Patrick Buchanan napisał na swoim blogu przed paroma dniami: „Bitwa pt. wybory 2016 roku za nami. Bitwa pod tytułem prezydentura Trumpa właśnie się zaczyna”. Teza konserwatywnego publicysty należy do „oczywistych oczywistości”. Wobec zwycięstwa kandydata, który „nie powinien” zwyciężyć, polityczno-medialny mainstream ma tylko jedną odpowiedź: No mercy! Nie zapomną i nie przebaczą.
Warto w tym kontekście przywołać wypowiedź, opublikowaną w internecie zaraz po zwycięstwie Donalda Trumpa, szefowej aborcyjnego koncernu „Planned Parenthood” (w pakiecie swoich usług ma również handel organami ludzkimi pochodzącymi od zamordowanych w wyniku aborcji dzieci) Cecile Richards, która porażkę Hillary Clinton skwitowała następująco: „Nie ma wystarczających słów, by opisać moje rozczarowanie”.
Z pewnością. Wszak wynik wyborów prezydenckich w połączeniu z faktem, że republikanie utrzymali większość w obu izbach Kongresu, oznacza utratę kilkudziesięciu milionów dolarów federalnych dotacji, które za sprawą administracji Obamy co roku wpływały na konto PP (a i tak trzeba było dorabiać, por. wyżej). Ale szefowa wielkiej fabryki aborcyjnej zaraz też wysłała do swoich zwolenników jasny komunikat: kombinat pracuje i będzie pracować. Zapowiedziała bowiem, że PP „nadal będzie trzymać otworem swoje karetki i będzie oferować świadczenia zdrowotne [sic!] i aborcje”, bo „nie jesteśmy sami. Większość ludzi chce dostępu do opieki zdrowotnej, usług z zakresu medycyny reprodukcyjnej i aborcji”.
Wybory wyborami, a krwawy biznes ma się kręcić „as usual”. Bo jak głosi poezja rewolucyjna „A tu robota, a tu tyle roboty”. Nie tylko zresztą na polu świadczenia „usług w zakresie medycyny reprodukcyjnej” (aż do dziewiątego miesiąca!). Ot, chociażby burmistrz miasta Bloomington w stanie Indiana (którego gubernatorem był do niedawna obecny wiceprezydent-elekt Mike Pence) poczuł się niedawno w obowiązku poinformować podległych sobie urzędników, że od przyszłego roku w jego urzędzie nie będzie już używana nazwa „Wielki Piątek” (Good Friday), ale „Święto Wiosenne” (Spring Holiday). Podobnie ma zniknąć „Dzień Kolumba”, który zostanie zastąpiony przez „Święto Jesienne” (Fall Holiday). Uzasadnienie? Brzmi ono jak następuje: „Jesteśmy ogromnie dumni ze zróżnicowania personelu w naszym urzędzie. Ta różnorodność sprawia, że jesteśmy silniejsi i bardziej reprezentatywnie dla opinii publicznej, której z dumą służymy. Ta dostosowująca zmiana nazw dwóch dni jest innym sposobem zademonstrowania naszego zaangażowania na rzecz inkluzywności”.
Czytając takie bełkotliwe elukubracje nie trudno zrozumieć dlaczego ludzie zagłosowali na Trumpa – jawnego bufona, jawnego rozwodnika i kobieciarza, pozbawionego za to tak charakterystycznego dla zwolenników dyktatu PC mentorskiego tonu, podlanego dużą ilości hipokryzji.
„Wybór, przed którym stanęliśmy był taki: mogliśmy głosować na niemoralnego faceta, który może pomóc, albo mogliśmy głosować na niemoralną kobietę, która mogła zaszkodzić, albo na porządnego faceta, który nie miał żadnych szans na zwycięstwo”. W ten sposób alternatywę, przed którą stanęli wierzący na serio chrześcijanie w USA, odmalował już po zwycięstwie Trumpa jeden z publicystów wywodzących się z ewangelikalnego skrzydła amerykańskiego protestantyzmu.
Ta najbardziej dynamicznie rozwijająca się grupa wśród środowisk protestanckich za Oceanem aż w 81 proc. poparła Trumpa. Również większość amerykańskich katolików (52 proc. głosujących) poparła nowojorskiego miliardera (wśród białych katolików, tzw. reaganowskich demokratów, odsetek ten był jeszcze większy i sięgał 60 proc.).
Swoją drogą, zastanawiające jest milczenie animatorów „dialogu ekumenicznego”, których pełno w Kościele, a którzy akurat w tej ważkiej sprawie, jaką są wybory prezydenckie w USA, nabrali wody w usta w sprawie wspólnego protestancko-katolickiego głosowania, które powstrzymało marsz do władzy jawnie antychrześcijańskiej kandydatki, koncentrując się raczej na spotkaniach z umierającymi wspólnotami protestanckimi w Szwecji, czy w Niemczech.
Być może Trump z przyczyn czysto oportunistycznych stał się zwolennikiem ograniczenia plagi aborcji (choć wcześniej miał inne zdanie na ten temat), być może z takich samych przyczyn chce teraz mianować – co podtrzymuje również w swoich powyborczych deklaracjach – konserwatywnych (tj. niezideologizowanych) sędziów do Sądu Najwyższego i sądów innych szczebli. Być może tak jest. Ale lepiej mieć do czynienia z takim pozbawionym szczerości oportunistą, niż z szczerymi, „kochającymi ludzi” reprezentantem gatunku CINO (Catholics in name only – katolicy tylko z nazwy), który kierując się oportunizmem i chęcią podlizania się liberalnemu mainstreamowi opowiada się za „prawami reprodukcyjnymi” kobiet (jak senator Kerry w wyborach 2004 roku) i „prawem do szczęścia w małżeństwie” dla homoseksualistów (jak sędzia Kennedy w 2015 roku, których swoim głosem przesądził o wyroku Sądu Najwyższego legalizującym na poziomie federalnym „małżeństwa” jednopłciowe).
Ralph Reed – twórca i prezes ewangelikalnej „Faith and Freedom Coalition” (Koalicja na rzecz Wiary i Wolności”) – w następujący sposób skomentował poparcie wierzących na serio chrześcijan (zarówno protestantów, jak i katolików) dla Donalda Trumpa: „Oni nigdy nie mieli żadnych iluzji, co do niego, że jest on jednym z nich. Zresztą nikt go o to nie prosił. Wszystko, o co prosili to to, by podzielał ich programową agendę i żeby o nią walczył. W tych dwóch sprawach, udało mu się ich przekonać”.
Dopiero czas pokaże, czy rewolta (rebellion) przeciw liberalnemu syndykatowi medialno-politycznemu w USA będzie odnową (renewal) tego, co pozostało jeszcze z cywilizacji chrześcijańskiej za Oceanem.
Grzegorz Kucharczyk