Wojna w Syrii – poza spowodowaniem najgorszego kryzysu uchodźczego od czasu zakończenia II wojny światowej – przyniosła śmierć 250 tys. ludzi i ogrom cierpień mniejszościom religijnym oraz etnicznym. Uważana jest także za wielką porażkę administracji Baracka Obamy. Wielu amerykańskich analityków zastanawia się, czy porażki tej można było uniknąć.
Były ambasador USA w Syrii, Ryan Crocker uważa, że administracja Obamy od samego początku miała błędne wyobrażenie, iż Baszara al-Assada będzie można łatwo odsunąć od władzy, tak jak w innych państwach dokonało się to w wyniku „Arabskiej Wiosny.” Zdaniem Crockera, syryjski reżim to było „prawie idealne państwo policyjne,” całkowicie podporządkowane Assadowi, który w dodatku cieszył się dużym poparciem. Nikt jednak z administracji prezydenckiej – zanim podjęto decyzję o tym, że Assad musi odejść – nie poprosił go nawet o opinię dotyczącą Syrii. Crocker zacytował zasadę dyplomacji nr 101, która mówi, że „nigdy nie wolno ustanawiać jakiejś polityki, jeśli nie ma się środków, aby ją zrealizować.” Dyplomata odnosząc się do koncepcji administracji Obamy w sprawie Syrii wprost stwierdził: „To była polityka opierająca się na nadziei. Wszyscy wiemy, że jest to dość idiotyczna koncepcja.”
Jednym z podstawowych celów polityki zagranicznej administracji Obamy było doprowadzenie do zawarcia porozumienia pokojowego między Izraelem a Palestyńczykami i ustabilizowanie sytuacji w Iraku. Kluczową rolę w tym procesie miała odegrać Syria. Waszyngton winił przywódcę syryjskiego za wspieranie bojówek Hamasu w strefie Gazy i Hezbollahu w Libanie, a także niewystarczające pilnowanie granicy z Irakiem, przez co terytorium Syrii było wykorzystywane przez dżihadystów do przeprowadzania ataków na amerykańskie i irackie siły. Assad wspierał żądania Palestyńczyków dotyczące terytorium zajętego przez Izrael. Brak współpracy Damaszku z Waszyngtonem skłonił doradców Obamy do przyjęcia polityki wrogiej wobec syryjskiego przywódcy.
18 sierpnia 2011 r. prezydent Obama zadeklarował, że syryjski prezydent musi odejść. Wkrótce podjęto szereg wysiłków zmierzających do sformowania syryjskich jednostek opozycyjnych, uzbrojenia ich i szkolenia, aby w ten sposób wzmocnić polityczną siłę przetargową przeciwników Assada w negocjacjach, mających doprowadzić do porozumienia politycznego. Jednak od samego początku ta polityka była chybiona. Brak zapewnienia bezpiecznej strefy, gdzie siły te miałyby być szkolone, wcale nie przekonały Assada, by oddać władzę – tłumaczą amerykańscy decydenci polityczni.
– Pomoc dla opozycji syryjskiej – w przeciwieństwie do pomocy Irańczyków i Rosjan względem Assada – zawsze była czymś połowicznym ze strony USA – uważa Robert Ford, który był ambasadorem w Damaszku od 2011 do 2014 roku. Nie mogła ona w związku z tym przynieść pożądanych efektów. Potem pojawiła się deklaracja Obamy o tzw. czerwonej linii w Syrii. Chodziło o użycie broni chemicznej. Po jej zastosowaniu miało nastąpić bombardowanie amerykańskie. Obama jednak chciał za wszelką cenę uniknąć konfrontacji militarnej, co było istotnym sygnałem dla prezydenta Syrii i jego sojuszników. Później było jeszcze więcej „czerwonych linii” i stałe wycofywanie się administracji USA z wcześniejszych deklaracji.
Teraz Stany Zjednoczone i Rosja negocjują zawieszenie broni, które ma zachować Assada u władzy. Tak zwani umiarkowane rebelianci, popierani przez Amerykę, przegrywają w starciach z IS i innymi grupami radykalnymi. Według kongresmena Ed Royce’a, szefa komisji spraw zagranicznych, taka niekonsekwentna polityka Obamy utwierdziła Rosjan i Irańczyków w przekonaniu, że USA już nie będą bezwzględnie zabiegały o usunięcie syryjskiego przywódcy, co przecież było jednym z podstawowych żądań, gdy wybuchł konflikt. Jest to więc porażka administracji Obamy.
Magazyn „Foreign Affairs” podaje szacunkowe koszty operacji rosyjskich i amerykańskich sił zbrojnych w Syrii. Rosjanie, by osiągnąć swoje cele – to jest ustabilizować pozycję Assada i znacznie osłabić rebeliantów, a także zakłócić dostawy dla nich sprzętu, żywności i innych niezbędnych rzeczy – musieli zaangażować znacznie mniejszy budżet niż Amerykanie, by prowadzić naloty na pozycje IS. Operacja rosyjska kosztowała około 4 mln dol. dziennie (roczny budżet na obronę w Rosji to 50 mld dol.). Rosja rozmieściła w Syrii około 4 tys. swoich ludzi, 25 bombowców, 32 myśliwce non stop bombardujące pozycje rebeliantów, 8 innych myśliwców, 12 śmigłowców uderzeniowych, cztery helikoptery transportowe. Na wodach wokół Syrii utrzymywano w gotowości siedem statków, w tym łodzie podwodne, krążownik, mniejsze statki patrolowe, jednostki wywiadowcze. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy rosyjscy piloci wykonali ponad 10 tys. misji, średnio 60 – 70 startów dziennie. Rosjanie działali intensywnie i bardzo szybko. Amerykanie ubolewają, że ich operacja przeciwko Państwu Islamskiemu kosztowała znacznie więcej. Koszt pojedynczego nalotu wynosił średnio 2.4 mln dolarów.
Źródło: al.-monitor.com., foreignaffairs.com
AS