Aktualizacja strony została wstrzymana

Ukrainizacja polskiego rynku pracy jest nieunikniona? „Jesteśmy nakierowywani na gospodarczą zapaść”

Ostatnie dane pokazują, że masowa imigracja Ukraińców do pracy w Polsce stała się faktem. Z czasem najpewniej będzie ich coraz więcej – sprzyjają temu m.in. kluczowi politycy rządu PiS, a część ekspertów twierdzi, że dla Polski, naszej gospodarki i demografii nie ma już alternatywy. Czy rzeczywiście? Kresy.pl pytają o opinię ekspertów: dra Marcina Kędzierskiego i dra Cezarego Mecha.

Masowa imigracja Ukraińców do pracy w Polsce w zasadzie jest już faktem. Według ostatnich danych, tylko w I półroczu 2016 r. wydano 634 tys. oświadczeń o zamiarze zatrudnienia cudzoziemca – czyli blisko dwa razy więcej, niż w całym 2013 roku. A szacuje się, że w tym roku liczba ta przekroczy milion. Jak rząd i środowiska ekspercie podchodzą do tej sytuacji? Generalnie, bardzo entuzjastycznie.

Za masowym sprowadzaniem imigrantów z Ukrainy do pracy w Polsce opowiada się przede wszystkim Związek Przedsiębiorców i Pracodawców, na czele z jego prezesem, Cezarym Kaźmierczakiem. Domagają się oni podjęcia pilnych działań przez rząd, które miałyby ułatwić zatrudnianie w Polsce obcokrajowców i stymulować ich większy napływ do kraju. Zdaniem Kaźmierczaka, w ciągu najbliższych parudziesięciu lat Polska powinna sprowadzić do kraju 5 mln imigrantów – przede wszystkim z Ukrainy.

Propozycje te mają swoich zwolenników w rządzie. Najważniejszym jest wicepremier Mateusz Morawiecki, który publicznie deklarował zamiar sprowadzenia do Polski co najmniej kilkuset tysięcy pracowników z Ukrainy. Politycy Kukiz’15 mówili wręcz, że tzw. Plan Morawieckiego w takim wypadku sprowadza się do „planu ukrainizacji polskiego rynku pracy”.

Zwolennikiem masowego sprowadzania Ukraińców do pracy w Polsce jest także były dziennikarz Bartosz Marczuk, obecnie wiceminister ds. rodziny, pracy i polityki społecznej. Ostatnią propozycją rządu jest zaś stworzenie „zielonej karty” dla Ukraińców, by zachęcić ich do pracy w Polsce. Ponadto, Ministerstwo Rozwoju pod wodzą wicepremiera Morawieckiego doprowadziło niedawno do nieprzyjęcia przez rząd nowelizacji, utrudniającej sprowadzanie pracowników z Ukrainy.

Wcześniej informowaliśmy, że w ramach OPZZ powstał Związek Zawodowy Ukraińców pracujących w Polsce. Na Ukrainie trwa kampania promocyjna, w Polsce uruchomiono specjalny portal internetowy. – Z czasem przestaniemy być krajem jednonarodowościowym, musimy się z tym pogodzić – twierdzi przedstawiciel OPZZ.

Podczas debaty zorganizowanej niedawno przez dziennik „Rzeczpospolita”, członkowie rządu PiS, eksperci i przedstawiciele przedsiębiorców zgodnie opowiadają się za większym otwarcie rynku pracy na licznych imigrantów zarobkowych, głównie z Ukrainy. Tłumacząc to m.in. tym, że należy zapełnić nimi lukę po Polakach, którzy wyemigrowali za granicę. Co więcej, ta sytuacja wręcz cieszyła część ekspertów i pracodawców, na których powoływała się w jednym z artykułów „Rzeczpospolita”. Portal Kresy.pl poprosił o opinię ekspertów, którzy zwracają uwagę na różne kwestie dotyczące imigracji zarobkowej Ukraińców do Polski.

Ukraińcy pracują tam, gdzie Polacy nie chcą?

Zdaniem dr. Marcina Kędzierskiego z Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie i dyrektora programowego Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego, kwestii imigracji Ukraińców do Polski nie należy rozpatrywać jako czegoś negatywnego lub pozytywnego. – To jest raczej konieczność – mówi Kędzierski. Jego zdaniem obecnie bezrobocie w Polsce jest bliskie tzw. bezrobociu naturalnemu, co pokazują wskaźniki bezrobocia, w tym zwłaszcza ten mierzony metodą BAEL. – Osoby które chcą pracować, już pracują. Problemem nie jest brak miejsc pracy, tylko stawki. Przy obecnej wysokości płac, część osób nie chce podejmować pracy za takie wynagrodzenie. W tej sytuacji na ich miejsce przychodzą ci, którzy takie stawki akceptują. Są to często osoby z Ukrainy.

Ekspert zaznacza, że imigranci zajmują miejsca pracy opuszczane przez Polaków, którzy nie chcą na nich pracować ze względu na zbyt niskie stawki. Nie zgadza się ze stwierdzeniem, że Ukraińcy wypychają Polaków na emigrację. – Polaków raczej wypychają niskie płace – mówi dr Kędzierski. Zaznacza, że Ukraińcy zajmują dziś głównie niskopłatne stanowiska pracy, takie jak usługi sprzątające, ochroniarskie czy kelnerskie, gdzie Polacy nie chcą pracować. Uważa, ze przypomina to sytuację, gdy Polacy wyjeżdżali do takich prac na Zachodzie, podobnie jak w przypadku rolnictwa czy tzw. „budowlanki”.

Z takim podejściem nie zgadza się z kolei dr Cezary Mech, ekonomista i były wiceminister finansów:

– Takie podejście zakłada, że są jakieś dwie sfery gospodarki: prace dla Polaków i odrębne prace dla osób z zagranicy, a oba te „rynki” się nie przenikają. To nieprawda, ponieważ tak się składa, że imigranci pracujący w usługach tak naprawdę wykonują podobną pracę, jak Polacy, którzy tam pracują. Podobnie jest w budownictwie. Poza tym, analogiczne prace wykonywali ci, których wysłaliśmy za granicę.

Zdaniem dr. Mecha widać wyraźnie, że równie dobrze prace te mogliby wykonywać Polacy, którzy wyjechali za granicę, by pracować na podobnych stanowiskach, gdyby były one lepiej płatne. – Najprawdopodobniej występuje tu również analogiczny problem – imigranci wykonują prace poniżej swoich kwalifikacji, podobnie jak w przypadku Polaków, którzy wyjechali „na Zachód”. Gdyby tych imigrantów nie było, a płace byłyby zdecydowanie wyższe, to Polacy nie mieliby motywacji do wyjazdu, tylko pracowaliby w kraju – uważa ekonomista.

Imigranci konieczni dla utrzymania systemu emerytalnego?

Dr Kędzierski zaznacza, że według oficjalnych założeń do 2050 roku ludność Polski zmniejszy się z obecnych 38 do 33,5 mln. – To oznacza, że będziemy potrzebowali dodatkowo ok. 4 mln ludzi na rynku pracy, żeby utrzymać system emerytalny. Wątpię, żeby te braki zostały uzupełnione poprzez polską demografię, wzrost liczby urodzeń, stąd najpewniej trzeba będzie sięgać po imigrantów: głównie z Ukrainy, a także z Białorusi. Dla polskiego rynku pracy nie ma alternatywy. Te osoby będą przyjeżdżały – mówi ekspert.

Dr Mech przyznaje, przemiany demograficzne idą w niekorzystnym kierunku. Jednak działania związane ze wspieraniem dzietności uważa za kluczowe. Zaznacza, na przykładzie Izraela, prowadzącego spójną politykę prorodzinną, że przynosi ona wymierne efekty: – Dzietność jest tam 2,5 razy większa niż w Polsce, i w przypadku rodzin wyznania mojżeszowego wzrosła do ponad 3 dzieci na rodzinę.

W kwestii starzenia się społeczeństwa stwierdza, że właśnie nieprzeprowadzenie skoku wynagrodzeń będzie kryzys finansów publicznych pogłębiało. – Skok wynagrodzeń, wzrost efektywności i wydajności pracy, przekłada się na to, że będą wyższe dochody podatkowe i składkowe. A więc możliwość przeznaczenia tych środków na potrzeby coraz większej liczby beneficjentów. Jeśli tego nie zrobimy, a oprzemy się na zamrażaniu wynagrodzeń, to tego efektu po prostu nie będzie. To będzie wtórnie skutkowało problemami, które występują i wiążą się z brakiem pokrycia wydatków emerytalnych, a także np. na służbę zdrowia – mówi dr Mech.

Ekonomista podkreśla, że nie uwzględnia się także tego, że szybki wzrost wynagrodzeń powoduje zapotrzebowanie na pracę. – Powinno się działać na rzecz powrotu Polaków z zagranicy, bez ponoszenia kosztów imigracji, w ten sposób kompensując w części ubytek demograficzny – podkreśla. – Na tym powinno nam zależeć. Koszt imigracji osób z innych kultur i narodowości jest olbrzymi, i to w wielu sferach – dodaje.

Drugą kwestią, na którą zwraca uwagę dr Mech, jest aktywizacja osób starszych, którzy w innym przypadku będą dążyć do tego, żeby jak najszybciej uzyskać świadczenia emerytalne:

– Jeśli nastąpi wzrost wynagrodzeń, a z drugiej strony zapotrzebowania na pracę, to będzie to powodowało większe zainteresowanie pracodawców nawet osobami w wieku przedemerytalnym, mimo ich niższej wydajności, by wykonywali pewne prace produkcyjne czy usługowe. To będzie w efekcie powiększało bazę podatkową, a z drugiej strony pozytywnie wpłynie na zmniejszenie wydatków socjalnych. Przy dużych skokach wynagrodzeń kluczowe jest to, że będzie można oferować im lepsze kontrakty, a z drugiej bezkonfliktowo można zmniejszyć presję na  tych mniej efektywnych którym trudno jest zaproponować niższe wynagrodzenie wraz ze spadkiem efektywności pracy. W Niemczech obniżono wiek emerytalny, ale jednocześnie olbrzymie zapotrzebowanie na zatrudnienie spowodowało, że i osoby starsze znajdują możliwość dalszej pracy, co zmniejsza napięcia w sferze systemu zabezpieczenia społecznego.

Imigranci a pułapka średniego dochodu

Eksperci odnoszą się także do wpływu, jaki sprowadzanie imigrantów wywiera na tzw. pułapkę średniego dochodu. Zdaniem dra Kędzierskiego, pułapka ta wiąże się głównie z kwestiami technicznego zaawansowania produkcji, a polskie firmy prędzej czy później będą musiały dokonać przejścia na wyższy poziom technologii. Zaznacza też, że rynek zasadniczo przekształca się z „rynku pracodawcy” na „rynek pracownika”. Według danych z ostatnich kilku miesięcy, tempo wzrostu wynagrodzeń zaczęło wyprzedzać tempo wzrostu wydajności pracy. – To wyraźnie pokazuje, że niskie bezrobocie i trudność pozyskania pracownika sprawia, że jest presja na wzrost wynagrodzeń, a pracodawcy muszą jej ulegać – mówi dr Kędzierski. Jego zdaniem podwyżka płacy minimalnej jest jednym z elementów sprzyjających temu zjawisku.

Dr Mech zwraca uwagę, że innowacyjność nie powstaje sama z siebie, ale jest napędzana motywacją do takiego działania. Zwraca uwagę na kopiowanie rozwiązań o wyższej wartości dodanej w procesie „doganiania” krajów lepiej rozwiniętych.

– Łatwiej jest kogoś gonić, niż samemu pędzić – mówi ekonomista. – Według tzw. podejścia dyfuzyjnego, innowacyjność wynika z samego faktu powstawania centrów o wyższym dochodzie, oraz z tego, że każdy przedsiębiorca, nastawiony jest  na zysk, i do tej innowacyjności powinien być zmuszony. Musi zmierzyć się z tym, że płace na wyższym poziomie generują wyższe koszty. Źeby osiągnąć zysk  i nie wypaść z rynku, musi więcej inwestować, w innowacyjność ukierunkowaną na oszczędność coraz droższych czynników produkcji, jak i lepsze zorganizowanie pracy. Tak kształtuje się działania mające na celu spowodowanie, aby praca ludzka była ukierunkowana w sfery bardziej efektywne, dające wyższą wartość dodaną. Bez tego wypadnie się z rynku – to daje bardzo silną motywację. Jeśli nie działamy w tym kierunku, to nie ma napięcia związanego z koniecznością podejmowania takich wyzwań i poszukiwania efektywniejszych rozwiązań. Zamiast tego staramy się dostarczyć pracę jak najtaniej. W takich przypadku nie ma zapotrzebowania na innowacyjność.

Dr Mech zwraca uwagę, że w tym ostatnim przypadku wszystko „siada”, co empirycznie widzimy w Polsce:

– Mimo tzw. planu Morawieckiego, o którym mówi się od roku czy nakierowania na gospodarkę dyfuzyjną, nie widać żadnego przełożenia na wzrost gospodarczy. On hamuje, a co charakterystyczne, dzieje się, tak w dziedzinach dotyczących innowacyjności, inwestycji i działań podmiotów prywatnych. Fakt, że istnieje taki marazm i brak wzrostu gospodarczego powoduje, że nakłady inwestycyjne się nie opłacają, bo nie widać perspektywy wzrostu. Jak nie widać wzrostu rynku, dochodów ludzi, to nie widać popytu ani zysku powiązanego ze wzrostem gospodarczym, który wzmacniałby impuls inwestycyjny.

Płace wzrosną, ale nie dla wszystkich

Zdaniem dra Kędzierskiego, Polacy będą chcieli podejmować prace tam, gdzie wzrosną wynagrodzenia. W kontekście programistów zwraca uwagę, że to przykład sektora, w którym brakuje pracowników w Polsce, a podaż pracy jest niewystarczająca – brakuje 60 tys. osób. Dlatego firmy wzajemnie podkupują sobie programistów. – Stąd konieczne jest ściąganie takich osób z zagranicy. Podobnie dzieje się także na Zachodzie, gdzie trwa wręcz globalna walka o talenty, o ludzi zdolnych pracować na najlepiej płatnych stanowiskach pracy – mówi ekspert. Przyznaje, że w kontekście przemysłu, nie należy spodziewać się wzrostu płac na tzw. taśmie, szczególnie w zakładach, gdzie montuje się komponenty np. w zakładach zachodnich koncernów – Chyba, że w produkcji zaawansowanej technologicznie. Ale tam potrzebne są już zupełnie inne kwalifikacje  – dodaje. Wątpi jednak w to, by nastąpiło to na niskopłatnych stanowiskach pracy i w usługach. – Tam raczej nie ma perspektywy wzrostu wynagrodzeń, więc będą one trwale zajmowane przez imigrantów – mówi dr Kędzierski.

Zdaniem dr Mecha, nie ma żadnych empirycznych dowodów na to, że presja płacowa nie przełoży się na wzrost płac w niskopłatnych zawodach. Przywołuje tu przykład Japonii, kraju wysoko rozwiniętego, który hamuje imigrację, m.in. ze względu na wysokie koszty akomodacji imigrantów i generowane przez nich konfliktów. – Źaden z Japończyków, niezależnie od wykonywanej pracy, nie pracuje za wielokrotnie niższe wynagrodzenie tylko dlatego że dana praca mogłaby być wykonywana taniej przez potencjalnego imigranta. Poziom bezrobocia jest tam też bardzo niski ukazując fakt, że Japończycy nie czekają tylko na prace najwyżej płatne. Raczej wiąże się to ze staraniami, by efektywniej wykorzystywać pracę ludzką, lepiej ją organizować. A z drugiej strony, unikać prac kosztownych z uwagi na konieczność sfinansowania drogiej płacy pracowniczej.

Czytaj także:

Nie ma alternatywy dla sprowadzania Ukraińców?

Dr Kędzierski uważa, że Polacy nie będą wracali z Zachodu na niskopłatne stanowiska pracy. Z kolei Polaków ze Wschodu, którzy mogliby wrócić do kraju w ramach repatriacji, jest jego zdaniem zbyt mało, żeby uzupełnić ubytek na rynku pracy. Przyznaje, że w dłuższej perspektywie ściągnie do pracy Ukraińców doprowadzi do powstania licznej mniejszości narodowej w Polsce, w skali procentowej porównywalnej z sytuacją z II RP. A to będzie wywoływało napięcia. – Ale z perspektywy gospodarczej trudno sobie wyobrazić, by można było tę falę powstrzymać. Nie ma dla tego alternatywy. Polska gospodarka przy obecnym poziomie dzietności nie utrzyma się własnymi siłami – podkreśla.

Zdaniem Dr Mecha, taka bezalternatywność w podejściu do problemu ma trzy przyczyny. Pierwsza, to niechęć do publicznego występowania przeciwko rozwiązaniom proimigracyjnym. – Drugim czynnikiem jest aspekt polityczny, stworzenie jakiejś struktury wiążącej Polskę z Ukrainą. Niewątpliwie jest jakiś zamysł polityczny redukowania tej presji i tych problemów, które mają Ukraińcy w swoim kraju, poprzez wentyl bezpieczeństwa – pracę w Polsce – uważa ekonomista. Na to z kolei nakłada się trzeci aspekt, dotyczący pewnych grup pracodawców:

– Z ich punktu widzenia, jak to wyjaśnił wicepremier Morawiecki naturalnym jest pytanie po co wydatkować dodatkowe nakłady, jeśli te maszyny, które mamy, możemy dłużej wykorzystywać na tym poziomie co obecnie; inaczej konieczne będą nakłady inwestycyjne, podczas gdy powinniśmy te ograniczone zasoby jak najdłużej wykorzystywać.

Dr Mech zaznacza, że wyższe płace wymuszają działania, bez których firma wypada z rynku. – Dla takich przedsiębiorców prostsze jest utrzymanie status quo ws. kosztów pracy, ponieważ w tym momencie mają swoją zyskowność, jednocześnie nie musząc się nadmiernie wytężać. A chcielibyśmy, żeby oni byli zmuszani do innowacyjności, a nawet wypadali z rynku dając miejsce tym bardziej operatywnym. Ale te grupy nie chcą mieć problemu – po co sobie zwiększać koszty, wykładać środki na inwestycje, jeśli może być po staremu? Dotyczy to zarówno sfery prywatnej, jak i publicznej, np. służby zdrowia. Dominuje filozofia: „im taniej, tym lepiej”. To bardzo krótkoterminowe, ponieważ problemy zdrowotne czy emerytalne siłą inercji będą się pogłębiały. Wzrost wydajności generowałby wyższe dochody podatkowe, które można byłoby lepiej alokować.

Dr Mech podkreśla niebezpieczeństwo sytuacji, w której procesy stymulujące wzrost wynagrodzeń są hamowane. – One są już na poziomie niższym, niż to było na początku tego dziesięciolecia. To są wielkości 3,2% wzrostu przeciętnego wynagrodzenia rocznie, w sytuacji, gdy kraje „frontowe”, które powinniśmy chcieć dogonić, jak Japonia, mają wzrost wynagrodzeń na poziomie 2,4%. A więc na poziomie porównywalnym do Polski, która powinna kraje Zachodu w miarę szybko dogonić. To pokazuje, że jesteśmy nakierowywani na gospodarczą zapaść w przyszłości.

Były wiceminister podkreśla, że tzw. podejście dyfuzyjne, w którym ilość pracy jest olbrzymia i tania, to droga donikąd. – Chiny wykorzystują procesy związane ze zmniejszeniem podaży pracy do skokowego wzrostu wynagrodzeń, do przymuszenia olbrzymiej gospodarki do nowych warunków i nakierowania się na przedsięwzięcia o wyższej wartości dodanej. Mało kto zauważa, że wiąże się to z brakiem podaży pracowników ze wsi, co spowodowało, że od początku ostatniego kryzysu, średnie wynagrodzenie wzrosło 2,5 krotnie – mówi dr Mech. Jego zdaniem, fakt „wychodzenia przed szereg” przez firmy państwowe i zatrudnianie przez nie obcokrajowców jest bardzo niepokojący. Podaje jako przykład PKO BP. – Wygląda to tak, jakby była jakaś dziwna skłonność. Nawet wśród instytucji mających możliwość bardzo efektywnego alokowania pracowników, które wiedzą, jak funkcjonują te instytucje w krajach najwyżej rozwiniętych, w których nie ma możliwości zatrudniania na bardzo niskich stawkach.

Pojawia się też argument, że jeśli nie zatrudni się tańszych pracowników, tylko Polaków, to przez wzrost płac trzeba będzie więcej zapłacić za usługi. – Przecież nie zauważa się, że wzrost wynagrodzeń będzie dotyczył tak naprawdę wszystkich – zaznacza dr Mech. Jeśli jakieś usługi podrożeją, to będzie nas na nie stać. Ale nastąpi też działanie racjonalizacyjne, jeśli chodzi o nasze wydatki. Będziemy się starali uzyskać więcej dóbr, które są relatywnie tańsze. Możliwe więc, że będziemy oszczędzali te, które wykorzystują w dużym stopniu ludzką pracę.

PRZECZYTAJ WIĘCEJ:

Marek Trojan / Kresy.pl

Za: Kresy.pl (29 listopada 2016) | http://www.kresy.pl/publicystyka,opinie?zobacz/ukrainizacja-polskiego-rynku-pracy-jest-nieunikniona-jestesmy-nakierowywani-na-gospodarcza-zapasc

Skip to content