Aktualizacja strony została wstrzymana

Pani Aniela jeszcze nie strzela… – Stanisław Michalkiewicz




Jeszcze nie – jak zauważył mój amerykański korespondent – bo na tym etapie, jak przewidział poeta – „strzelać nie kazano”, ale to nie znaczy, że nie można zrobić niczego innego. Toteż Pani Aniela oświadczając, że przeciwnikom ratyfikacji traktatu lizbońskiego „nie poda ręki”, dała wyraz nie tylko swemu zniecierpliwieniu i irytacji, że długoletnie finansowanie przez Niemcy zabawy w jedność europejską może znowu nie przynieść upragnionego, formalnego przypieczętowania Anschlussu, ale również dała sygnał wszystkim folksdojczom, z jakiego klucza wypada im teraz, to znaczy – na tym etapie – śpiewać. I zaraz niezależne media, jakby się umówiły, chociaż wiadomo, że jako niezależne, wcale się nie namawiają, rezerwę wobec traktatu lizbońskiego zaczęły uznawać za coś nieprzyzwoitego, moralnie dyskwalifikującego, a nawet – zbrodniczego. Nie tylko zresztą media, bo zmianę tonu dało się zauważyć również w świecie nauki, zwłaszcza w tych jej rejonach, gdzie niepostrzeżenie przechodzi ona w świat propagandy.

Wybitny reprezentant tubylczego Salonu, pan prof. Ireneusz Krzemiński, w rozmowie z redaktorem „Rzeczpospolitej” zaraz powiedział, że „Libertas może i nie mówi głośno, że jest antyeuropejska, ale akurat w Polsce animuje najgorsze antyeuropejskie kreatury z naszej polityki”. Pewnie miał na myśli senatora Krzysztofa Zarembę, który jeszcze niedawno żadną kreaturą nie był, bo w Platformie Obywatelskiej ratował Polskę przed kaczyzmem, za co nie tylko pani Aniela, ale nawet zimny czekista Putin nie mogli się go, a właściwie nie tyle „go”, co Platformy nachwalić, więc i prof. Krzemiński nie ośmielał się inaczej. Dzisiaj jednak pan senator Zaremba przeszedł do Libertasa, no a poza tym pani Aniela rozkazała myśleć po nowemu, więc i pan profesor nie da się nikomu wyprzedzić w gorliwości. Stąd te „kreatury”.

Zresztą mniejsza już o tę gorliwość, bo moralne dyskwalifikowanie nosicieli poglądów „antyeuropejskich” jest bardzo podobne do znanego w przeszłości ostracyzmu wobec nosicieli skłonności „antyradzieckich”. Jeśli weźmiemy pod uwagę okoliczność, że Związek Radziecki, przepoczwarzając się („bo to jest wielka prawda stara; z poczwarki, miast motyla, nędzna wykluje się poczwara”) w Unię Europejską zmienił również położenie, to w dyskwalifikującej moralnie „antyeuropejskości” nie widzimy już niczego nadzwyczajnego, tylko starą, poczciwą „myślozbrodnię”. Uznanie rezerwy wobec traktatu lizbońskiego za myślozbrodnię nie tylko zwalnia z wszelkiej dyskusji z myślozbrodniarzami, ale również nobilituje myślącego prawidłowo, a powiedzmy sobie szczerze – któż by nie chciał, żeby jego zadowolenie z własnego rozumu zostało potwierdzone przez całe stado? Dlatego nawet panu profesorowi Krzemińskiemu, skądinąd spostrzegawczemu i kiedy trzeba – nawet składającemu dowody posiadania szczególnego rodzaju mądrości zwanej sprytem, nie przychodzi w ogóle do głowy, że atrakcyjność Europy, tzn – cywilizacji europejskiej, a kto wie, czy nawet nie największa jej siła i zaleta, tkwiła w różnorodności, którą traktat lizboński, a ściślej – zawarta w nim tzw. zasada lojalnej współpracy właśnie likwiduje. Zasada lojalnej współpracy stanowi, że władze Unii Europejskiej mogą zablokować każde działanie państwa członkowskiego pod pretekstem, że mogłoby ono zagrozić urzeczywistnieniu celów Unii. Znaczy – jeśli nawet tu i ówdzie dopuszczać się będzie „narodowe formy”, to tylko pod warunkiem, iż będą one tylko opakowaniem „socjalistycznych treści”.

Jak się bez trudu możemy domyślić, samo moralne dyskwalifikowanie nie wystarczy, zwłaszcza w sytuacji, gdy na stanowiskach autorytetów moralnych rozpierają się działacze partii komunistycznych, czy konfidenci tajnej policji. Zasada lojalnej współpracy musi zostać zabezpieczona bardziej zdecydowanymi środkami, więc tylko patrzeć, jak we wszystkich państwach Eurosojuza wprowadzone zostaną do kodeksów karnych postanowienia penalizujące tak zwana „mowę nienawiści”. Z takim właśnie apelem wystąpiło w lutym br. walne zgromadzenie członków i stowarzyszeń przeciwko homofobii – żeby odpowiednio wzbogacić artykuły 119, 256 i 257 kodeksu karnego. Podobne przygotowania zaawansowane są również w Ameryce, bo przecież polityczna poprawność, czyli nowa odmiana marksistowskiego totalniactwa i tam szerzy się z szybkością płomienia. Jak mogliśmy przekonać się na podstawie wydanej za pieniądze ambasady Królestwa Niderlandów w Warszawie książki Sergiusza Kowalskiego i Magdaleny Tulli „Zamiast procesu”, za język nienawiści może być uznane wszystko, co tylko nie spodoba się płomiennym szermierzom miłości i postępu.

Ale nienawiść nie unosi się w powietrzu. Język nienawiści pojawia się za sprawą jej nosicieli, zatem nie wystarczy zwalczanie skutków i prędzej czy później trzeba będzie sięgnąć do przyczyn. Taka konieczność pojawiła się w początkach lat 90-tych w Republice Południowej Afryki, gdzie małżonka Nelsona Mandeli, pani Mandelina, nie mogąc już dłużej znieść nienawiści, zakładała nienawistnikom na szyje płonące opony samochodowe, za jednym zamachem kładąc z ten sposób kres zarówno nienawiści, jak i jej nosicielom. I słusznie, bo cóż w końcu na tym świecie pełnym złości bardziej zasługuje na znienawidzenie, niż właśnie nienawiść i nienawistnicy? Z pozoru mogłoby się wydawać, że jest to wypędzanie diabła szatanem, ale pozory mylą, bo jeśli to nawet uznać za nienawiść, to przecież w jej szlachetnej odmianie, bo pozostającej w służbie tolerancji i miłości. Taki właśnie charakter miała sławna nienawiść klasowa, dlatego również i dzisiaj nie jest zasadniczo potępiana, w odróżnieniu od nienawiści, dajmy na to, rasowej.

Przekonał się o tym Benedykt XVI, który podczas swojej wizyty w Izraelu robił co tylko mógł, żeby zasłużyć na życzliwą recenzję rzeczników żydowskiej opinii, najwidoczniej pozostającej w jakimś związku z finansowymi podstawami egzystencji Stolicy Apostolskiej. I potępił antysemityzm i nawet włożył odkrytkę do Pana Boga do skrzynki pocztowej w szparze Ściany Płaczu – ale nic mu to nie pomogło, bo „milczał” na temat „odpowiedzialności ludzi Kościoła za wielowiekowe pielęgnowanie nienawiści do judaizmu, która pomogła nazistom w przekonaniu Niemców do całkowitego wyniszczenia Żydów” – podsumował Izrael Meir Lau – przewodniczący Rady Instytutu Yad Vashem i były naczelny rabin Izraela. „Milczał” – a przecież powinien się przyznać i w ten sposób wyjść naprzeciw oczekiwaniom nowej polityki historycznej, której celem jest znalezienie zastępczego winowajcy nie tylko fizycznego, ale i moralnego sprawstwa. „Miał szansę wygłoszenia najważniejszego przemówienia życia” – melancholijnie skwitował „milczenie” Benedykta XVI Szewach Weiss. Najwyraźniej drugiej szansy już chyba nie dostanie.

Skoro zatem walka z nienawiścią będzie musiała objąć również nieprzeliczone rzesze jej aktualnych i potencjalnych nosicieli, trzeba będzie jakoś izolować ich od zdrowego społeczeństwa. Ale – jak uczy doświadczenie – każda izolacja, niechby intencjonalnie nieodwołalna, zawiera w sobie ryzyko tymczasowości i dlatego nie można wykluczyć rozwiązań ostatecznych. Oczywiście nie na tym etapie, kiedy to pani Aniela jeszcze nie strzela, tylko na następnym.


Stanisław Michalkiewicz
Felieton  ·  tygodnik „Najwyższy Czas!”  ·  2009-05-22  |  www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Skip to content