W książce Jacka Bocheńskiego „Zgodnie z prawem”, którą, jako absolwent drugiej klasy szkoły podstawowej, dostałem w nagrodę „za postępy w nauce i piękne czytanie”, znajdowało się opowiadanie – bo był to taki zbiór opowiadań – o chłopie Węgrzeckim, który nie chciał zapisać się do spółdzielni produkcyjnej i z tego powodu doznawał rozmaitych zgryzot. Kiedy tak pewnego dnia siedział w domu, rozpamiętując swój upadek, do drzwi chałupy zastukał gość. Węgrzeckiemu wydawało się, że to kolejny agitator, nasłany, by go nękać – ale okazało się, że nie. Przybysz przedstawił się jako instruktor sportowy z powiatu, piłkarz. Znękany chłop odebrał to jako cios poniżej pasa. Tego „małpiego okrucieństwa” się nie spodziewał – że nad jego trupem będzie naigrawał się nie jakiś demoniczny ubowiec, tylko piłkarz. Bo przykrości doznawane ze strony demonicznego ubowca nawet w jego własnych oczach jakoś go nobilitowały – że wprawdzie na z góry przegranej pozycji, ale przecież stawia opór, przecież walczy, podczas gdy piłkarz oznaczał już tylko lekceważenie i pogardę dla jego postawy.
Przypomniała mi się ta scena na wiadomość, że 75-letnia Margaret Court, legendarna tenisistka z Australii, została usunięta ze stanowiska wiceprzewodniczącej tamtejszego klubu tenisowego za następującą wypowiedź: „Myślę, że to smutne. Dzisiaj nie masz wolności wypowiedzi, aby naprawdę siebie bronić. Gdy małżeństwa jednopłciowe zostaną wprowadzone, to będzie smutny dzień dla naszego narodu. (…) Już teraz mają możliwość zawierania związków partnerskich. Oczekują teraz możliwości małżeństw, ponieważ chcą je zniszczyć. Zaraz dojdzie do tego, że nie będzie Dnia Matki, Ojca, a potem Wielkanocy i Bożego Narodzenia.” Warto zatrzymać się chwilę nad merytoryczną zawartością tej uwagi. Rzeczywiście między związkami jednopłciowymi, a małżeństwem istnieje zasadnicza różnica. Nawet nie ta, że małżeństwo jest związkiem osób płci odmiennej – chociaż jest to okoliczność istotna – tylko, że zasadniczym celem małżeństwa jest założenie rodziny, a więc – jak sama nazwa wskazuje – rodzenie, czyli sprowadzenie na świat potomstwa. Od tej zasady zdarzają się wyjątki, ale – jak to wyjątki – potwierdzają jedynie tę regułę. Tymczasem zasadniczym celem związków jednopłciowych jest wyświadczanie sobie nawzajem usług seksualnych, bo – po pierwsze – żadnego potomstwa z nich nie będzie, a po drugie – partnerzy właśnie na zasadzie seksualnych upodobań, vulgo zboczeń, się dobierają. W tej sytuacji nazywanie takich związków „małżeństwami” jest celowym wprowadzaniem chaosu semantycznego. W jakim celu?
Nie jest żadną tajemnicą, że w Europie i Ameryce Północnej, a także w Australii, prowadzona jest rewolucja komunistyczna w pełnym natarciu. Jeśli nie zdajemy sobie z tego sprawy, to tylko dlatego, że prowadzona jest ona według innej strategii, niż ta, którą poznaliśmy, to znaczy – strategii bolszewickiej. Składała się ona z trzech elementów: gwałtownej zmiany stosunków własnościowych, masowego terroru i masowego duraczenia. Przyniosła przerażające rezultaty, ale na dłuższą metę okazała się nieefektywna. Dlatego pod koniec lat 60-tych ub. wieku promotorzy rewolucji komunistycznej zdecydowali się na strategię zaproponowaną jeszcze w latach 20-tych XX wieku przez włoskiego komunistę Antoniego Gramsciego. Gramsci uznał, że głównym polem bitwy rewolucyjnej powinna być sfera ludzkiej świadomości, czyli kultury. W związku z tym w jego strategii na plan pierwszy wysunęło się masowe duraczenie, prowadzone przy pomocy piekielnej triady: państwowego monopolu edukacyjnego, mediów i przemysłu rozrywkowego. Narzędzia terroru są stworzone, m.in. w postaci penalizacji tzw. „mowy nienawiści” – ale nie są stosowane ani masowo, ani brutalnie, bo duraczenie przynosi znakomite rezultaty, więc nie ma potrzeb y przedwczesnego płoszenia potencjalnych ofiar. Warto podkreślić, że duraczenie ma na celu uzyskanie przez rewolucjonistów panowania nad językiem mówionym. Warunkiem wstępnym do uzyskania takiego panowania jest właśnie narzucenie semantycznego chaosu, w którym pojęcia wypracowane w trakcie cywilizacyjnego rozwoju stracą wszelki sens – a wtedy – jak to pisał Gramsci – do „kultury burżuazyjnej” będzie można wprowadzić „ducha rozłamu”, to znaczy – pojęciom nadać sens pożądany przez rewolucjonistów. W rezultacie władza polityczna, w wraz z nią – własność oduraczonych mas, sama wpadnie w ręce przywódców i promotorów tej rewolucji.
Ponieważ jeszcze w XX wieku tradycyjni proletariusze, czyli pracownicy najemni, odwrócili się od komunistów i stracili smak do rewolucji, ci znaleźli sobie proletariat zastępczy w postaci kobiet i rozmaitych dewiantów, którym zaoferowali „wyzwolenie”. Proletariusz tradycyjny bowiem był nieszczerym sojusznikiem komuny, ponieważ pragnął jak najszybciej przestać być proletariuszem. A kiedy już mu się to udało, kiedy się dorobił, zostawał „drobnomieszczaninem”, a więc osobnikiem, którego komuniści nienawidzili jeszcze bardziej, niż „burżuja”. Drobnomieszczanin bowiem nie bez powodu podejrzewał komunistów, że chcą mu odeb rać to, czego z takim trudem się dorobił, więc stawał się nieprzejednanym wrogiem rewolucji i komuny – co komuniści szóstym zmysłem wyczuwali i odwzajemniali się drobnomieszczaninowi zimną nienawiścią. Tymczasem kobieta, wszystko jedno – biedna, czy bogata, kobietą być nie przestanie. Trzeba jej tylko wmówić, że jest oprymowana przez „męskie szowinistyczne świnie”, a od tej opresji uwolni ją właśnie rewolucja. Podobnie z dewiantami, którym komuna też obiecuje „wyzwolenie”, to znaczy – nie tylko ostentacyjne praktykowanie własnych zboczeń, ale również narzucenie wszystkim pozostałym obowiązku już nie tolerancji, to znaczy – cierpliwego znoszenia dominacji zboczeń w przestrzeni publicznej, ale ustępowania im z drogi. Jestem pewien, ze rewolucjoniści kobietami pogardzają, tak samo, jak dewiantami, traktując jednych i drugich jako rodzaj mięsa armatniego, podobnie jak żydowski Talmud traktuje „gojów” – ale do wspólnego obory zapędzą ich harapem jeszcze nie teraz, tylko na kolejnym etapie – kiedy dzisiejsze mięso armatnie zostanie przerobione na „nawóz Historii”, na którym mogłyby rozkwitać cudne kwiatki w rodzaju pana redaktora Adama Michnika. Tymczasem na etapie „porozumienia i walki” – jak mawiał nieboszczyk „premier-generał” Wojciech Jaruzelski – trzeba popuścić cugli zarówno „kobietom”, jak i zboczeńcom – żeby nie tylko poczuli krew, ale żeby się w niej rozsmakowali. Słowem – na tym etapie dopuszczona będzie „dyktatura proletariatu” – oczywiście zastępczego, a więc – również sodomitów. Źadna tyrania nie jest przyjemna, ale tyrania sodomitów nie tylko jest nieprzyjemna, ale w dodatku – upokarzająca zwłaszcza, że większość oduraczonych przez żydokomunę ludzi poddaje się jej właściwie bez oporu.
Stanisław Michalkiewicz