Aktualizacja strony została wstrzymana

Msza cicha, Msza śpiewana – jak to jest w Polsce ?

Na wartościowej stronie UNACUM.PL pojawiło się niedawno tłumaczenie ciekawego tekstu odnoszącego się do sytuacji amerykańskiego tradycyjnego katolicyzmu pt. Kwestia wszechobecnej Mszy cichej i rzadko odprawianej Mszy śpiewanej. [zob. tekst poniżej]

Jego analizę rozpocznę od uwagi translatorskiej. Używane w języku angielskim wyrażenie „Low Mass” tłumaczone jest na polski zamiennie: „Msza cicha” lub „Msza recytowana”. Jest to niepoprawne. Synonimem do „Mszy cichej” jest pojęcie „Msza czytana”, podczas gdy „Msza recytowana” – inaczej „Msza dialogowana” to potworek ruchu liturgicznego z I połowy XX wieku, charakteryzujący się tym, że ogół wiernych recytuje na głos kwestie przewidziane dla ministranta w księgach liturgicznych.

Uporządkujmy to zatem: Msza śpiewana – angielskie: High Mass, łacińskie: Missa cantata oraz Msza czytana (cicha) – angielskie: Low Msza, łacińskie: Missa lecta/ Missa secreta. Sam tekst można zaś streścić w następujących punktach:

1. Uczestnicy i organizatorzy Mszy preferują celebracje Mszy cichej, która trwa krócej i wymaga mniejszych nakładów pracy od przygotowywania Mszy śpiewanej.
2. Nie podejmuje się śpiewania Mszy uroczystej z uwagi na brak kompetentnych kantorów.
3. Ludzie preferują Mszę cichą, gdyż doświadczają poprzez nią bliższego kontaktu z Bogiem.

Polska rzeczywistość jest jednak nieco odmienna. Po pierwsze, wierni zwykle nie mają wyboru między Mszą czytaną a Mszą śpiewaną. Szczerze mówiąc, nie mają żadnego wyboru. Aktualnie jest jedynie ok. 40 miejscowości (wliczając Msze postindultowe oraz kaplice FSSPX), w których jest dostępna cotygodniowa Msza tradycyjna. Wybór zatem niemal wszystkich wiernych, pomijając może mieszkańców Warszawy, Krakowa i Wrocławia oraz okolicznych miejscowości, sprowadza się do alternatywy: „iść albo nie iść”.

Ponieważ w Polsce zatraciliśmy na dziesięciolecia ciągłość celebracyj liturgii klasycznej, to mamy do czynienia raczej z naśladownictwem wzorców tradycjonalistów francuskich i niemieckich niż kontynuacją przedsoborowych zwyczajów polskich. Ubolewam nad tym, mając równocześnie świadomość, iż nie były one w pełni zgodne z rubrykami Mszałów i wytycznymi Stolicy Apostolskiej. Zwykle odprawiano u nas Mszę czytaną, podczas której, przez większość jej trwania śpiewano pieśni wyrażające prawdy wiary katolickiej. Jeśli zajrzycie do starych modlitewników czy śpiewników, znajdziecie tam dziesiątki takich propozycyj. W okresie bożonarodzeniowym śpiewano tak również kolędy. Wszystko to wyjaśnia, czemu nasze stare księgi zawierają tak długie, liczące po kilkanaście zwrotem pieśni. Praktyka Novus Ordo, ale także przywracanego rytu katolickiego niestety ich nie wykorzystuje.

Co do oprawy muzycznej polskich liturgij, to również nie jest najlepiej, choć problemy są zupełnie inne niż u Amerykanów. Nim tradycyjna liturgia zaczęła powracać do polskich kościołów, pojawiły się tu i ówdzie środowiska pasjonatów muzyki dawnej. Mam wielki szacunek dla dorobku Marcina Bornus -Szczycińskiego czy Marcelego Peresa, ale nie uważam, że ich osiągnięcia powinny dominować we współczesnej oprawie tradycyjnej liturgii katolickiej. Ponadto ich uczniowie jakże często są o lata świetle od wyżej wymienionych mistrzów, skutkiem czego wartość artystyczna imitacji muzyki dawnej bywa tu i ówdzie wysoce niezadowalająca. O ile można tolerować, by podczas Festiwalu Muzyki Dawnej w Jarosławiu liturgia była w pewnym sensie dodatkiem do muzyki, to nierzadko uczestnicząc we Mszy trydenckiej w Polsce ma się wrażenie, że to jest stan permanentny. Obserwuję u wielu polskich tradycjonalistów bardzo niepokojącą tendencję. Tak jak w liturgii posoborowej Msza bywa własnością „przewodniczącego liturgii”, który staje się swoistym mistrzem ceremonii, to u nas rolę tę przejmują osoby odpowiedzialne za oprawę muzyczną. Bardzo często to one kreują liturgię, w której celebrans jest jakby dodatkiem do niszowego śpiewu. Św. Pius X potępiał tę praktykę w odniesieniu do najpiękniejszych dzieł sakralnych muzyki europejskiej, u nas podobną pozycję zdają się zajmować wielbiciele rekonstrukcyj śpiewu plebejskiego.

Poza ich niszą często jest pustka. Zauważmy, że niedzielna Msza tradycyjna jakże często może być celebrowana tylko w porze obiadowej. Jest to zatem czas nieobecności organistów, pracujących w kościołach od 7 do 13 i powracających na Mszę popołudniową.

Skutkiem tego wszystkiego jest nieobecność organów w bardzo wielu lokalizacjach z Mszą trydencką. Co za paradoks! Nowusowcy rugują je na rzecz gitar, a paleotradycjonaliści zastępują chorałem czy też raczej pseudochorałem pseudogregoriańskim. Wielokrotnie spotkałem się ze zdumieniem i rozczarowaniem wiernych, szukających na tradycyjnej Mszy piękna muzyki liturgicznej i znajdujących te dziadowskie zawodzenia i smędzenia, które powinny mieć miejsce jedynie w klasztorze klauzurowym grupującym przygłuchych fratrów. „Gdzie są organy, gdzie jest chorał gregoriański, taki jaki znamy z płyt kompaktowych?!” – pytają zdezorientowani katolicy wychodzący z Mszy trydenckiej i zbyt często nigdy na nią nie wracający.

Wiem, że w tym momencie krytykuję, być może mocno i brutalnie, ludzi poświęcających swój czas i pieniądze, którzy realizują pasję bycia kantorami i sądzą, że w ten sposób najlepiej jak potrafią służą Bogu. Apeluję jednak i do nich o pokorę, aby zastanowili się, na ile faktycznie przyczyniają się do większej chwały Bożej i zbawiania dusz.

Jakie proponowałbym rozwiązanie? By wbrew wielowiekowemu polskiemu nawykowi mierzyć zamiary na siły. By dostosowywać się do możliwości i rozwijać stopniowo, krok po kroku. Przez setki lat nie mieliśmy znamienitych tradycyj liturgicznych w terenie, poza największymi ośrodkami. Lepiej zatem rozpoczynać celebrację Mszy tradycyjnej od skromnej Mszy cichej, z dwoma ministrantami. I lepiej opłacić profesjonalnego organistę, który po krótkim przyuczeniu zagra i zaśpiewa podstawowe melodie niż snobować się na formowanie zespołu kantorów, którzy udźwigną ciężar obowiązków nakładanych nań przez Mszę śpiewaną. Nie od razu Kraków zbudowano.

Krusejder

Za: Młot na posoborowie (11 lipca 2016)

 


 

Kwestia wszechobecnej Mszy cichej i rzadko odprawianej Mszy śpiewanej

Cantabiles mihi erant justificationes tuae in loco peregrinationis meae. 

Twoje ustawy stały się dla mnie pieśniami na miejscu mego pielgrzymowania. – Psalm 118:54

Gdyby ktoś chciał opisać Mszę cichą jednym słowem, mógłby to być POKÓJ. A gdyby ktoś szukał słowa do opisania Mszy śpiewanej, mogłaby to być CHWAŁA. Są to dwa aspekty tajemnicy ogłoszonej w pieśni aniołów: „Chwała Bogu na wysokościach, a na ziemi pokój ludziom Jego upodobania” (Łk 2:14). Bóg na wysokości zasługuje, by otrzymać ofiarę z tego co jest najpiękniejsze i najdostojniejsze, co widzimy w Missa cantata, jeszcze bardziej w Mszy solennej, a najbardziej w Mszy pontyfikalnej. Równie prawdziwe jest, że Syn Boży zamieszkał między nami jako Syn Człowieczy, z cichą pokorą ukazaną w cichej modlitwie i szlachetniej prostocie Mszy cichej [1]. Bez względu na to, czy jest cicha czy solenna, pełna przepychu czy pełna ciszy, tradycyjna Msza wprawia wiernego w stan rozmodlonej uwagi i pozostawia go w stanie prostodusznej adoracji [2].

Kontemplacja jest spojrzeniem wiary utkwionym w Jezusa Chrystusa. „Wpatruję się w Niego, a On wpatruje się we mnie” – mówił  w czasach swego świętego proboszcza wieśniak w Ars modlący się przed tabernakulum. (…) Kontemplacja kieruje również wzrok na  tajemnice życia Chrystusa. W ten sposób uczy „wewnętrznego poznania Pana”, by Go coraz bardziej kochać i iść za Nim. (KKK 2715)

Msza śpiewana była, i w pewnym sensie nadal jest, liturgią normatywną rytu rzymskiego. Nawet liturgie wschodnie są śpiewane co do zasady i to samo niegdyś tyczyło się liturgii rzymskiej. Jej forma śpiewana znacznie poprzedza rozwój Mszy recytowanej i według Magisterium jest nadal wzorem, kiedy zachodzą dogodne okoliczności do jej odprawienia [3].

Niestety, mentalność, według której Msza recytowana jest normą, jest bardzo silna i cechuje wielu ludzi. Przyjaciółka napisała mi, że w jej lokalnej wspólnocie związanej z tradycyjną Mszą około 40 osób uczęszcza na niedzielną Mszę solenną, a podczas Mszy cichej kościół jest wypełniony po brzegi. Ludziom podoba się, że jest ona odprawiana wcześniej, cisza pozwala na osobistą modlitwę, a sama liturgia nie trwa zbyt długo. Taka reakcja, natomiast, może sygnalizować kilka rzeczy.

Po pierwsze, nie można zaprzeczyć, że ludzie Zachodniego świata (zwłaszcza Amerykanie) na ogół nie są cierpliwi, jeśli chodzi o uroczyste czy religijne ceremonie i woleliby raczej spełnić swój obowiązek tak efektywnie, jak to tylko możliwe. Liturgia śpiewana w całości z Liber Usualis, wspaniałe śpiewy między lekcjami – chodzi o Graduał i Alleluja lub Graduał i Traktus lub paschalne podwójne Alleluja – bez wątpienia byłyby dla niektórych niczym odwiedziny w czyśćcu. Msza śpiewana jest ucztą dla zmysłów i ducha, ale wymaga zdecydowanie więcej pracy, żeby ją przygotować i więcej wolnego czasu, żeby ją docenić, a zapracowani Amerykanie często nie są skłonni, żeby poświęcić więcej wysiłku lub więcej czasu.

Drugim problemem, związanym z poprzednią kwestią, jest skandaliczny brak muzycznej edukacji zarówno pośród duchowieństwa jak i świeckich, co skutecznie zraża przed podejmowaniem prób śpiewania Mszy. Czasami być może po prostu brakuje źródeł muzycznych, jednak w większości przypadków problemem jest mieszanka niedorzecznych oczekiwań oraz ludzi, którzy są trochę leniwi. Śpiewana Msza nie musi brzmieć jak nagrywana w studiu. Wystarczy, że wszystko, co powinno być śpiewane, jest śpiewane, stosując właściwe teksty i mniej więcej dobre melodie.

Trzecia i najbardziej głęboka kwestia jest następująca: przywiązanie do Mszy cichej jest dowodem świadczącym jak bardzo ludzie łakną ciszy i pewnego rodzaju samotności. Wielu Msza tradycyjna przyciąga właśnie tym, że jest i odbiera się ją jako niespieszne, szczere, intymne spotkanie z Bogiem, jak Mojżesza z krzewem gorejącym. To forma kultu, która jest całkowicie oddana Jemu i wywołuje w każdym wiernym synowski strach, cichą cześć dla Pana nieba i ziemi. Sama postawa księdza i długie chwile ciszy podkreślają, że w tej liturgii nie chodzi o wiernych (jedynie w tym stopniu w jakim należą oni do Boga), lecz tylko i wyłącznie o Niego. W istocie, ta forma Mszy jest tak teocentryczna, że w pewnym sensie, to co wierni myślą czy czują, zdaje się być zupełnie nieważne – jest to bardzo wyzwalające. Jak wielkie poczucie wolności daje świadomość, że można po prostu wejść do kościoła, uklęknąć i zostać ogarniętym wielką modlitwą Wieczystego Najwyższego Kapłana, ofiarą, która jest wspanialsza i donioślejsza niż ty i twoja podłość, a mimo tego nadal jesteś zaproszony do tego, by dorzucić swój wdowi grosz, wiedząc, że Chrystus go przyjmie i pomnoży!

Wszystko to jest obecne zarówno w cichej oraz solennej Mszy tradycyjnej, ale nie w zreformowanej liturgii, w której chodzi przede wszystkim o to, by stworzyć więź z wiernymi obecnymi na nabożeństwie i zachęcić ich do działania. W tej liturgii wierny jest postawiony na świeczniku, staje się obiektem próśb i podmiotem wymagań, jest poganiany aż do czasu Komunii, a jednocześnie przyzwyczaja się go, by czuł się swobodnie w strefie sacrum. Wpaja mu się niewiele, jeśli w ogóle, strachu i zadziwienia, które powinny stać się naszą postawą względem mysterium tremendum et fascinans.

Zatem można się zastanowić, czy ci, którzy obstają przy cichej Mszy, nawet w niedziele i święta, i być może myślą bez entuzjazmu o Mszy solennej, być może nie modlą się dostatecznie poza Mszą Świętą. Skutkuje to tym, że cicha Msza staje się codzienną lub cotygodniową skoncentrowaną dawką modlitwy, wystarczająco silną żeby uzupełnić braki wartości odżywiających duszę spowodowane sposobem życia. W życiu osoby przywiązanej do Pana różnymi więzami miłości – takimi jak Jutrznią, Nieszporami czy innymi krótszymi modlitwami Liturgii Godzin, lectio divina, czytaniem duchowym, adoracją eucharystyczną czy różańcem, żeby wymienić najmocniejsze – nie ma przeszkód, żeby Najświętsza Ofiara Mszy Świętej była naprawdę tym, czym jest: szczytem, fons et culmen vitae Christianae, czasem, by „dać z siebie wszystko”.

Jak wiemy „zestaw czterech pieśni”, który obecnie dominuje prawie we wszystkich parafiach z formą zwyczajną nie jest nowym wynalazkiem buntowniczych lat sześćdziesiątych, lecz wywodzi się z pozwolenia na śpiew pieśni w językach narodowych podczas cichych Mszy w dekadach poprzedzających Sobór Watykański II. Aby rozwiązać problem wspólnotowego sentymentalizmu, który nie odpowiadał publicznemu, formalnemu i obiektywnemu charakterowi liturgii, a także autentycznemu uczestnictwu ludzi w liturgii takiej jaka jest [4], sam Sobór wezwał do stosowania chorału gregoriańskiego, renesansowej polifonii i współczesnej muzyki sakralnej, która bierze wzór z tych wspaniałych kompozycji z przeszłości i naśladuje to, co w nich najlepsze. Co tragiczne, pozostaliśmy w rzeczywistości „zestawu czterech pieśni”, z tym wyjątkiem, że dawny, kiczowaty, wiktoriański styl został zastąpiony stylem pseudoludowym czy też soft rockowym. Nie nastąpiła żadna formalna zmiana, lecz zaledwie materialna zamiana. Źadne podstawowe założenia oraz oczekiwania się nie zmieniły, a apel, by wierni zaangażowali się w liturgię, tak żeby mogli przeżywać prawdziwe vita liturgica, przeszedł bez echa.

Oczywiście można ubrać Mszę cichą w wartościową muzykę, śpiewając odpowiednie pieśni (Adoro te, Ave verum corpus, itd.), wybierając odpowiednią muzykę organową i hymny, jednak to wszystko jest dalekie od Mszy śpiewanej czy solennej, w której muzyka jest liturgią, a liturgia muzyką.

Jeśli dzisiaj nie weźmiemy wystarczająco poważnie różnicy między śpiewaniem Mszy i śpiewaniem na Mszy, czy też między podniosłą, publiczną celebracją a okrojoną, prywatną celebracją, znajdziemy się w niebezpieczeństwie powtórzenia nowej formy katolicyzmu lat pięćdziesiątych. Zaryzykujemy, że znów rozsypie się on jak domek z kart z powodu odrzucenia pełni naszej tradycji liturgicznej [5]. Święta liturgia, tak często jak to tylko możliwe, musi być celebrowana w pełni, z zachowaniem jej rytualnej i muzycznej integralności, jeśli mamy nadal żywić nadzieję na odrodzenie godne naszej tradycji i na upowszechnienie skutecznego lekarstwa na truciznę racjonalizmu i utylitaryzmu, które wkradły się w prawie że każdy aspekt nowoczesnego życia. Liturgię trzeba postrzegać nie tylko jako prawdę, ale jako wspaniałość prawdy, ukazanie się chwały Boga.

Mój syn ostatnio czytał życie św. Huguesa (Hugona) z Lincoln i pokazał mi niezwykle interesujący fragment:

Św. Hugon nigdy nie zapomniał o tym, że biskup powinien przede wszystkim dawać przykład w dziedzinie liturgii. Nigdy nie pozwolił na najmniejsze zamieszanie podczas śpiewania Oficjum. Kiedyś asystował do Mszy z innym biskupem, Hugonem de Nonant z Coventry. Następnie mieli spożyć wieczerzę z Królem. Aby nie opóźniać rozpoczęcia królewskiej wieczerzy, Biskup Coventry chciał odprawić Mszę cichą i zaczął czytać Introit z Mszy o Wyznawcy, Os justi. Św. Hugon nic sobie z tego nie zrobił i zaczął śpiewać Introit bez pominięcia żadnej nuty. Jak św. Dominik, który śpiewał swoją Mszę codzienną, św. Hugon zdawał się przestrzegać doskonałej zasady, odwrotnej do tej, którą stosuje się dzisiaj: nie mów Mszy, jeśli możesz ją zaśpiewać. Można sobie wyobrazić jakie zdanie miałby św. Hugon o licznych parafiach, gdzie Mszy się nie śpiewa, nawet w niedziele i święta.[6]

Artykuł nie ma na celu przedstawienia argumentów przeciwko cichym Mszom w tygodniu lub Mszom „prywatnym”, które mają swoje miejsce w Kościele i własne, medytacyjne piękno [7]. Jest to raczej apel, aby ubogacić nasz wspólnotowy kult w niedziele i święta, żebyśmy mogli świętować te dni odpowiednio uroczyście, korzystając ze wszystkich sił ciała i duszy, a także wykorzystać wszystkie dary naszej wiary.

Peter Kwasniewski

Przypisy:

[1] Chciałbym zauważyć, że użyłem tutaj wyrażenia „szlachetna prostota”, która nie może być wyrażona przez odartą z piękna liturgię, która czystość, intensywność i „gęstość” liturgii tradycyjnej zamieniła na prostactwo, płytkość i banalność. Jednak właśnie to stara liturgia wyraża lepiej to, co tajemnicze i nieopisane, i w ten sposób trafia do dusz na głębszym poziomie skuteczniej niż nowe nabożeństwa.

[2] Oczywiście, opiekowanie się dziećmi może rozpraszać, ale nawet rodzice znajdują okazję, żeby pomodlić się czasami na tradycyjnej Mszy i docenić jak porządkuje, ucisza i ożywia duszę.

[3] Warto zapoznać się z moją serią artykułów: (1) „Song Befits the Lover”: Understanding the Place of Gregorian Chant in the Mass, (2) Why Gregorian Chant? And Why Sung by the People? oraz (3) How We Should Sing””And Why People Don’t Sing. Sobór Watykański II, w jednym ze swoich „szczerych” ustępów, mianowicie w rozdziale 6 Sacrosanctum Concilium, nawet uznał Mszę śpiewaną jako ideał, ale lepiej nie mówić o tym liturgistom: nie lubią jak im się przypomina o tej wcześniejszej fazie w teilhardiańskiej rewolucji w kwestii kosmicznej świadomości. Taki krok grozi dopięciem łatki jakiegoś barokowego prymasa, który cudem przetrwał do naszych czasów.  

[4] Warto zapoznać się z celnymi uwagami Guardiniego w tej kwestii.

[5] Nie twierdzę, że katolicyzm lat pięćdziesiątych nie był silniejszy i zdrowszy od dzisiejszego. Zaprzeczać temu zakrawałoby na idiotyzm. Martwi mnie raczej to, że niektóre pożałowania godne przyzwyczajenia lub zwyczaje, które już istniały w latach pięćdziesiątych, doprowadziły do radykalizmu, obojętności i apostazji, które miały miejsce w późniejszym czasie.

[6] Cytat pochodzi ze świetnej książki Neglected Saints autorstwa E. I. Watkin (Nowy Jork: Sheed & Ward, 1955), 63-64.

[7] Warto zapoznać się z tym artykułem traktującym o wartości Mszy cichej.

Źródło

Tłumaczenie: Marek Kormański

Zdjęcie: Joseph Shaw

Dodane przez: Marcin Gola

Za: UnaCum.pl (29 czerwca 2016)

 


 

Skip to content