Aktualizacja strony została wstrzymana

O męczeńskim Meksyku – ks. Antoni Dragon

Jesteśmy w obecnej chwili świadkami dziwnego zjawiska. W naszych oczach, jawnie i publicznie leje się strumieniami krew męczeńska; w naszych dniach spełniają się na Kościele i wyznawcach Chrystusa tak okrutne zbrodnie, że mogą zupełnie iść w porównanie z prześladowaniami chrześcijan za Nerona czy Dioklecjana a świat milczy. Milczy ten świat, który potrafi się oburzać każdem rzekomem czy rzeczywistem wykroczeniem przeciw ludzkości i kulturze, który tak umie pobudzać opinię publiczną przeciw wszelkim nadużyciom. Łamy dzienników wszystkich kierunków pełne są wiadomości o ważnych i nieważnych politycznych zagadnieniach, o sensacjach kryminalnych, o konkursach sportowych, o modach i o nowych kinematograficznych produkcjach, ale o tej krwi, co się leje w obronie najświętszych ideałów, o tych cudownie pięknych zapasach całego gnębionego narodu z przemocą bezbożnych tyranów, o ranach i triumfach Kościoła Chrystusowego… głuche wszędzie milczenie, i owszem nie tylko milczenie. Nie brak gazet i książek, które starają się rozmyślnie wprowadzić w błąd opinię, głosząc o Meksyku wierutne fałsze, albo solidaryzując się z tą garstką zbrodniarzy, którzy są plamą nowożytnej cywilizacji i powinni być przedmiotem wstrętu każdego szlachetnego serca.

Czy owo niezrozumiałe milczenie lub to poparcie udzielane zbrodni są dziełem czystego przypadku?

Musiałby być bardzo naiwnym, ktoby tak sądził. Rządzi tem milczeniem i tą siejbą fałszywych wieści jedna ręka, ta sama cicha ręka, co niedawno przyozdobiła honorową odznaką pierś prezydenta Calles’a, głównego kata katolików meksykańskich. Jest rzeczą zupełnie jasną, że nad zakryciem przed oczyma świata dziejących się w Meksyku okropności pracuje solidarna we wszystkich krajach masoneria, to jest ta potęga radykalnej, zorganizowanej bezbożności, która pod ukrytem żydowskiem kierownictwem i za pomocą żydowskiego złota do upadłego walczy z Królestwem Bożem. Ona rządzi prasą całego świata, ona kształtuje, jak uważa za stosowne, opinię, ona zwraca w tych lub owych kierunkach umysły i serca.

Źe i u nas o prześladowaniu meksykańskiem nie wie się prawie nic, albo wie się rzeczy fałszywe; że z tego powodu katolicy polscy okazują braciom swoim gnębionym za wiarę dużo za małe współczucie – to powszechnie wiadomo. Nie znamy prawie wcale tych prześlicznych kart dziejów Kościoła; nie korzystamy z tego wspaniałego widoku, jaki Bóg nam stawia w tej chwili przed oczy i z tej poważnej lekcji, jaką nam daje współczesna historia.

Otóż temu smutnemu stanowi rzeczy i temu wielkiemu brakowi naszej publicystyki chce choć w maleńkiej mierze zaradzić niniejsza broszurka. Nie podajemy w niej uczonej historji, nie zapuszczamy się w głębokie dociekania, ale zestawiamy garść najzupełniej pewnych, setkami świadectw stwierdzonych faktów, które zdolne są na obecne dzieje Meksyku rzucić jasne światło. Źe na pierwszy plan się wysuwa postać jednego tylko kapłana, który świeżo otrzymał palmę męczeńską – to ma swą przyczynę w tem, że śmierć O. Michała Augustyna Pro T. J. najgłębiej może wstrząsnęła sercami katolików jego ojczyzny i najwymowniej wykazuje sekciarskie barbarzyństwo prześladowców.

Czytajmy te kartki i starajmy się je szerzyć wśród naszych przyjaciół i znajomych. Niech te jasne promienie światła, co biją w tej chwili z meksykańskiego Kościoła rozświetlą i naszą, dość chmurną, duchową atmosferę, pobudzając nas z jednej strony do świętej radości i dumy z bohaterstwa naszych braci we wierze, z drugiej strony do naśladowania przedziwnego ich męstwa. A jeśli wreszcie dojdzie, jak dojść powinno, do jakiegoś wielkiego zbiorowego protestu, do potężnego krzyku oburzenia, nie tylko katolików, ale uczciwych ludzi całego świata, przeciw tym zbrodniarzom, którzy w tej chwili mają w ręku władzę nad nieszczęśliwym Meksykiem, niech nie zabraknie w tym chórze głosu naszej Polski, która tyle sama cierpiała ucisku, że powinna umieć współczuć z uciśnionymi.


RZUT OKA NA PRZEBIEG PRZEŚLADOWANIA.

Opowiadać krwawych, prawdziwie tragicznych dziejów Meksyku nie mamy zamiaru. Wystarczy powiedzieć, że prześliczny, przebogaty ten kraj, który mógłby być istnym rajem ziemskim, od stu blisko lat przechodzi straszliwe wstrząśnienia, które sprowadzają nań coraz to nowe nieszczęścia i ruiny.

Odkryty i zdobyty w XVI wieku przez Hiszpanów, z początkiem XIX wieku wybił się na wolność, ale od tej chwili stał się widownią prawie nieustających zamieszek i gwałtów. Zamachy, rewolucje, powstania, wojny domowe a po części i zewnętrzne – to wszystko ciągnie się przez historię tego kraju w wieku ostatnim tak nieprzerwanym szeregiem burzliwych wydarzeń, że zdawać się może jakoby z wulkanicznego meksykańskiego gruntu i do serc ludzkich dostało się trochę ognia i wybuchowych pierwiastków. Trudno zliczyć, ile razy zmieniała się władza, na ile zawodów przychodziły do steru przeciwne stronnictwa, ilu przedstawicieli rządu kończyło karjerę i życie pod kulami karabinów albo pod sztyletami skrytobójców.

A mimo to wszystko w sercach mieszkańców tego dziwnego kraju rozruchów i zbrodni, tkwiło i tkwi dotąd wiele cennych, prześlicznych skarbów. Po długich wiekach hiszpańskiego panowania została, wraz z mnóstwem wspaniałych świątyń, właściwa temu narodowi, niewzruszona wiara; po przodkach czerwonoskórych, których krew miesza się w ich żyłach z krwią europejską, odziedziczyli meksykanie jakąś dziwną pogardę śmierci i żywiołową niemal odwagę. Jest w nich materjał na wielkich złoczyńców, ale jest też szlachetny kruszec, z którego łaska Boża zwykła tworzyć wielkich świętych. Bóg zrządził, że wśród dziwnych kolei, po jakich toczyły się dzieje Meksyku w ostatnich latach, równie bujnie wzeszedł posiew tak wielkiego dobra, jak niegodziwej, ohydnej zbrodni.

W r. 1910 t. j. równio sto lat od początku wojny o niepodległość, dzielny prezydent Porfirio Diaz zostaje usunięty przez rewolucję Madery; po zamordowaniu tego ostatniego wyrywają sobie z rąk władzę Huerta i Carranza; gdy ten znów ginie z rąk mordercy, zdobywa sobie naczelnictwo kraju wielki zbrodniarz, generał Obregon; po nim przychodzi do steru z samym końcem 1924 roku obecny prezydent Plutarch Eljaisz Calles. Jeżeli tak częsta zmiana rządów już sama przez się musi być dla każdego kraju bardzo zgubną, w Meksyku było o tyle gorzej, że wśród ciągłych zamieszek i zamachów stanu wytworzyła się głównie pomiędzy wyższymi wojskowymi, jakby klika ludzi ambitnych a pozbawionych wszelkich zasad, którzy zawsze byli i są gotowi, choćby za cenę największych zbrodni, torować sobie lub innym drogę do władzy. A obok tych, skorych zawsze do buntu, przeważnie oddanych masonji przywódców, wytworzył się tam liczny zastęp – trudno powiedzieć żołnierzy, bo to są raczej bandyci – ale w każdym razie zastęp ludzi na wszystko gotowych, dających się zawsze użyć za narzędzie niesumiennym wodzom, wyzutych z wszelkich nietylko chrześcijańskich, ale ludzkich uczuć.

Dzięki tym ludziom był Meksyk już kilkanaście lat temu widownią bardzo smutnych wydarzeń. W chwili kiedy Europa krwawiła się ranami wielkiej wojny, w latach 1914 i 1915 działy się i w Meksyku straszne rzeczy, wołające o pomstę do Boga. Podczas rewolucji nienawistnego chrześcijaństwu Carranzy, żołdactwo rzucało się na kościoły, zamieniając je na koszary i stajnie, łupiło klasztory, zabijając zakonników i hańbiąc Bogu poświęcone dziewice, dopuszczało się okropnych świętokradztw, rozrzucając po ziemi albo nawet dając za pokarm zwierzętom poświęcane hostie. Na tem jednak nie poprzestali zbrodniarze. Kiedy po dwóch prawie latach ustawicznej walki domowej, udało im się wreszcie władzę swą nieco ustalić, w r. 1917 uchwalili konstytucję, która jest właściwie jednym szeregiem zamachów na prawa Kościoła i Boga.

Poszczególnych artykułów tej niegodziwej konstytucji nie będziemy tu wymieniać, wystarczy powiedzieć, że w jej myśl Kościół Chrystusowy musiałby się zamienić na jakąś instytucję czysto ludzką, we wszystkiem zależną od państwa. Państwo ma mieć władzę wprowadzania i zakazywania religijnych kultów; państwo staje się właścicielem wszystkich świątyń, plebani, seminarjów, domów zakonnych i zakładów dobroczynnych; państwo określa ilość duchownych, jaką chce dopuścić i uważa tych duchownych jedynie za zawodowców, zaprzeczając im wszelkich praw politycznych albo cywilnych; zakony są zupełnie zniesione; wszystkie szkoły są czysto świeckiej bez żadnego nauczania religji i bez religijnych czy to znaków czy praktyk; małżeństwa tylko cywilne uważane są za ważne; obrzędy religijne wolno wykonywać jedynie w obrębie świątyń i to pod kontrolą władz państwowych.

Przez kilka lat po uchwaleniu tej bezprzykładnej konstytucji nie stosowano jej w życiu całkiem ściśle i mogli jeszcze łudzić się zagrożeni w najistotniejszych swych prawach katolicy, że pozostanie ona martwą literą. Niestety jednak ślepa nienawiść lóż masońskich cicho lecz wytrwale dążyła nie tylko do tego, by ją wprowadzić w używanie, ale nawet do tego, by ją pod każdym niemal względemt pogorszyć i zaostrzyć.

Narzędziem do tego stał się wybrany 10 geudnia 1924 roku prezydent Calles.

Człowiek ten, z zawodu nauczyciel gimnazjalny jest szczególną mieszaniną brutalnych instynktów i wyrafinowanego cynizmu. Nie pozbawiony pewnych zdolności administracyjnych, ma pod innym względem tępą, grubą duszę dzikiego barbarzyńcy. Wyzuty do cna z najmniejszego cienia religijnych przekonań i uczuć, oddany jest całkowicie na rozkazy sekty, która też przez niego wykonywa swe dzieło nienawiści. A nienawiści tej postanowił on służyć na zimno, bez wybuchów, bez egzaltacji, ale za to z nieubłaganą konsekwencją, nie cofając się przed najskrajniejszemi środkami, prowadzącymi do najradykalniejszych celów.

Od chwili, gdy potwór ten, godny stanąć w szeregu największych zbrodniarzy, jakich zaznały dzieje świata, wziął władzę w swe ręce i znalazł w fatalnej większości sejmowej oddaną sobie pomoc, od tej chwili zaczęły się przeciw Kościołowi i jego wyznawcom ustawiczne i gwałtowne najazdy. Wyszydzano w bezecnych, bluźnierczych maskaradach katolickie tajemnice, zaczepiano, krępowano w wykonywaniu obowiązków duchowieństwo, zamykano szkoły zakonne, rozpędzano, więziono, wywożono zakonników i zakonnice, targano się na wszystkie świętości. Ponieważ jednak i tego było mało, bo całe to prześladowanie było raczej szeregiem doraźnych gwałtów, niż systematycznem wykonaniem prawa, w ciągu roku 1926 postarał się Calles o aprobowanie przez sejm wydanych przez siebie dwóch ustaw, dopełniających i najokropniej zaostrzających przepisy konstytucji. Pierwsza z tych ustaw przyjęta została 14 czerwca, druga 25 listopada 1926 roku. W pierwszej stanowi się różne kary za przekroczenie tych punktów konstytucji, które dotyczą religijnych wyznań; w drugiej uzupełnia się te artykuły konstytucji szeregiem nowych przepisów, odbierających Kościołowi resztki swobody.

Od tej chwili walka religijna rozgorzała na dobre i ukazał się światu dziwny widok, z górą dwunastu milionów katolików na czternaście milionów wszystkich mieszkańców, nękanych, gnębionych, na wszelki sposób uciskanych przez znikomą, ale silnie zorganizowaną mniejszość sekciarską.

Widząc, że wszystkie protesty pozostają daremne i że wykonywanie kościelnego życia naraża-łoby tylko na ustawiczne profanacje najświętszych rzeczy, zakazali biskupi zbiorowym listem z 25 lipca 926 roku publicznej służby Bożej. Skończyło się jawne administrowanie sakramentów, opustoszały ołtarze, msza św. przestała się odprawiać po Kościołach, umilkły dzwony, cisza zaległa ambony, ustało po szkołach nauczanie religii. Wierni chodzili wprawdzie po dawnemu do świątyń i wypełniali je nieraz po brzegi, ale nie było już wśród nieba kapłana i musieli sami, nieraz wśród głośnego płaczu odprawiać swe śpiewy pobożne i modlitwy.

Oczywiście jednak, że życie religijne usunięte z powierzchni, musiało, jak niegdyś za czasów prześladowań rzymskich, przenieść się w ukrycie i schować się jakby pod ziemię. Jasną bowiem jest rzeczą, że tyle milionów najpobożniejszych katolików nie mogło od razu zrezygnować z najświętszej Ofiary, Komunii świętej i innych sakramentów lub słuchania słowa Bożego. Zaczęły się więc czasy żywcem przypominające sceny z rewolucji francuskiej, albo z naszych prześladowań unitów na Chełmszczyźnie i Podlasiu, zaczęły się chwile z jednej strony niezrównanego bohaterstwa, z drugiej, najzajadlejszej tyranii.

Biskupi i kapłani, o ile nie zostali wydaleni z kraju – a wydalono wszystkich cudzoziemców – musieli okryć swą działalność najściślejszą tajemnicą, bo zabroniono nawet prywatnego odprawiania mszy świętej, nawet całkiem cichego administrowania sakramentów. Zaczęto więc prace kapłańskie odprawiać w przebraniu; słudzy Boży kryli się ze swemi funkcjami po piwnicach i strychach i najtajniejszych kryjówkach. Podobnież w głębokiej tajemnicy zaczęli katolicy organizować się do duchowego, a gdzieniegdzie nawet i do czynnego oporu, tworząc w tym celu stowarzyszenia, roznosząc ulotne odezwy i pisma. Zaledwie kilka miesięcy minęło od wydania bezbożnych uzupełnień bezbożnej konstytucji, a już cały niemal Meksyk pokryty był jakby siecią tajnej organizacji religijnej, której hasłem było: za wiarę, za Chrystusa, za Kościół walczyć aż do śmierci.

Widząc, że niegodziwe ich zarządzenia trafiają na niezłomny opór tak kapłanów jak ludu – na 4000 kapłanów znalazł się jeden tylko odstępca – używali zrazu prześladowcy to podstępów, to perswazyj, to znowu gróźb lub obietnic. Gdy jednak to wszystko nie skutkowało, musiała nieprawość uciec się do tego środka, do którego zawsze wreszcie ucieka się w walce z prawdą…. do ślepej przemocy fizycznej. Zrazu setkami i tysiącami ofiar zapełniały się więzienia, potem polała się krew. I tak stanęły po raz nie wiem który w dziejach świata naprzeciw siebie dwie potęgi: z jednej strony pozbawiona zupełnie ludzkich środków obrony, moc ducha, z drugiej,

zbrojna we wszystkie narzędzia gwałtu brutalna moc ognia i żelaza.

Jaki był dotąd przebieg tej walki, ile ofiar w niej padło, na ilu skroniach położyli aniołowie wieńce męczeńskie, to może kiedyś będzie dokładnie znajome, gdy będzie mógł Kościół meksykański już po odzyskaniu pokoju spisywać poszczególne epizody swej cudownie pięknej martyrologii. Dziś, gdy prześladowanie jeszcze się sroży, gdy tyrani tłumią wieści i zacierają ślady swych bezeceństw, by nie dostały się do wiadomości zagranicy, bardzo trudno zebrać dokładne liczby. Źeby jednak czytelnicy mogli wyrobić sobie pojęcie, tak o nieludzkiem okrucieństwie katów, jak o prześlicznem, godnem najwyższej chwały bohaterstwie wiernych, rzucamy tu kilka, przygodnie wybranych obrazków, najwiarogodniejszymi świadectwami stwierdzonych.


Do cichej wioski Chalchihuites w Stanie Zacatecas przybywa dnia 14 sierpnia 1926 roku oddział żołnierzy rządowych, wysłanych na egzekucję. Aresztują zaraz proboszcza Księdza Ludwika Batis i z nim razem trzech katolików, co byli jego prawą ręką w obronie parafii przed propagowaną z góry bezbożnością. Po całej nocy znęcania się nad więźniami i okropnych zniewag, rankiem wyprowadzają ich poza wioskę. Widząc na co się zanosi, błaga dobry pasterz: Oto macie mnie! Mnie jednemu odbierzcie życie, bo ten tu, Emanuel Morales, ma młodą żonę i troje dzieci drobnych, ci dwaj inni, Salwator Bala i Dawid Roldan, to młodzi ludzie, co są jedyną podporą swych rodzin. – Nie Ojcze – wołają skazani – i my chętnie umrzemy dla Boga! Jeszcze chwila, dają sobie ostatni uścisk wołając: Niech żyje Chrystus Król! Bóg nie umiera! gdy salwa karabinowa przecina wątek ich życia.

W mieście Leon kwitnęła, jak wszędzie prawie w tych czasach, sodalicja marjańska młodzieży i stowarzyszenie młodych katolików meksykańskich. Na czele tych związków stali przede wszystkiem 27-letni Jose Valencia Gallardo, dwaj dwudziestoletni Salwator Vargas i Mikołaj Navarro, 17-letni Ezeehiel Gómez, 13-letni Augustyn Eios i 35-letni Antoni Komero. Schwytani podstępem 3 stycznia 1927 i zaprowadzeni do więzienia wśród bicia i zniewag, po przetrzymaniu w cuchnącym lochu, przed świtem zostają wywiezieni za miasto. Po drodze gdy Navarro przypomina swym towarzyszom powzięte w wilję postanowienie wierności Chrystusowi aż do śmierci, zbiry biją go tak po twarzy, że wylatują mu zęby a z oczu krew się puszcza. Ostatnim wysiłkiem powtarza katowany młodzieniec: Za Chrystusa umieram, ale Chrystus nie umrze nigdy – aż wreszcie dwa pchnięcia bagnetem pozwalają duszy jego po żegnać tę ziemię. Valencia Gallardo płomienną wymową upomina innych do wytrwania, krzepi zwłaszcza młodziutkiego, przerażeniem zdjętego Augustyna Rios. Kaci biją go najokrutniej, potem wyrywając mu język wołając: Gadaj teraz! I znowu kończy się tragedja suchym trzaskiem broni, po którym sześć ofiar pada na piasek, własną ich krwią obficie zbroczony i sześć dusz, wzlatuje tam, „gdzie śmierci więcej już nie będzie”.

A oto inny młody bohater Juan Manuel Bonilla, który był w mieście Tlalpam prezesem stowarzyszenia katolickiej młodzieży meksykańskiej. W przeczuciu zbliżającej się ostatniej walki, pisze w swym dzienniczku prześliczne, prawdziwie płomienne, już to akty ofiarowania się na śmierć za wiarę, już modlitwy o pomoc dla siebie i dla kochanej nad życie matki. Schwytany 15 kwietnia 1927 roku, tego samego dnia ma umrzeć, nie zwyczajną śmiercią, ale wbrew wszystkim cywilizowanym zwyczajom, tak jak Zbawiciel jego, na krzyżu. Rzewnymi listami żegna matkę, siostrę i brata, potem pisze dla siebie jakby krótki, lecz wymowny nagrobek: Umieram dla Boga. Trzy godziny męczy się na krzyżu, wśród najwznioślejszych aktów ofiary i miłości Bożej, aż wreszcie z wołaniem: Niech żyje Chrystus Król, dobity strzałami, oddaje duszę Bogu.

W mieście Puebla stary kupiec Jose Garcia Farfan za witryną swego sklepu wystawił różne przedmioty należące do propagandy religijnej, a nad niemi ten napis, który dla katolików meksykańskich jest jakby hasłem bojowem i hymnem triumfu: Viva Christo Rey – Niech żyje Chrystus Król! 20 lipca 1926 roku przechodzący ulicą komendant miasta generał Amaya wchodzi do sklepu i żąda usunięcia znienawidzonego godła. Na kategoryczną odmowę dzielnego obywatela generał porywa się z furią do rewolweru, ale przypadkiem rani się w palec. Kupiec zostaje aresztowany natychmiast i mimo prób interwencji ze strony miejscowych adwokatów, tej samej nocy wywieziony za miasto przez oddział 20 żołnierzy i oficera, pada pod ich kulami.

A oto znów inne kapłańskie dusze. W mieście Leon pracowało w największem ukryciu dwóch młodych, gorliwych księży, O. Andrzej Sola, ze zgromadzenia misjonarzy Serca Marji i Ks. Trinidad Rangel, wikary parafii w Silao. W kwietniu 1927 roku, ze względu na czas wielkanocny zwiększyły się ich prace: mnóstwo wiernych prosiło o Komunję św. i o uczestnictwo Najśw. Ofiary. Przy tak rozległej działalności nie łatwo było zachować należytą ostrożność. Ksiądz Rangel wpada w ręce zbirów rządowych na wycieczce misyjnej do miasteczka San Francisco del Rincón i zostaje osadzony w więzieniu w Leon; równocześnie wpadają tajni agenci na trop Ojca Sola, poznają go na podstawie fotografii przedstawiającej go w kapłańskich szatach przy udzielaniu pierwszej Komunii świętej małej dziewczynce, aresztują natychmiast wraz z młodym człowiekiem Leonardem Perez, który właśnie był przyjął z raki jego Ciało Pańskie i prowadzą również do więzienia. Po smutnej parodji rozprawy sądowej, w czasie której O. Sola powtarzał tylko: Jedyną moją zbrodnią jest, żem pełnił obowiązki kapłańskie – wyprowadzają trzech więźniów na rozstrzelanie. W pośród silnego oddziału wojska z bagnetami na karabinach, przy ulewnym, deszczu i gwałtownym wietrze posuwał się żałobny pochód na miejsce kaźni. Ale mimo świstu wiatru i szczęku broni słychać było z pomiędzy żołnierzy trzy młode głosy śpiewające wesoło hymn: Cantate Domino canticum novum. Stojąc już przed lufami karabinów, odzywa się O. Sola do towarzyszy: Odwagi, Bracia! Cierpienie trwa chwilę tylko, chwała jest wieczna. Ks. Rangel i Perez padli na miejscu; O. Sola przez dłuższy czas męczył się jeszcze leżąc w krwi własnej i powtarzając z jękiem: O mój Jezu Miłosierdzia, bo dla Ciebie umieram!

W miasteczku Tototlan wpada w ręce ekspedycji karnej wikary paraf ji, Ksiądz Sabas reyes. Pytany gdzieby się ukrywał proboszcz, odmawia wszelkich zeznań. Na rozkaz dowodzącego generała wieszają go żołnierze na jednym z filarów przedsionku kościoła tak by nie mógł nogami dotknąć ziemi. Męczą go w ten sposób przez trzy dni, nie dając ani pokarmu ani napoju, raniąc go szablami i bagnetami, przypiekając ogniem nogi. Kiedy po całej tej torturze trwa zawsze równie niezłomny, pędzą go wreszcie na cmentarz i tam nad wykopanym dołem strzałami odbierają mu życie.

Ale zamiast przechodzić w ten sposób od miejsca do miejsca i wszędzie wyszukiwać te pełne kłosy Boże, okrutnie skoszone przez bezbożność tyrana, wystarczy posłuchać, co o wszystkich tych ofiarach prześladowania przed obliczem całego świata mówi Ojciec całego chrześcijaństwa. Pius XI choć żadnej nie pomijał sposobności, by ujmować się najgoręcej za kartowanym meksykańskim Kościołem, 18 listopada 1926 roku i wnet potem 20 grudnia tegoż roku w encyklice Iniquis afflictisque i w allokucji konsystorjalnej Misericordia Domini, zbolałem lecz drżącym z oburzenia sercem napiętnował bezeceństwa prezydenta Callesa i jego rządu. Odmalowawszy krótko całe dzieje antyreligijnych ustaw i przyczyny oporu ze stromy katolików, a potem nieludzkie gwałty prześladowców – „o jak wspaniale – powiada dalej – z jaką godnością zachowują się wśród tych cierpień i nieszczęść katolicy tego szlachetnego narodu, biskupi i kapłani, zakonnicy i świeccy, bogaci i ubodzy, mężczyźni i niewiasty, dorośli i młodzi, owszem, chłopcy jeszcze i dziewczęta, ledwie z dzieciństwa wyrosłe. Wszyscy ci od wielu miesięcy przedstawiają widok, którego nie mogą nie podziwiać nie tylko wszyscy dobrze myślący ludzie, ale sami nawet aniołowie Boży. Nie zawahali się bowiem ci słudzy Chrystusowi narazić się na wszelkie krzywdy, na wygnanie i więzy, na obelgi od samej śmierci straszniejsze, na ofiarę wreszcie własnego życia, byleby tylko zachować cześć Boga i swobodę sumienia, byleby móc żyć zgodnie z wiarą i nie dać się oderwać od katolickiego i apostolskiego Kościoła, od Zastępcy Chrystusa i od posłuszeństwa jego nakazom. Kapłani, gdy było trzeba, z pogodą na twarzy i męstwem w sercu bez wahania szli do lochów i na stra-cenie; mężczyźni, niewiasty, młodzieńcy, gnębieni byli za pomocą kar i grzywien, wtrącani do więzień, przetrzymywani po cuchnących piwnicach, prowadzeni po ulicach i poniewierani przez zgraje żołnierzy. A nawet wielu z tych młodzieniaszków, czego bez łez wspomnieć nie możemy, z różańcem w ręku i z okrzykiem na cześć Chrystusa Króla na ustach, z radością szło na śmierć, podczas gdy dziewice nasze po więzieniach, znosić musiały, najhaniebniejsze zniewagi, jakie im dla zastraszenia innych zadawano”.

Tak skarży się przed całym światem Ojciec chrześcijaństwa, dodając, że mówi to wszystko na podstawie najdokładniejszych i bezwzględnie pewnych informacyj, owszem twierdząc, że nie mówi jeszcze wszystkiego, coby mógł powiedzieć, co urąga już wszystkim prawom tak ludzkim, jak boskim.

I w rzeczy samej, gdyby dało się zebrać w jeden obraz, co przez te dwa lata bohaterski Meksyk wycierpiał, wzdrygnęłyby się najobojętniejsze serca. – Gdzieniegdzie dokonywały się masowe rzezie pobożnego ludu idącego na pielgrzymkę do miejsc cudownych; skądinąd donoszą o straceniu odrazu kilkunastu kapłanów nad jednym cmentarnym dołem; wiele jest sprawozdań o znęcaniu się zbirów rządowych nad nieletniemi dziećmi, czy to za śmiałe wyznanie królestwa Chrystusowego, czy za roznoszenie pism i ulotek katolickich, czy nawet za noszenie odznaki eucharystycznej krucjaty. Nie da się jeszcze, jak to mówiliśmy poprzednio, podać zupełnie dokładnych cyfr, ale chyba nie ulega wątpliwości, że liczba zgładzonych jedynie dla wiary i za wiarę przenosi już kilkaset, a może dochodzi do liczb znacznie wyższych. Pewność zaś tych faktów jest zupełna, bo oprócz mnóstwa świadectw, posiadamy z bardzo wielu tych tragicznych wydarzeń liczne fotografie, przedstawiające samą egzekucję lub pomordowane, krwią zbroczone ofiary. Mamy przed sobą reprodukcje takich fotografij z miejscowości Parras, Leon, Zamora, Puebla, Tlalpam, Guadalajara, Salamanca, Colima d t. d., a oczywiście daleko więcej było wypadków, które w taki sposób uchwycić się nie dały. Źeby jednak choćby na jednym przykładzie ze wszystkimi szczegółami pokazać, jak obchodzi się sekciarski rząd Callesa z katolikami nieszczęśliwego kraju, przedstawimy tu zupełnie dokładnie zbrodnię dokonaną na młodym kapłanie Towarzystwa Jezusowego w samej stolicy, t. j. w mieście Meksyku, zbrodnię, która szczególnie wstrząsnęła sercami wiernych całego Kościoła. A ponieważ już dzisiaj są pewne dane, że przez przyczynę umęczonego swego Sługi Ojca Michała Pro zaczyna Bóg udzielać proszącym niepospolitych łask, niech ten krótki opis jego życia i śmierci będzie zarazem hołdem złożonym człowiekowi, który może niebawem stanie na naszych ołtarzach jako prawdziwy Chrystusowy żołnierz.


MĘCZEŃSTWO OJCA M. A. PBO I TOWARZYSZY

Ojciec Michał Augustyn Pro Juarez urodził się na łonie głęboko katolickiej, bardzo zamożnej rodziny 18 stycznia 1891 roku w miejscowości Concepcion del Oro w stanie Zacatecas. Przyjęty do Towarzystwa Jezusowego 10 sierpnia 1911 roku, pierwsze swe śluby złożył w dzień Wniebowzięcia Najśw. Panny w dwa lata później. Zaledwie rozpoczął zaczynający się zwykle po pierwszych ślubach okres studjów zakonnych, gwałtowna rewolucja Carranzy pogrążyła cały kraj w straszliwym zamęcie. Rodzina młodego zakonnika z wielkiego dostatku popadła nieomal w nędzę, a on sam, choć serce niezawodnie ciągnęło do pomagania najbliższym, nietylko mężnie wytrwał w swem powołaniu, ale dobrowolnie przyjął wygnanie z ojczyzny, które miało trwać lat kilkanaście.

Spędziwszy rok w sąsiedniej Kalifornji, w roku 1915 wyjechał do Hiszpanii, gdzie w mieście Granada ukończył studia filozoficzne, potem jako prefekt młodzieży po zakonnych zakładach wychowawczych pracował w kilku domach, głównie w rzeczpospolitej Nicaragua, potem znów w Europie, w Sarria koło Barcelony. W roku 1922 wysłany na studia teologiczne – studiował przytem kwestię socjalną – do Enghien w Belgji, tamże otrzymał w połowie 1925 roku święcenia kapłańskie.

Zaledwie ukończył nauki, z wiosną następnego roku otrzymał rozkaz swego prowincjała udania się do miasta Meksyku, właśnie w chwili gdy na jego ojczyznę nadciągała niepamiętna burza. Posłuchał nietylko z gotowością, ale z weselem. Odtąd zaczyna się okres jego życia krótki wprawdzie, ale tak nad miarę przepełniony pracą i przepojony wonią najwyższej cnoty, że był w planach Bożych bardzo odpowiedniem przygotowaniem do męczeństwa. Ojciec Pro obdarzony był z natury usposobieniem niezmiernie żywem i wesołem. – Obrotny, dowcipny, przez wszystkich lubiany, umiał zawsze znaleźć wyjście z najtrudniejszych sytuacyj. Obok tego jednak kwitło w nim życie głęboko wewnętrzne. Gdzie tylko był, a przebywał w tylu domach, zostawił po sobie pamięć wybitnej cnoty. Choć z powodu słabego zdrowia, które wymagało nawet niejednej operacji, cierpiał bardzo wiele, umiał zawsze pokryć swe boleści miłym uśmiechem, panując nad sobą, jak mówią jego współbracia, aż do rzeczywistego heroizmu.

Przybywszy do Meksyku zaczął życie apostolskiej pracy w niesłychanie trudnych warunkach. W świeckiem przebraniu, po świeckich mieszkaniach, z jednej strony, będąc niejako w samej paszczy lwa, musiał się starać omylić czujność rządowych agentów, z drugiej strony musiał dwoić się i troić, żeby odpowiedzieć potrzebom duchownym uciśnionych, pozbawionych pasterzy katolików. Chrzcił, dawał śluby, spowiadał, rozdzielał i zdrowym i umierającym Ciało Pańskie, podnosił na duchu, pocieszał, nauczał. – O rozmiarach tej pracy dają niejakie pojęcie sprawozdania z udzielanych sakramentów, choć wreszcie sam Ojciec donosi swym przełożonym, którym zdaje sprawę, z każdego kroku, że gubi się już w obliczeniach. Komunij świętych w różnych domach prywatnych rozdaje dziennie około 300, a w pierwsze piątki do 1200 i więcej; ślubów daje tygodniowo koło 5; spowiedzi, ostatnich, sakramentów nie może się doliczyć, bo przechodzą miarę te tłumy, które się cisną do rozmaitych kryjówek, w jakich pracuje; a przytem niezliczone kazania i różnego rodzaju nauki duchowne. Ale dobre uczynki czynione duszom to część tylko jego zajęć. Trzeba aż nazbyt często ratować ciała i przez materialne dobrodziejstwa trafiać do dusz zrozpaczonych lub zgorzkniałych. Pod koniec roku 1926 już 96 rodzin było na zupełnem niemal jego utrzymaniu, a to wszystko robiło się bez żadnego stałego dochodu, jedynie z doraźnych datków, otrzymywanych od dobrych ludzi. Dniem i nocą, jak sam pisze o sobie do przełożonych, trzeba być na usługi, by czynić dobrze. „Raz z laską w ręku, jako student, raz znowu na rowerze mego brata, albo w innej postaci przebiegam całe miasto pomagając komu można”. – Nie odmawiał przytem całego mnóstwa rekolekcyj i konferencyj, głównie z młodzieżą, która w nim miała swego duchownego kierownika.

,Pytał się sam siebie, jak może sprostać tym niesłychanym wysiłkom. Odpowiadał z prostotą: Nie ja, lecz łaska Boża ze mną. Po ludzku bowiem jego słaby, schorowany, organizm nie mógłby był znieść dziesiątej części tych trudów. Podtrzymywały go zaś przede wszystkiem dwie rzeczy: jedna to bezgraniczna ufność w Bogu, o którym ciągle mówił jako o swym ojcu, druga to zakonne posłuszeństwo i zależność od zwierzchników, których o wszystko się pyta i ślepo słucha. Zachowały się w formie listów do tych duchownych ojców bardzo piękne zapiski ze wszystkich jego prac, zapiski, w których wrodzona wesołość tryskająca dowcipem, idzie o lepsze z rzewną pobożnością i gorącością nadprzyrodzonych uczuć.

A uczucia te były istotnie nadprzyrodzone, bo wiernemu słudze nie dość na tem było, że dla Boga i dla dusz mógł do upadłego pracorwać; on pragnął nadto dla nich cierpieć. W miarę jak dochodziły z różnych stron kraju smutne wieści o lejącej się krwi katolickiej i o srożącym się coraz bardziej ucisku prześladowców, O. Pro coraz goręcej wzdychał do palmy męczeńskiej. W jednym z ostatnich listów pisał co następuje: „Potęga naszych nieprzyjaciół, działających pieniędzmi, bronią i kłamstwem upadnie w proch, jak owa statua, którą widział Daniel skruszoną przez kamyczek padający z nieba. Już świtają pierwsze błyski zmartwychwstania, właśnie dlatego, że mroki męki dochodzą do największego natężenia. Ze wszystkich stron dochodzą wieści o okrucieństwach i uciskach. Ofiar jest wiele; liczba męczenników z dnia na dzień wzrasta. O żeby i mnie przyszło tego wielkiego losu się doczekać!”

Pan Bóg przyjął te gorące pragnienia i postanowił w swych słodkich zrządzeniach przeprowadzić autora powyższych słów przez „mroki męki”, żeby go okryć pełnym „blaskiem zmartwychwstania”.

Dn. 13 listopada 1927 roku stolica Meksyku została wstrząśnięta smutnym wypadkiem. Kiedy dnia tego popołudniu generał Obregon jechał samochodem na wyścigi, mające się odbyć nieco poza miastem na Płaza de Toros, z innego samochodu, który prawie w bramie miejskiej dogonił jadących, rzucono na automobil generała dwie bomby. Skutek zamachu był bardzo nieznaczny, bo generałowi nie stało się nic, poza lekkiem skaleczeniem przez odłamek stłuczonej szyby, ale gorzej poszło sprawcom zbrodni. Puścili się za nimi w pogoń wojskowi jadący w drugim samochodzie, dognali ich i dwom zadali śmiertelne rany; jeden zdołał umknąć; czwartego – jeśli istotnie ten był czwartym – nazwiskiem Antoni Tirado, pojmano żywcem. Ze sfer rządowych twierdzono, że ów Tirado był właśnie jednym z czterech, którzy rzucali bomby; inni zaręczali, że był spokojnym, zupełnie niewinnym przechodniem. W każdym razie on sam wytrwale przeczył wszelkiego udziału w sprzysiężeniu.

Na skutek zamachu zwiększyła się oczywiście czujność policji, a że już od pewnego czasu miano wiadomość o rozległej działalności ukrytego w mieście kapłana, udało się agentom odkryć mieszkanie Ojca Pro przy ulicy Panuco, gdzie wówczas przebywał. Aresztowany 17 listopada rano, zaprowadzony został do prowizorycznego policyjnego więzienia, dokąd niebawem sprowadzono też rodzonego brata jego Humberta i inżyniera Ludwika Segura Vilehis. Na wszystkich trzech ciążyło podejrzenie współuczestnictwa w zamachu na generała Obregona.

Mówimy, że „ciążyło podejrzenie”, to znaczy, że ze strony rządu starano się wszelkiemi siłami w jakikolwiek sposób związać aresztowanie katolickiego kapłana i jego towarzyszy z zamachem. Zrazu twierdzono, że zeznał ich winę wspomniany wyżej Tirado, potem, gdy to okazało się wierutnym fałszem, puszczono w obieg inną wersję, że jeden z rannych zamachowców, umierając w szpitalu, miał szepnąć swej siostrze: Daj znać, by Ojciec Pro i jego brat się ukryli. – Źe jednak i ta wersja była absolutnie bezpodstawna, to stwierdzone zostało z bezwzględną jasnością, bo najpierw nigdy i nigdzie nie dano najmniejszego za nią świadectwa, potem mnóstwem innych świadectw, z samych nawet protokołów urzędowych udowodniono, że nie było nigdy mowy o podobneni zeznaniu. Niemniej fałszywa była trzecia wiadomość, która również pojawiła się na pewien czas w rządowych dziennikach, jakoby sami uwięzieni przyznali się byli do winy. Rzecz ma się całkiem przeciwnie. Do samego końca zaręczał tak O. Pro, jak towarzysze jego, że o zamachu nic zgoła nie wiedzieli i najmniejszego nie brali w nim udziału. To samo pod przysięgą zeznało wiele osób, którym każdy krok Ojca był znany, między innymi zeznali to jego przełożeni, którym ze wszystkiego się zwierzał i jego najbliżsi pomocnicy w apostolskiej pracy. Zresztą jest rzeczą stwierdzoną, że sam naczelny inspektor policji generał Robert Gruz, otrzymawszy polecenie stracenia więźniów, a nie mogąc w aktach procesu znaleźć żadnej zbrodni, która zasługiwałaby na tę karę, udał się do Callesa z pytaniem, jak ma postąpić, by formy sprawiedliwości ocalić. Prezydent dał odpowiedź, która dostatecznie charakteryzuje tak jego samego, jak panujące w Meksyku stosunki: Nie proszę pana o formy, tylko o rzecz.

Siedząc w podziemiu policyjnego gmachu, więźniowie nic nie wiedzieli o gotującym się na nich wyroku. Braci Pro i szlachetnego, gorliwego sodalisa Najśw. Panny, inżyniera Vilchis nie opuszczała zwykła pogoda; tylko biedny Tirado, który już w więzieniu zapadł na zapalenie płuc, podwójnie cierpiał. Noc z 22 na 23 listopada spędzili spokojnie; nad ranem zbudzono ich doniesieniem, że wstający właśnie ranek będzie ostatnim ich życia. Przyjęli tę wiadomość zupełnie spokojnie, owszem z radością, że zbliża się spełnienie dawnych upragnień. Nieco przed dziewiątą rano przybyli do inspektoratu policji, gdzie dotąd trzymano skazanych i gdzie miała się dokonać egzekucja, generałowie Gruz, Guerra Leal, Mazcorro, Palomera Lopez i inni delegowani do asystencji bezprawiu. Ponieważ gmach policyjny, niegdyś pałac generała Fernando Gonzalez, leży zupełnie w środku miasta, w pobliżu placu Karola IV, w obawie, by na wieść o egzekucji nie zrobił się jakiś rozruch ludowy, przed frontem gmachu postawiono dwa szwadrony żandarmerii konnej. Rzecz prosta jednak, że właśnie te ruchy wojska ściągnęły na policję uwagę publiczności. W mgnieniu oka rozeszła się wieść, że będą traceni rzekomi sprawcy zamachu na generała Obregona, a że już dobrze wiedziano w całem mieście, że jednym z oskarżonych jest znany katolikom i tak bardzo kochany O. Pro, zebrały się wnet tak ogromne tłumy, że musiano znacznie zwiększyć pilnujące gmachu wojskowe siły.

Koło dziesiątej przybyli inni dygnitarze i wojskowi, by służyć za świadków zbrodni. Cynizm posunięto do tego stopnia, że postawiono wszędzie fotografów, by dzienniki stołeczne mogły dać swym czytelnikom nietylko opis, ale cały dokładny obraz stracenia.

Ogród Inspektoratu policji, gdzie miała dokonać się egzekucja, był literalnie zapełniony wojskiem – Tylko jedna jego strona była wolna, gdzie pod nurem i niezgrabnym parkanem z grubych bierwion stały manekiny o ludzkich kształtach, przeznaczone do nauki celowania dla rekrutów.

Wśród ciszy, jaka zaległa zbrojny tłum, rozległa się komenda: Baczność! Marsz! Pluton przeznaczony do krwawego dzieła ruszył z miejsca i ustawił się o kilkanaście kroków od parkanu. Na dalszy rozkaz majora żandarmerji nabito broń. Wtedy wydano polecenie, by po kolei przyprowadzać skazanych. – Pierwszym miał być ten, który był istotnie pierwszym z niewinnych, O. Michał Pro.

Szedł krokiem równym i pewnym, trzymając w ręku różaniec. Przy opuszczeniu więzienia, gdy jeden ze strażników poprosił go o przebaczenie, odparł: Nietylko ci przebaczam, ale całem sercem dziękuję. Potem zwrócony do towarzyszy, rzekł: Do widzenia mój bracie! Do widzenia moje dzieci! Po tych słowach stanął mężnie na wskazanem sobie miejscu. Zapytany jakieby miał ostatnie życzenie, oświadczył, że pragnie móc pomodlić się przez chwilę. Gdy zgodzono się na to, ukląkł, wziął w ręce krucyfiks, który miał na sobie, ucałował go z największem wylaniem i pogrążył się w gorącej modlitwie. Po dwóch minutach wstał i odezwał się do swych oprawców: „Niech was Bóg błogosławi i niech ma nad wami miłosierdzie! Ty wiesz Panie, że jestem niewinny. Przebaczam z całego serca mym nieprzyjaciołom”. Zapytano go jeszcze, czy chce, by mu zawiązano oczy. Odparł przecząco. Na głos komendy: Baczność! rozłożył ręce w formie krzyża, trzymając w jednej krucyfiks, w drugiej różaniec. Minęła jeszcze maleńka chwila – pogodnie, bez żadnego wyzwania, ale donośnie i z uczuciem zupełnego oddania Bogu, zawołał Męczennik: „Niech żyje Chrystus Król!” ale w tej samej chwili padł rozkaz: Ognia! – rozległ się suchy trzask, po lufach przebiegła iskra i wykwitła z broni ledwie widzialna smuga dymu. Trafiony wszystkiemi kulami w samo serce, przez jakiś ułamek sekundy stał jeszcze O. Pro, zmieniony nagle na twarzy i jakby opuchły, potem zwolna przewrócił się na wznak. Leżącemu przyłożył sierżant karabin do głowy i wypalił w samo oko. Prawie równocześnie rozległ się przed gmachem policji krzyk kobiecy: była to Anna Pro, rodzona siostra męczenników, której nie dozwolono wstępu ani ostatniego pożegnania.

Drugiego z kolei postawiono pod parkanem inżyniera Segura Vilchis. Stając na swem miejscu zawołał: Pewien jestem, że za kilka chwil będę już w niebie. Poczem odsłonił piersi i rzekł ze spokojem: Gotów jestem, panowie! Trzeci padł z oczyma wzniesionemi w niebo i z medalem sodalicyjnym w ręku, Humbert Pro. Czwarty skonał biedny, zniszczony chorobą, chwiejący się na nogach, nieszczęśliwy Tirado.

W dziesięć minut po ostatnich strzałach, przybiegł na policję posłaniec najwyższego Trybunału, z żądaniem, w myśl Konstytucji bezwzględnie obowiązującem, wstrzymania egzekucji, ale było już za późno. ślepa nienawiść sekciarska zrobiła swoje: cztery ofiary, których jedynem przewinieniem była wierność dla Boga i sumienne pełnienie kapłańskich czy katolickich obowiązków, leżały już na ziemi krwią zbroczone, kierując w niebo martwe źrenice, jakby z niemą prośbą o sprawiedliwość.

I w rzeczy samej niedługo trzeba było czekać na wyraźne tej wyższej sprawiedliwości dowody. Po spełnieniu zbrodni, bezbożność katów jakby zawstydzona, dokonanem dziełem, umilkła. Ciała męczenników na krótko tylko przewieziono do szpitala dla oględzin lekarskich, ale zaraz potem oddano je rodzinom. Zwłoki obu braci Pro wystawiono na widok publiczny w rodzinnym ich domu. Pierwszy oddał im cześć stary ojciec. Z suchemi oczyma ucałował im czoła i ręce, a gdy z ust ich siostry wydobyło się tłumione szlochanie: Nie płacz, dziecko, rzekł. To nie żałoba, to chwała.

Od piątej popołudniu tego dnia 23 listopada do 11 w nocy, t. j. do zamknięcia bram domu i nazajutrz od 6 rano do trzeciej popołudniu, t. j. do wyruszenia pogrzebowego orszaku, tysiące i tysiące wiernych w długich szeregach przesuwały się u trumien. Oddawano Męczennikom głęboki ukłon, całowano ich nogi, dotykano ciał obrazkami, różańcami, krzyżykami. – Patrz dziecko – odezwała się głośno do dziesięcioletniego synka młoda kobieta z wysokiego towarzystwa – patrz i wbij sobie w pamięć, co widzisz. Przyprowadziłam cię do tych męczenników, abyś i ty, gdy dorośniesz, umiał, jak oni mężnie a niewinnie wylać krew za Chrystusa. W kaplicy śmiertelnej wystawiony był Najśw. Sakrament, od 11 do 12 w nocy odbyto wzruszającą „godzinę świętą” z kazaniem, rano zaś wychodziły przy zwłokach liczne msze św.

24-go o godzinie 3 po południu wyruszył pogrzeb. Pomimo silnego pogotowia policyjno-wojskowego i wzmocnionych posterunków, więcej niż 20.000 wiernych napełniły wszystkie sąsiednie ulice. Trumny wyniesione z domu na ramionach kapłanów, złożono na wspaniałych karawanach przybranych w kwiaty. Ciało Ojca Pro wieziono na karawanie śnieżnobiałym.

Gdy pochód opuścił już śródmieście i mógł swobodniej rozwinąć się po szerszych ulicach, zdjęto znów trumny z karawanów i poniesiono je na ramionach. Tłumy ogarnął prawdziwy entuzjazm; pogrzeb zmienił się w olbrzymią manifestację katolicką. Zewsząd podniosły się gromkie okrzyki: Niech żyje Chrystus Król! Niech żyją Męczennicy! Niech żyje Papież! Niech żyją nasi biskupi i kapłani! Niech żyje wiara! Całe mnóstwo wiernych, zwłaszcza wśród młodzieży, wołało z zapałem: Jeśli potrzeba Ci Boże Męczenników, oto jesteśmy, oto nasza krew i życie!

W chwili gdy spuszczano trumnę Ojca Pro do wspólnego grobu jego Braci zakonnych, zrazu zaległo uroczyste milczenie, potem wstrząsnął powietrzem potężny okrzyk: Niech żyje pierwszy jezuita, męczennik Chrystusa Króla!

Poruszenie umysłów było tak wielkie, że tragedia zmieniła się w olbrzymi triumf. Zbrodnia, która w myśl prześladowców miała ugiąć katolików i zastraszyć, rozbudziła niewymowny zapał wiary. – W przygnębione nawet serca wstąpiła odwaga i niezachwiana nadzieja, którą ożywiły i liczne łaski, za przyczyną Ojca Pro otrzymane. Wszystkim, nie wyłączając ciemięzców, stało się jasnem, że zamachy piekła i jego sług rozbiją się znowu o opokę wiary wzniesioną przez Boga w sercach katolickich. I czuć już w tej chwili w Meksyku jakby powiew tej wiosny zmartwychwstania, o której Męczennik pisał przed zgonem. Jak przeminął Neron i Dioklecjan i Henryk VIII i Mikołaj I, tak też przeminą Calles i wodzowie rosyjskiego bolszewizmu, a Chrystus będzie żył i panował na wieki, prowadząc swój Kościół przez nowe zawsze walki do nowych i świetnych triumfów.


MYŚLI I WNIOSKI.

Po tym krótkim rzucie oka na ciężkie doprawdy cierpienia i wielkie bohaterstwo meksykańskich naszych braci, spróbujmy wyciągnąć nauki, jakie płyną dla nas z tych kart dziejów, świeżą krwią zbroczonych.

Co przedewszystkiem musi w tem uderzać, to wyraźne spełnienie zapowiedzi Chrystusowych. Pan Jezus przepowiedział: Na świecie ucisk mieć będziecie; targną się na was rękami swemi i będą was prześladować, ciągnąc do królów i starostów dla imienia mego, a o śmierć przyprawią niektóre z was, ale nie bójcie się tych, co zabijają ciało, bo ktoby utracił duszę swą dla mnie znajdzie ją (Jan. 16, 33. Łk. 21, 12-16. Mt. 10, 28-39). Te słowa sprawdzały się zawsze i sprawdzają się dzisiaj. Nie było wieku, w którym to tu to tam nie lałaby się krew męczeńska. Niegdyś tą krwią ociekał cały świat starożytny aż po piaski Sahary i Kaspijskie morze, po zatokę Perską i Wielką Brytanję; potem, w miarę postępów chrześcijaństwa, rumieniły się krwią kraje germańskie i słowiańskie, potem jeszcze Chiny, Japonja i Indje, Ameryka i wyspy oceanu, potem znów Anglia, Francja, Rosja i t. d. tak, że zawsze chodził gdzieś Kościół w wieńcu cierniowym swego Mistrza. Ale myślał może niejeden: Tak było, lecz tak już nie będzie. Dziś świat zanadto już cywilizowany i dojrzały, żeby miał ogniem czy żelazem sprzeciwiać się prawdzie Bożej. Tymczasem nie. W pełnym 20-tym wieku, w kraju względnie dość kulturalnym, a w każdym razie w bardzo kulturalnem, nowożytnem mieście, leje się napowrót krew i to jedynie za Chrystusa, za prawdę, za katolicki Kościół, za swobodę ludzkiego sumienia. Widać, że świat mało się zmienia i że nienawiść Boga wyrabia zawsze w duszach to dzikie okrucieństwo, które nie może nasycić się inaczej, jak widokiem męki i śmierci.

Ale powtóre jest w tych dziejach katolickiego Meksyku coś, co powinno jednak zastanowić i do rodzaju rachunku sumienia nas pobudzić.

Gdyby tak u nas przypadkiem – co, przecież wykluczone nie jest – dostała się kiedyś władza i siła do rąk wrogów Kościoła! Gdyby i u nas wybuchło takie prześladowanie, które postawiłoby wielu z nas przed wyborem, zaparcia się Chrystusa lub męki i śmierci! Czy dużo znalazłoby się męczenników?

Bóg jeden to wie, ale po ludzku można dość mocno wątpić, żeby nasze społeczeństwo zachowało się tak, jak meksykańskie. Za mało u nas żywej, bezwzględnie silnej wiary, za mało świętego zapału dla katolickiej sprawy, za mało gorącego przywiązania do Chrystusa Króla. Całe mnóstwo ludzi żyje u nas religijną rutyną; inne mnóstwo stosuje w swem chrześcijańskim życiu kompromisy ze światem, a nawet ze zdecydowanymi wrogami Kościoła; wśród inteligencji bardzo mało kto bierze swą wiarę absolutnie na serio, jako bezwarunkową prawdę i jako nakaż etyczny tak poważny, że muszą wobec niego ustąpić nietylko zewnętrzne, ale wewnętrzne przeciwne siły. U jednych na pierwszymi planie sprawy materialne u innych polityka, u innych wiedza lub sztuka, u innych ciasne kółko spraw rodzinnych albo wprost osobisty egoizm. W takiem społeczeństwie materjału na męczenników nie wiele.

Otóż to są sprawy, nad któremi trzebaby się zastanawiać poważnie, bo, choć może prześladowania u nas nie będzie, jest rzeczą jasną, że, kto nie potrafiłby umrzeć dla swej wiary, ten, z tej wiary ani żyć prawdziwie nie będzie, tylko niedbale, połowicznie i letnio. Trzeba więc u nas bardzo wiele wysiłków, by nasze życie duchowne istotnie pogłębić. Trzeba szerzyć znajomość naszej świętej wiary, i niezłomne przekonanie o jej rzeczywistości przedmiotowej; trzeba wyrabiać katolickie zasady w poważnych, o ile możności zamkniętych rekolekcjach, które zagranicą zrobiły już i robią tak niezmiernie wiele dobrego; trzeba, ale to koniecznie trzeba rozwijać współżycie z Kościołem, serdeczne zainteresowanie jego sprawami, cześć, miłość, posłuszeństwo dla jego głowy; trzeba przez częstą a dobrą Komunię świętą, nietylko kobiet lecz mężczyzn, rozwijać bliskie osobiste stosunki z żywym obecnym wśród nas Chrystusem; trzeba uczyć się śmiało, bez ludzkiego względu, nie tylko w kościele i domowem zaciszu, ale wszędzie przyznawać się do Niego całkowicie, jako do najwyższego Prawodawcy i Króla. Bez tych cnót nie byłoby w Meksyku, nie było i nie będzie nigdzie prawdziwie wybitnych sług Bożych. Jeśli nasza Polska w nich nie postąpi, zostaniemy na zawsze tem drzewem płonnem z ewangelji, które ma swój katolicyzm w liściach tylko, liściach form, uczuć, frazesów, gestów i niektórych nawyknień, ale nie w owocach czynu i ofiary. Ale po trzecie – jeżeli powinniśmy naśladować Meksyk w jego całkowitości wiary i płomiennym dla sprawy Bożej zapale, nie powinniśmy iść za jego przykładem w innej rzeczy, w której on niestety mocno zawinił. Katolicy tego bohaterskiego narodu, minio całej swej gorliwości, mimo bezprzykładnego poświęcenia, nie umieli się organizować w publicznem życiu, nie umieli w rzeczywistości swego państwowego i społecznego ustroju uznawać czynem tego Chrystusa Króla, dla którego mieli w sercu tyle gorących uczuć. Nie było dość zgody, nie było umiejętności poświęcenia dla sprawy Bożej politycznych upodobań czy sympatyj, nie było dość sprawności, systematyczności, konsekwencji w pełnieniu obywatelskich, zwłaszcza wyborczych obowiązków.

I tak się stało, że nad narodem, w olbrzymiej większości katolickim i to głęboko katolickim zapanowała garstka łotrów bez czci i wiary, która nielitościwie uciska wierne Kościoła dzieci. A w tej chwili, gdy wszystkie arterie społecznego organizmu dostały się w moc wroga, jest już bardzo trudno zdobyć się na skuteczny opór.

To samo niebezpieczeństwo zagraża w bardzo wielkiej mierze nam Polakom. Modlić się jeszcze jako tako umiemy, do miejsc cudownych pielgrzymować się nie lenimy, dajemy nawet na mszę świętą i chętnie należymy do tercjarstwa czy żywego różańca ale o wprowadzeniu katolicyzmu w praktykę publicznego życia nie mamy pojęcia. Dużo pqrtii wywiesza u nas, szczególnie w czasie wyborów, katolickie hasła, ale prawie że niema takiej, co istotnie szukałaby tylko królestwa Bożego i sprawiedliwości jego. Dla każdej prawie jest najdroższy egoizm partyjny, a często egoizm osobisty przywódców. I każdy prawie w życiu publicznem gotów jest wyprzeć się Boga i Chrystusa i Kościoła. Chłop pójdzie na ślepo za wodzami, którzy mu obiecają pańskie grunta, nie pytając o to, czy ci sami wodzowie nie zburzą mu samych podstaw chrześcijańskiego ustroju; robotnik da się prowadzić na pasku socjalistycznej agitacji, bo dba tylko o polepszenie bytu materialnego, a nie troszczy się o wiarę i jej zastosowanie; inni będą dla materialnego interesu sprzymierzać się z żydami, gotowi zamknąć oczy na najzgubniejsze ich wpływy; inni jeszcze będą spokojnie tolerować protestanckie wpływy na naszą młodzież, by nie zrazić amerykańskich dobrodziejów; inni usuną na drugi czy trzeci plan wszystkie względy religijne, gdy rzekomy interes Å¥naroduŤ w grę wchodzi. I tak się u nas dzieje, że choć wszyscy prawie są katolikami, Kościół prawie że nie ma bezwzględnie oddanych obrońców. Wszyscy są katolikami, wszyscy wywieszają sztandary i hasła katolickie, ale… przypomina się, a może aż nadto dobitnie przypomni się kiedyś bajka poety: „wśród serdecznych przyjaciół pisy zająca zjadły”. Łatwo mogłoby się zdarzyć, żeby tym zającem była wiara i katolicki Kościół. Jeżeli bowiem tak, jak dotąd, nikt za nim prawdziwie się nie ujmie, wśród kłótni katolickich stronnictw może przyjść do władzy taki obóz, co wypędzi nam Boga ze szkoły, z rodziny, z warsztatu, z sali sejmowej, z całego życia. A gdy to raz się stanie, będzie bardzo a bardzo trudno mimo najlepszej woli, z mocy tyranów się wydostać.

Pan Jezus kazał się uczyć, nawet od wrogów i zważać pilnie na „znaki czasów”. Oby piękne ale i smutne dzieje dzisiejszego Meksyku dały nam poważnie do myślenia i skierowały nas na drogę konsekwentnego katolickiego czynu!

ks.Antoni Dragon

O męczeńskim Meksyku, Kraków 1928, ss.58


Za: Organizacja Monarchistów Polskich






Skip to content