Aktualizacja strony została wstrzymana

Początek decydującej fazy – Stanisław Michalkiewicz

Wprawdzie w mediach, zarówno tych ubeckich, jak i tych życzliwych rządowi – bo generalnie podział coraz wyraźniej przebiega wzdłuż tej linii – od środy aż huczy od komentarzy na temat „sporu” między rządem a Trybunałem Konstytucyjnym – ale żadnego „sporu” tutaj nie ma. To znaczy – oczywiście jest, ale to tylko powierzchnia zjawiska, bo tak naprawdę, to prezes Trybunału Konstytucyjnego, pan prof. Andrzej Rzepliński, krok po kroku realizuje scenariusz wysadzenia w powietrze zarówno wybranego w maju ub. roku prezydenta państwa, jak i rządu utworzonego po jesiennych wyborach, by w ten sposób ponownie doprowadzić do kierowania państwem polityczną ekspozyturę Stronnictwa Pruskiego, za jaką uważam Platformę Obywatelską oraz „Chamów”, to znaczy przedstawicieli największych ubeckich dynastii, którzy w tym celu sprzymierzyli się z „Żydami”, to znaczy – nie tylko z przedstawicielami „lewicy laickiej”, a więc dawnymi stalinowcami w drugim, a nawet już trzecim pokoleniu, ale również z Żydami sensu stricto, to znaczy – z lobby żydowskim w Polsce i za granicą.

Kto jest autorem scenariusza, który krok po kroku realizuje drapujący się w togę Katona pan prof. Andrzej Rzepliński – tego oczywiście nie wiemy, ale nietrudno się tego domyślić. Z obfitości serca bowiem usta mówią, a w tej sprawie najbardziej wymowna była od początku prasa niemiecka oraz media kontrolowane przez lobby żydowskie zarówno w Polsce, jak i za granicą. Is fecit cui prodest – ten zrobił, kto skorzystał – powiadali starożytni Rzymianie – a któż może skorzystać na interwencji w Polsce w ramach zapisanej w traktacie lizbońskim tak zwanej „klauzuli solidarności”? Jak wiadomo przewiduje ona, że w przypadku zagrożenia demokracji w kraju członkowskim UE, Unia, na prośbę tego państwa, może udzielić mu „bratniej pomocy”, również w postaci interwencji wojskowej. Z brzmienia zapisów traktatu wynika, że z taką prośbą powinny zwrócić się władze zainteresowanego kraju, ale cóż zrobić w przypadku, gdy zagrożenie dla demokracji wypływa właśnie od tych władz? Wtedy ktoś musi je wyręczyć i właśnie dlatego Wojskowe Służby Informacyjne, których oficjalnie „nie ma”, ale ta nieobecność stanowi tylko wyższą formę obecności, na bazie rozbudowanej w okresie dobrego fartu agentury, wokół której zaroiło się od osób zagrożonych utratą alimentów, no i oczywiście – pożytecznych idiotów, którzy myślą, że z tymi zagrożeniami demokracji to wszystko naprawdę – otóż właśnie dlatego WSI utworzyły Komitet Obrony Demokracji.

Na jego fasadzie umieściły naturszczyka, współczesną edycję „Bolka”, w osobie pana Mateusza Kijowskiego, filuta „na utrzymaniu żony”, który już był w Brukseli przyjmowany z rewerencją należną głowie państwa. Zadaniem KOD jest wykorzystanie sytuacji zaognianej przez pana prezesa Rzeplińskiego do wywołania pod pretekstem obrony demokracji rozległych rozruchów połączonych z niszczeniem mienia i aktami przemocy, by w ten sposób sprowokować rząd do ich pacyfikacji i wykorzystać to do oskarżenia go o stosowanie „państwowego terroryzmu” – bo impulsem do uruchomienia procedury opisanej w „klauzuli solidarności” jest właśnie zagrożenie demokracji z powodu „terroryzmu”. Jak widzimy, role w realizacji scenariusza nie tylko zostały precyzyjnie rozpisane, ale są krok po kroku realizowane z iście niemiecką pedanterią, wspieraną przez żydowską hucpę, która nie cofa się nawet przed wykorzystaniem w antypolskiej propagandzie syna kata Polaków Hansa Franka. Skoro wszyscy tak się uwijają wokół wysadzenia w powietrze aktualnego polskiego rządu, to muszą mieć na uwadze niebagatelne korzyści – bo samą demokracją w Polsce nikt by się tak nie przejmował.

Otóż Niemcy pewnie liczą, że w tym zamieszaniu uda im się załatwić remanenty, które czekają na załatwienie już 70 z góra lat, a Żydzi – że WSI odwdzięczy im się za odsuniecie zagrożenia utratą korzyści z dotychczasowej okupacji kraju i nakaże swoim figurantom w rodzaju pani Ewy Kopaczowej z psiapsiółkami, zrealizowanie tak zwanych roszczeń majątkowych. Rysuje się zatem scenariusz rozbiorowy. Co z tego będzie miał pan prof. Andrzej Rzepliński – trudno zgadnąć, chyba, że liczy na to, iż interwenci zrobią go prezydentem powstałego w ten sposób bantustanu, podobnie jak Breżniew w swoim czasie osadził na afgańskim tronie Babraka Karmala, a później Amerykanie – Hamida Karzaja. Ano, skoro prezydentem naszego nieszczęśliwego kraju był Lech Wałęsa, czy Aleksander Kwaśniewski, to dlaczego nie mógłby nim zostać pan prof. Andrzej Rzepliński, który właśnie próbuje zatrzeć nieprzyjemne wrażenie wysługiwania się komuchom w PZPR ciułaniem sobie legendy nieprzejednanego obrońcy demokracji i praworządności.

Niestety mimo osobistych starań, a także pompowania przez ubeckie i żydowskie media, nadal śmierdzi mu z tyłka. Oto bowiem, kiedy w czerwcu ub. roku sejmowa większość zdominowana przez PO i PSL wybrała „nadprogramowych” sędziów do Trybunału Konstytucyjnego, to pan prof. Rzepliński przeszedł do porządku nad tym naruszeniem prawa. Dlaczego? Przecież nie dlatego, by tego nie zauważył. Posądzenie pana prof. Rzeplińskiego o taki brak spostrzegawczości byłoby niegrzeczne. Skoro zatem sprawiał wrażenie, jakby nie zauważył, to pewnie dlatego, że był dopuszczony do konfidencji i wiedział, że jest to prowokacja, obliczona na wciągnięcie PiS w działania balansujące na granicy prawa, albo ją przekraczające. Wprawdzie nie ma pewności, czy owi „nadprogramowi” sędziowie TK też byli dopuszczeni do konfidencji, ale trudno uwierzyć, by tacy tędzy prawnicy nie zdawali sobie sprawy z tego, co się dzieje. A jeśli zdawali sobie sprawę i pozwolili wybrać się w tym trybie, to niestety muszę uznać ich za szubrawców pozbawionych kwalifikacji moralnych wymaganych do sprawowania funkcji sędziego. Podobnie od tego momentu za szubrawca muszę uważać również pana prof. Andrzeja Rzeplińskiego.

PiS dał się w pułapkę wciągnąć – prawdopodobnie dlatego, że i Jarosław Kaczyński nie miał najmniejszych złudzeń co do sędziów TK – że mianowicie będą posłusznie i w podskokach blokować wszystkie ustawodawcze inicjatywy rządu pod pozorem ich „niekonstytucyjności”. Jest to zadanie dziecinnie łatwe, bo zawsze można orzec, że ustawa jest niezgodna z art. 2 konstytucji, stanowiącym, że RP jest „demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej.” Tylko absolwent wszystkich akademii pierwszomajowych Aleksander Kwaśniewski do spółki ze znanym z „postawy służebnej” nieboszczykiem Tadeuszem Mazowieckim, był w stanie umieścić tyle nonsensów w jednym krótki zdaniu, które wskutek tego jest pełne wewnętrznych sprzeczności. A zgodnie z prawem Dunsa Szkota, z fałszywego zdania można wyprowadzić dowolny wniosek – z czego Trybunał Konstytucyjny skwapliwie i wielokrotnie korzystał – w sposób szczególnie rażący w roku 2007, kiedy zajmował się ustawą lustracyjną, która choćby z uwagi na tematykę i zagrożenia dla konfidentów uplasowanych w międzyczasie na ważnych stanowiskach państwowych, musiała wzbudzać żywe zainteresowanie oficerów prowadzących.

Dowody tej skwapliwości widać było i wcześniej, kiedy TK zajmował się uchwałą lustracyjną Sejmu. Postępowanie w tej sprawie zakończyło się o godzinie 14.30, a już półtorej godziny później TK ogłosił wyrok, a następnie pan prof. Andrzej Zoll odczytał 30 stron maszynopisu uzasadnienia. Teraz było jeszcze bardziej osobliwie, bo z Trybunału nie tylko „wyciekł” projekt wyroku przed jego ogłoszeniem, ale uzasadnienie liczyło około 200 stron. Najwyraźniej Trybunał musiały wspierać proroctwa – co jest oczywiście przypuszczeniem uprzejmym, bo mniej uprzejmie trzeba byłoby podejrzewać, że sprawa od samego początku była przesądzona. Dodatkową poszlakę stanowi fakt, że pan prezes Rzepliński, zanim jeszcze rozpoczęło się postępowanie przed TK postanowił zignorować nowelizację ustawy o TK. Ponieważ nie mógł jeszcze wiedzieć, że jest niekonstytucyjna, musimy przyjąć, że zignorował ją, bo mu się nie podobała. Jemu – a także oficerom prowadzącym – bo nie chce mi się wierzyć, żeby akurat w Trybunale Konstytucyjnym, od którego tak wiele przecież zależy, nie było żadnych konfidentów. Przeciwnie – wcale bym się nie zdziwił, gdyby się okazało, że wszyscy są tam konfidentami – bo jakieś kryteria doboru muszą przecież być.

Prowokacja, w jaką dał się wciągnąć rząd, zaowocowała kolejnymi dziwactwami, a nawet łajdactwami. Najwyraźniej rząd musiał dojść do wniosku, że vim vi repellere licet, co się wykłada, że siłę godzi się odeprzeć siłą – a że trzeba było do tego dorabiać coraz to bardziej karkołomne uzasadnienia zarówno z jednej, jak i drugiej strony – doszło wreszcie do zaognienia konfliktu, w który coraz wyraźniej angażują się różne ośrodki zagraniczne, przede wszystkim – Niemcy i Żydzi. Najwyraźniej coraz szybciej nasz nieszczęśliwy kraj zmierza do scenariusza rozbiorowego.

Na tym tle osobliwie, a nawet komicznie zabrzmiał apel, z jakim europoseł Janusz Korwin-Mikke zwrócił się do naszej niezwyciężonej armii, żeby przejęła władzę i w ten sposób ratowała państwo. Apel osobliwy, a nawet komiczny z dwóch powodów. Po pierwsze – po 18 czerwca ubiegłego roku RAZWIEDUPR, który co najmniej od stanu wojennego przejął w Polsce władzę i sprawował ją za fasadą demokratycznych dekoracji, został wpisany przez Amerykanów na listę „naszych sukinsynów” i dlatego może dzisiaj wojować z PiS-owskim rządem. W przeciwnym razie żadnej wojny by nie było, a każdy, kto by próbował ją rozpocząć, wylądowałby albo w ziemi, albo w bazie Guantanamo. Skoro tedy RAZWIEDUPR jak dotąd utracił jedynie fasadę władzy, ale nadal kontroluje nie tylko jej zaplecze, ale – poprzez agenturę – kluczowe segmenty gospodarki i całe segmenty aparatu państwowego z wymiarem sprawiedliwości na czele – to jakże ma władzę dopiero „przejąć”? Nie można „przejąć” tego, co się ma, to chyba jasne? A – po drugie – nawet gdyby tak nie było, nawet gdyby punkt ciężkości władzy rzeczywiście spoczywał u nas w konstytucyjnych organach państwa, to oczekiwanie, że nasza niezwyciężona armia byłaby do przejęcia władzy, a zwłaszcza do jej sprawowania w interesie państwa, może wywołać wyłącznie niezamierzony efekt komiczny. Tworzące trzon naszej niezwyciężonej armii grono poprzebieranych w mundury urzędników o żadnej władzy nie myśli. Jeśli już – to o jak najszybszym przejściu na emeryturę – i stanie po stronie każdego, kto mu to obieca. Dlatego nie mam wątpliwości, że kiedy scenariusz rozbiorowy wejdzie zw fazę realizacji, nasza niezwyciężona murem stanie po stronie „demokracji i praworządności”, czyli – po stronie interwentów.

Stanisław Michalkiewicz

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Komentarz    tygodnik „Goniec” (Toronto)    13 marca 2016

Za: michalkiewicz.pl | http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=3603

Skip to content