Aktualizacja strony została wstrzymana

Dlaczego PiS wystraszył się Ukrainy

Jak to się stało, że tak zazwyczaj buńczuczni politycy PiS, którzy nie obawiali się Berlina, Brukseli czy Moskwy, okazali się potulni i grzeczni, gdy tylko przyszło do kwestii spornych z Kijowem? Dlaczego poddali się ukraińskiemu szantażowi i jaką rolę dogrywa w tym kwestia szczytu NATO? A może sprawa jest jednak bardziej złożona, niż na pierwszy rzut oka się wydaje? Bo skoro rządowi PiS i Jarosławowi Kaczyńskiemu tak bardzo zależy na ścisłym sojuszu z USA, które mają decydujący wpływ na to, co dzieje się na Ukrainie i z Ukrainą, to czy jest możliwe, że jakąś rolę odgrywa w tym wszystkim Waszyngton?

Od początku swoich rządów Prawo i Sprawiedliwość głosi „Dobrą Zmianę” – w tym również w sprawach dotyczących polityki międzynarodowej. Jak akcentowano, oto „Polska wstaje z kolan” i zaczyna uprawiać suwerenną politykę. Wydaje się jednak, że rację mają ci, którzy twierdzą, że Polska nie wstała z kolan, tylko zmieniła tego, przed którym klęczy. Wydawałoby się, że te mocne słowa są całkowicie na wyrost. Jak się okazuje – niestety – są najzupełniej uprawnione.

Kilka miesięcy temu, gdy w Polsce nabierał kształtu tzw. kryzys Trybunału Konstytucyjnego, PiS i ministrowie rządu Beaty Szydło pokazywali, jak bardzo potrafią bronić prawa Polski do samodzielnego decydowania o własnych sprawach wewnętrznych. Ministrowie Ziobro i Waszczykowski słali ostre w wymowie listy do czołowych polityków europejskich – przede wszystkim niemieckich. Przyklaskiwali im do tego sympatyzujący z nimi dziennikarze i publicyści. PiS z dumą pokazywał, że Polska zerwała z polityką niemieckiego wasala, żeby nie powiedzieć giermka, którą realizował tandem Tusk-Sikorski, a następnie kontynuowała Ewa Kopacz wraz z Grzegorzem Schetyną.

Niezależnie od tego, rząd PiS demonstrował już nie tylko niezależność, ale wręcz wojowniczą postawę względem Rosji. Polska zaczęła kreować się na najaktywniejszego rzecznika utrzymywania, a co więcej, zaostrzania sankcji nałożonych na Moskwę. Przy każdej możliwej okazji akcentowano zagrożenie płynące z rosyjskiego neoimperializmu i potrzebę postawienia tamy rewizjonistycznej polityce Putina. Oczywiście, w myśl „przepowiedni” ś.p. Lecha Kaczyńskiego. W której istotną rolę odgrywała Ukraina, jako element niezbędny do budowy wielkiego bloku mitycznego, neojagiellońskiego „Międzymorza”. Stąd stawianie na arenie międzynarodowej kwestii integralności terytorialnej Ukrainy stało się nieodzownym elementem polskiej polityki zagranicznej. Do tego stopnia, że szef MSZ Witold Waszczykowski podkreślał to mocno nawet podczas swojej wizyty w Chinach. 

Mogłoby się wydawać,  że skoro rząd PiS nie lęka się ani gospodarczej i politycznej potęgi Berlina, ani zbiurokratyzowanej i nastawionej na ekspansję ideologiczną Brukseli, ani dysponującej istotnym potencjałem militarnym Rosji, to kwestie sporne z Ukrainą będą załatwiane nieomal od ręki. W końcu Kijów na tle wymienionych podmiotów politycznych jest zaledwie pionkiem w grze wielkich mocarstw, państwem słabym, czy wręcz, jak wskazują niektórzy eksperci, państwem upadłym.

Okazuje się jednak, że wielka ofensywa międzynarodowa, którą prowadzono na „frontach” w Berlinie, Brukseli, a pośrednio także w Moskwie (plus do pewnego stopnia na linii Warszawa – Waszyngton, w kwestii TK), utknęła na ukraińskim stepie. Jeszcze przed wyborami politycy PiS deklarowali, że sprawa ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich zbrodniarzy na Polakach na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej doczeka się godnego upamiętnienia. Takie deklaracje składał m.in. ówczesny kandydat na prezydenta RP, Andrzej Duda, co podkreślał niedawno ks. Tadeusz Isakowicz – Zaleski. Mówił o tym obecny wiceszef MSZ, Jan Dziedziczak, który w rozmowie z Kresami.pl stanowczo podkreślił, że dla PiS jest to „sprawa priorytetowa”, zaś „polityka unikania i rozmiękczania tematu Zbrodni Wołyńskiej się kończy”. Mówił tuż po tym, jak nieco ponad rok temu przedstawiciele obecnej partii rządzącej demonstracyjnie opuścili obrady Zgromadzenia Parlamentarnego Polski i Ukrainy w proteście przeciwko zapisom ws. Zbrodni Wołyńskiej, proponowanym przez Ukraińców.

Mało tego: tuż przed wyborami parlamentarnymi, Antoni Macierewicz powiedział na spotkaniu w Piotrkowie Trybunalskim, że Ukraińcom „nie wolno przepuścić” zbrodni wołyńskiej. „Będziemy mieli na tyle determinacji, na tyle siły i na tyle polskiego patriotyzmu […], na tyle rozumienia, jaki jest nasz interes narodowy i nasz interes geopolityczny, żeby ich do tego zmusić” – mówił Macierewicz o kulcie OUN-UPA na Ukrainie i rozliczeniu rzezi wołyńskiej. „Rosjanie są winni nieporównanie większego pasma nieszczęść, bólu, żałoby niż Ukraińcy, którym na pewno nie wolno tego [Wołynia – red.] przepuścić i na pewno muszą ponieść za to konsekwencje” – dodawał. „My im pomagamy, a oni na nas plują” – podkreślał ówczesny kandydat PiS do Sejmu.

Tego rodzaju deklaracje padały – i to bardzo wyraźnie – z ust czołowych polityków PiS. Można by wskazać ich więcej, w odniesieniu do osób, zajmujących dziś czołowe stanowiska w państwie. Choć istotnie, nie sposób przytoczyć w tym miejscu wypowiedzi ślepego (?) na gloryfikowanie banderyzmu na Ukrainie szefa polskiej dyplomacji, dla którego najwyraźniej brutalna śmierć stu kilkudziesięciu tysięcy Polaków z rąk ukraińskich nacjonalistów chyba nie była nigdy zbyt istotnym zagadnieniem (w przeciwieństwie do gloryfikowania atlantyzmu i bezalternatywnego sojuszu z USA). Po wypowiedziach partyjnych kolegów Waszczykowskiego nie pozostał dziś nawet ślad – a po ostatnich wydarzeniach czuć za to wielki niesmak, żeby nie powiedzieć – wstręt.

Jak się okazało, marszałek Sejmu, Marek Kuchciński negocjował kwestię upamiętnienia ofiar Wołynia z Andrijem Parubijem – przewodniczącym ukraińskiego parlamentu i byłym szefem Samoobrony Majdanu, który prawdopodobnie miał świadomość (o czym wspomina m.in. politolog Iwan Kaczanowski), że podczas protestów w Kijowie część protestujących była uzbrojona i sprowokowała masakrę na Majdanie, otwierając ogień do berkutowców. Parubij publicznie chwalił się tym, co udało mu się ugrać z Kuchcińskim. Mianowicie, że Polska do szczytu NATO nie będzie zajmowała się żadnymi uchwałami czy ustawami ws. 11 lipca i upamiętnienia ofiar rzezi wołyńskiej. Kuchciński, ani żaden polityk PiS, nigdy tego nie sprostował. Do tego, w negocjacjach tych uczestniczył Jurij Szuchewycz, syn zbrodniarza Romana Szuchewycza. Jest on znany z całkowicie probanderowskich poglądów i trudno uwierzyć, by jego obecność wiązała się z koncyliacyjnym nastawieniem strony ukraińskiej. Która zresztą już wcześniej naciskała na Polskę, żeby zamiast 11 lipca w naszym kraju ofiary Ukraińców upamiętniono 17 września. Osobną politykę w tym zakresie prowadzi również ukraiński IPN, kierowany przez znanego negacjonistę wołyńskiego, Wołodymyra Wiatrowycza. 

W PiS najwyraźniej przeważyły idee, które od lat głoszą „kultyści” tzw. idei neojagiellońskiej według interpretacji „Gazety Polskiej” i pewnego profesora UŁ. Okazało się, że dla tej frakcji w partii rządzącej ważniejszy od upamiętnienia ofiar ludobójstwa na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej, jest mitologizowany wręcz sojusz polsko-ukraiński i walka o, jak ujął to ostatnio minister Macierewicz, „wolną, niepodległą, bogatą, rozwijającą się Ukrainę”, ponieważ „niepodległa Ukraina to bezpieczna Europa”.

Ostatnio w Sejmie mówił o tym także wiceminister kultury i dziedzictwa narodowego Jarosław Sellin. Niezależnie od Wołynia uważamy, że w dzisiejszej sytuacji trzeba państwu ukraińskiemu pomóc przetrwać jako niepodległemu państwu i obronić je przed agresją – mówił Sellin, sugerując tym niedwuznacznie, że od upamiętnia ofiar ludobójstwa ważniejszy jest sojusz z Kijowem. „Z kim mamy dialogować, jeśli nie przetrwa państwo ukraińskie?” – pytał z mównicy sejmowej. Zdobył się jednak przy tym na „odwagę”, próbując w myśl obecnej narracji ideologicznej PiS sprowadzić relacje z Ukraina do pochodnej relacji z Rosją. „Główne stanowisko państwa polskiego w kwestii tego, kto jest winny, powinno być skoncentrowane na sowietach (…) nie koncentrujmy się na winach Ukraińców, wskazujmy głównie na winę bolszewików i sowietów.(…) Palcem powinno wskazywać się głównego winowajcę, czyli państwo sowietów” – perorował w Sejmie wiceminister kultury.

Wszystko to doprowadziło do tego, że Ukraina ugrała to, co chciała. Nie będzie ustawy ws. 11 lipca. Tego dnia nie będzie również specjalnej sesji parlamentu (posłowie mają zebrać się dopiero ponad tydzień później). Nie będzie też przyjęcia przed 11 lipca uchwały ws. ludobójstwa na Wołyniu. Tym samym, nie zostały spełnione obietnice, które PiS przed wyborami składał kresowianom. Do tego oficjalnie potwierdzono, że rząd za projekt wiodący uznaje ustawę ws. ustanowienia Narodowego Dnia Pamięci Męczeństwa Kresowian, który nie akcentuje kwestii ludobójstwa i ma być obchodzony 17 września.

Jak to się stało, że wojowniczy politycy PiS, którzy nie obawiali się Berlina, Brukseli czy Moskwy, okazują się potulni i grzeczni, gdy tylko przychodzi do kwestii spornych z Kijowem? Dlaczego poddali się ukraińskiemu szantażowi i jaką rolę dogrywa w tym kwestia szczytu NATO? A może sprawa jest jednak bardziej złożona, niż na pierwszy rzut oka się wydaje? Bo skoro rządowi PiS i Jarosławowi Kaczyńskiemu tak bardzo zależy na ścisłym sojuszu z USA, które mają decydujący wpływ na to, co dzieje się na Ukrainie i z Ukrainą, to czy jest możliwe, że jakąś rolę odgrywa w tym wszystkim Waszyngton? Pomyślmy: przedstawiciele USA naciskający na Polskę ws. Wołynia – jak na razie, wydaje się to wręcz nieprawdopodobne. Nie znaczy to jednak – niemożliwe. Trudno bowiem inaczej, w sposób racjonalny (pomijając neogiedroyciowską otoczkę ideologiczną) wytłumaczyć taką uległość PiS wobec nacisków kraju, znajdującego się w stanie faktycznego bankructwa polityczno-gospodarczego i całkowicie uzależnionego od USA i Zachodu. Być może warto postawić więc pytanie, jakie „haki” przestawił Parubij Kuchcińskiemu.

Marek Trojan

Za: Kresy.pl (08 lipca 2016) | http://www.kresy.pl/publicystyka,analizy?zobacz/dlaczego-pis-wystraszyl-sie-ukrainy

Skip to content