Wybrano to drugie rozwiązanie.
Duffy nie wgłębia się w jakiś szczególny sposób w to zagadnienie. Ponieważ jego praca skierowana była do czytelnika anglojęzycznego, w jego opisach rabunków wyczuć można nawet ton poczucia wyższości, wobec bezradnych i bezbronnych, głównie polskich chłopów: „Zus, najbardziej agresywny z braci, uciekał się do bardziej konkretnych gróźb. Wyprowadzał z domu chłopskie dzieci i oddawał strzał w powietrze. Później oznajmiał rodzinie: 'Zabiliśmy wam jednego syna. Teraz zabijemy drugiego’. Zrozpaczeni chłopi oddawali broń lub żywność” (s. 98-99). „Zasady były proste: bierzemy tylko tyle, ile trzeba, żeby przeżyć, resztę zostawiamy. Ale, jako Żydzi, wiedzieli, że ich postępowanie postrzegane jest inaczej niż postępowanie gojów” (s. 117). „Najważniejsze dla obozowiczów pozostawało zdobywanie żywności”. (…) „Ta brudna robota wymagała brutalności, szantażowania chłopów, którzy nie chcieli dobrowolnie dzielić się zapasami” (s. 135).
Pamiętajmy, że takie napady miały miejsce praktycznie każdego dnia. Podwładni Bielskiego byli organizowani w specjalne grupy rabunkowe, operujące nawet do 90 km od miejsca obozowania. A była to okolica i tak mocno ogołocona z żywności przez Niemców (i ich sojuszników) oraz Sowietów z Puszczy Nalibockiej.
Bardzo częstym elementem towarzyszącym rabunkom były gwałty. Informacje na ten temat zawierają raporty polskiego podziemia z Nowogródczyzny (AK i Delegatury Rządu), ale Duffy całkowicie je ignoruje. Można je również znaleźć w licznych relacjach żydowskich, niekiedy są one bardzo drastyczne. Oto przykład z Puszczy Nalibockiej – opowieść żydowskiego partyzanta o swych towarzyszach „walki”: „Przywódca powiedział, że wie o pobliskim gospodarzu, który ma dwie piękne córki, i wybrał się tam ze swoim oddziałem. Podczas gdy oddział czekał na zewnątrz gospodarstwa, dowódca i sierżant spędzili całą godzinę, gwałcąc jego córki. Potem oddział przeniósł się do innego gospodarstwa, aby czekać do czasu, kiedy można byłoby dokonać ataku na tory kolejowe. Pozostawili ślady na śniegu, ale się tym nie przejmowali, ponieważ ostrzegli dziewczyny, że w wypadku poinformowania Niemców o zajściu zostaną zabite. Jedna z dziewcząt nie usłuchała ostrzeżenia, i – co jest zrozumiałe – powiedziała, co się wydarzyło. Wyposażeni w narty i białe kombinezony Niemcy dogonili i zabili większość ludzi z oddziału partyzanckiego. Pozostali dotarli do partyzanckiej bazy, gdzie dowódca zameldował o tym, że gospodarz ich zdradził, ale bez wyjaśnienia przyczyny. Partyzanckie dowództwo rozkazało zabić rodzinę za wydanie partyzantów”.
Ludność powinna zatem cierpliwie i z pokorą znosić przemoc, rabunki i gwałty, żeby nie narażać się na represje ze strony „partyzantów”? Bardzo osobliwa to mentalność. Trudno się dziwić, że na taką „partyzantkę” wszyscy się skarżyli i nie chcieli dobrowolnie udzielać jej jakiejkolwiek pomocy. Należy także pamiętać, że każdy napad i rabunek ludność musiała natychmiast zgłaszać okupacyjnym władzom niemieckim – pod karą śmierci za udzielanie pomocy „bandytom”. Ale zgłoszenie traktowane było przez napastników jako kolaboracja z wrogiem i powodowało niewspółmierny odwet w postaci okrutnego wymordowania całej rodziny, z małymi dziećmi włącznie. Jak więc ci ludzie mieli normalnie żyć, kiedy w każdej chwili i z każdej strony groziła im śmierć za wszystko? Musieli jeszcze ukryć trochę zapasów żywności dla siebie, a za to byli bici i mordowani przez napastników. Tego wszystkiego nie ma w książce Duffy’ego, są natomiast przerażające statystyki – obóz Bielskiego miał zlikwidować kilkudziesięciu „kolaborantów”. Były to takie właśnie, opisane wyżej, wielopokoleniowe polskie rodziny…

Po stronie Sowietów, przeciwko AK
Od 1943 r. sowieccy dowódcy regularnie brali uzbrojonych Żydów (między innymi z obozu Bielskiego) na swe akcje, które przeprowadzali również przeciw polskiej ludności i miejscowym oddziałom Armii Krajowej. Z jednej strony byli oni – jako mieszkańcy tych ziem – świetnie zorientowani w miejscowej topografii. Sowieci, zbieranina byłych żołnierzy Armii Czerwonej z całego imperium, byli na ziemi dla siebie całkowicie obcej. Byli im więc potrzebni przewodnicy i tłumacze. Ponadto miejscowi Żydzi orientowali się, kto komu sprzyja, które wioski polskie są bazą dla AK itp.
Duffy stara się o tym pisać, ale tak, aby sympatia jego czytelników zawsze była po stronie jego bohaterów: „Żydzi mieli wielu innych wrogów, których liczba wydawała się wzrastać z każdym dniem. Najpoważniejszym z nich były antysowieckie polskie jednostki partyzanckie pod koniec 1943 i na początku 1944 roku stanowiące znaczną siłę w okolicy Lidy i Nowogródka. Partyzantów Armii Krajowej nazywano w okolicy 'Białopolakami’. Bielscy wiedzieli, że są zaprzysięgłymi wrogami Żydów. Niektórzy obawiali się ich prawie tak samo jak Niemców” (s. 252).
I od razu ma kłamliwe wytłumaczenie: „Walki z partyzantką sowiecką doprowadziły do współpracy AK z Niemcami, którzy dostarczali im broń, amunicję, a także zapewniali opiekę lekarską. Ich współdziałanie było tajemnicą poliszynela” (s. 253). Pozwala mu ono ustalić polskie podziemie niepodległościowe na równi z hitlerowcami, przez co jakiekolwiek działania przeciwko niemu mają być politycznie i moralnie usprawiedliwione, co więcej, już można się chwalić skutecznością w jego zwalczaniu: „5 marca [1944 r. – przyp. L.Ź.] jednostka Zusa wzięła udział we wspólnej akcji z oddziałami sowieckimi, zabijając czterdziestu siedmiu 'Białopolaków’, a raniąc dwudziestu” (s. 266).
Mamy tu wytłumaczenie, skąd wzięły się te setki zabitych „żołnierzy wroga”, od czego Duffy zaczyna swą opowieść o Bielskich. To miejscowi cywile, oskarżani każdorazowo o kolaborację, to zabici AK-owcy…
Duffy nie byłby sobą, gdyby nie dołożył jeszcze jednej mocnej cegiełki do swego dzieła. Pisze, jak w grudniu 1944 r. Tewje i Zus Bielscy oraz inni członkowie jego wojennej grupy „odwiedzili wyzwolony obóz koncentracyjny na Majdanku i usłyszeli, że 'Białopolacy’ nadal prześladują Żydów. Jeden z żydowskich partyzantów ostrzegł, że polscy partyzanci poszukują Tewjego” (s. 289). Mamy tu bezpośrednie przejście – w stylu J.T. Grossa – do polskiego „antysemityzmu powojennego”. Czy komuś przyjdzie do głowy, aby pytać, skąd polscy partyzanci na Lubelszczyźnie mogli cokolwiek wiedzieć o jakimś Bielskim spod Nowogródka? I skąd mogli wiedzieć, że on akurat przyjechał w te strony? To przykład podobnej megalomanii, jak w przypadku zakrojonej na olbrzymią skalę niemieckiej operacji „Hermann” w sierpniu 1943 r., która miała być skierowana tylko przeciwko obozowi Bielskich.




Książka Duffy’ego wyszła w USA w 2003 r., gdy sprawa masakry, dokonanej w Nalibokach 8 maja 1943 r., była już w świecie znana i nagłośniona. Autor nie odniósł się jednak do tego ani słowem, pomijając zarzuty odnośnie do obozu braci Bielskich wstydliwym milczeniem. Należy pamiętać, że Duffy nie jest samodzielnym badaczem cierpliwie i krytycznie korzystającym z dokumentów, relacji i innych źródeł. Jego dziennikarska praca jest spopularyzowaną wersją książki Nechamy Tec: „Defiance. The Bielski Partisans”, wydanej w USA w 1993 roku. Książka Tec napisana jest w podobnym duchu (autorka też nie jest historykiem). Taka literatura – naukowa i popularna – jest od dziesiątków lat podstawą wiedzy społeczeństw zachodnich na temat historii II wojny światowej, holokaustu i na tym tle – stosunków polsko-żydowskich. W tej konfrontacji strona polska nie ma żadnych szans, tym bardziej że nie prowadzimy profesjonalnej akcji prostowania i odkłamywania tez zaprezentowanych powyżej. W dodatku coraz częściej z taką literaturą „naukową” i pseudonaukową mamy do czynienia na gruncie krajowym. Wypiera ona wartościowe, ale wydawane w małych nakładach dzieła polskich autorów, które w ten sposób idą w zapomnienie.

Leszek Żebrowski


Za: Nasz Dziennik | Sobota-Niedziela, 30-31 maja 2009, Nr 126 (3447)

Skip to content