Aktualizacja strony została wstrzymana

Zanim zatrzęsie się ziemia – Stanisław Michalkiewicz

Podobno kiedy umarł Talleyrand, wielu żałobników zachodziło w głowę, jaką to kolejną intrygę próbuje w ten sposób namotać. Nie inaczej jest w przypadku generała Czesława Kiszczaka, z ta wszelako różnicą, że nie chodzi tu już o żadne przypuszczenia, czy domniemania. Generał Kiszczak właśnie dokonał czegoś w rodzaju zemsty zza grobu za zelżywości i zniewagi, na jakie pozwoliły osobistości, z których w swoim czasie on zrobił nie tylko człowieków, ale nawet – tak zwane „postacie legendarne”. Wkrótce potem, kiedy taktownie umarł, wdowa po generale, pani Maria Kiszczak, zwróciła się do Instytutu Pamięci Narodowej z prośbą o spotkanie z prezesem Instytutu, panem Łukaszem Kamińskim. Pan Łukasz Kamiński, stosunkowo młody (ur. w 1973 roku) historyk z Wrocławia, wybrany został na to stanowisko w roku 2011, za rządów koalicji Platformy Obywatelskiej i PSL. Nie musi to oczywiście o niczym świadczyć, ani niczego przesądzać, ale nie można też wykluczyć, że może świadczyć i przesądzać, podobnie jak w anegdocie o stojących naprzeciw siebie dwóch klasztorach: męskim i żeńskim. Nie ma w tym nic złego – ale może być. Warto przypomnieć, że zanim jeszcze p. Kamiński został prezesem IPN, „Gazeta Wyborcza” scharakteryzowała go jako człowieka „ostrożnego”, a potem, listem czytelnika, skrytykowała za „manipulacje” mające wykazać, że generał Jaruzelski w 1981 roku z utęsknieniem oczekiwał sowieckiej interwencji w Polsce. Ponieważ sam pan red. Michnik w swoim czasie kazał „odpieprzyć się” od generała, tego rodzaju postępowanie kandydata na szefa IPN nie mogło się w „Gazecie” i wśród skupionych wokół niej mikrocefali podobać, więc list czytelnika można było potraktować jako pierwsze poważne ostrzeżenie dla ostrożnego pana Łukasza Kamińskiego.

Z tą ostrożnością rzeczywiście coś mogło być na rzeczy, bo pan prezes Kamiński przyjął panią Marię Kiszczakową dopiero po dwóch tygodniach, tłumacząc tę zwłokę brakiem czasu. Wszystko to oczywiście być może, ale trudno sobie wyobrazić zajęcia tak ważne, że nie pozostawiały ani chwili na przyjęcie wdowy po autorze sławnej transformacji ustrojowej. Podobnie trudne do wyjaśnienia wydaje mi się postępowanie Leszka Millera, który nie znalazł czasu, by odebrać telefon byłego Komendanta Głównego Policji Marka Papały, który w dniu, kiedy został zastrzelony, dzwonił do niego co najmniej dwukrotnie, a więc w trybie pilnym, jeśli wręcz nie alarmowym. Braku czasu oczywiście wykluczyć się nie da, ale nie jest też wykluczone, że kunktatorstwo prezesa Kamińskiego mogło wynikać już nawet nie z ostrożności, ale obawy tej samej obawy, która kazała Laokoonowi wypowiedzieć słowa: „timeo Danaos et dona ferentes” (boję się Greków nawet gdy przychodzą z darami). Wizyta Marii Kiszczak w IPN nie mogła bowiem wróżyć niczego dobrego, przeciwnie – zapowiadała zbliżające się trzęsienie ziemi, któremu pan prezes Kamiński będzie musiał stawić czoło, by chronić przed spodziewaną destrukcją rozmaite „legendy”, a wśród nich najważniejszą – legendę „okrągłego stołu”, głoszącą, że tam właśnie „Polak dogadał się z Polakiem”. „Za duży wiatr na moją wełnę” – mógł pomyśleć sobie pan prezes Kamiński słowami Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego z „Notatek z nieudanych rekolekcji paryskich” i próbował cunctando rem restituere w nadziei, że pani Marii Kiszczakowej może się odmieni i przestanie go molestować, pozwalając dotrwać do końca kadencji bez konieczności podejmowania brzemiennych w skutki decyzji.

Niestety pani Maria Kiszczakowa od molestowania nie odstąpiła, więc nie było innego wyjścia, jak z ciężkim sercem dokonać przeszukania w willi generała, skąd wyniesiono i przewieziono do siedziby IPN „sześć pakietów” różnych dokumentów, wśród których znajdował się też rękopis datowany z roku 1974, sławiący czyny tajnego współpracownika SB o pseudonimie operacyjnym „Bolek”. Nie wiadomo dlaczego na wieść o tym zareagował nerwowo były prezydent Lech Wałęsa, czyniąc gorzkie wyrzuty „małym ludziom”, że próbują „grać trupem Kiszczaka”, podczas gdy on przecież „obalił komunizm”, a „zwycięzcy się nie sądzi”. Zakończenie tej deklaracji przez Lecha Wałęsę cytatem z Adolfa Hitlera pokazuje, że obawy pana prezesa Kamińskiego przed skutkami przejęcia przez IPN dokumentów zgromadzonych przez generała Kiszczaka, mogą być uzasadnione nawet w sytuacji, gdy Krzysztof Wyszkowski sugeruje, iż obecną misją IPN nie jest odkrywanie, tylko przeciwnie – ukrywanie prawdy. Coś jest na rzeczy, również w kontekście książek pisanych przez pracowników Instytutu, a „pucujących” osoby podejrzane o współpracę z SB, np. tajnego współpracownika o pseudonimie operacyjnym „Historyk”. Z książki poświęconej tej osobistości wynika już nawet nie to, że współpracował „bez swojej wiedzy i zgody”, tylko, że nie współpracował w ogóle, a w tej sytuacji „Historyk” musiał być bytem fikcyjnym. Ciekawe, co w takim razie miał na myśli tygodnik „Wprost” podając przez kilkoma laty informację, że dokumentacja dotycząca „Historyka” znalazła się w Zbiorze Zastrzeżonym IPN. Nawiasem mówiąc, pan minister Macierewicz zapowiedział, że materiały znajdujące się w tym zbiorze zamierza odtajnić. Czy wtedy nie trzeba będzie pisać sążnistej erraty do panegiryku o „Historyku”?

Ale potencjalne konsekwencje dla rozmaitych „legend” to jedna sprawa, a determinacja pani Marii Kiszczakowej, by dokumentację zgromadzoną przez męża przekazać jednak do IPN, to sprawa druga. Możliwe, że wykonywała ona w ten sposób ostatnią wolę małżonka, ale nie można też wykluczyć, że na tę ostatnią wolę generała Kiszczaka miała wpływ znajomość mechanizmów funkcjonujących w organizacji przestępczej o charakterze zbrojnym, do której pod okupacją RAZWIEDUPR-a upodabnia się, a właściwie upodobniła się III Rzeczpospolita. Źeby lepiej to zrozumieć, wystarczy przypomnieć los, jaki spotkał byłego premiera Piotra Jaroszewicza i jego żonę Alicję. Jak wiadomo, zostali oni zamordowani w nocy z 31 sierpnia na 1 września 1992 roku w swoim domu w Aninie, a ślady nie pozostawiały wątpliwości, że obydwoje byli przed śmiercią torturowani. Oznacza to, że sprawca, czy sprawcy zbrodni czegoś szukali, a nie były to żadne precjoza, bo akurat one nie zginęły, chociaż niezależna prokuratura nie tylko postawiła na hipotezę rabunkową, ale nawet zaciągnęła przed niezawisły sąd kilku kryminalistów, których ten, ma się rozumieć, uniewinnił, dzięki czemu nieznani sprawcy do dzisiejszego dnia pozostali nieznani. Ciekawe, że niezależnej prokuratury w ogóle nie zainteresowały zeznania świadka, który miał widzieć, jak rankiem 1 września z domu Jaroszewiczów wychodzi kobieta i dwóch mężczyzn – tak samo, jak identyczny szczegół nie zainteresował nikogo w sprawie zamordowania księdza Stefana Niedzielaka, któremu fachowo złamano kark w nocy z 20 na 21 stycznia 1989 roku. Któż mógł z większą znajomością rzeczy ocenić takie szczegóły, jak nie generał Czesław Kiszczak, który o kulisach naszej młodej demokracji coś tam przecież musiał wiedzieć, a skoro tak, to łatwiej nam zrozumieć pragnienie pani Marii Kiszczakowej, by po śmierci męża, kiedy parasol ochronny mógł już zostać zwinięty, jak najszybciej pozbyć się z domu dokumentów zgromadzonych przez generała.

W tej sytuacji gorący kartofel trafił do IPN, który może postąpić dwojako. Albo katalogować i katalogować przejęte dokumenty tak długo, aż aktualny rząd zostanie wysadzony przez RAZWIEDUPR w powietrze na skutek sprowokowanej interwencji zewnętrznej, a zainstalowane w następstwie tego nowe władze nie tylko uroczyście zatwierdzą wszelkie legendy, ale na wszelki wypadek do „kłamstwa oświęcimskiego” dodadzą „kłamstwo wałęsowskie”, „michnikowskie”, „kuroniowskie”, „geremkowskie” i wiele innych, energicznie tępione przez niezależną prokuraturę i niezawisłe sądy, jako przejawy zakazanej „nienawiści” – albo pomieszczenie, w których te dokumenty się znajdują, zostanie zalane pod sam sufit ekskrementami z rury, która akurat w tym miejscu pęknie – jak to się stało z 261 dowodami rzeczowymi w sprawie zabójstwa Krzysztofa Olewnika, zdeponowanymi z piwnicy gmachu policji w Olsztynie, albo spłoną na skutek uderzenia pioruna kulistego w siedzibę Instytutu Pamięci Narodowej, albo wreszcie położona zostanie na nich święta pieczęć tajności, co będzie miało taki sam skutek, jak „zabetonowanie”, postulowane w swoim czasie przez Jego Eminencję Stanisława kardynała Dziwisza. Najmniej prawdopodobne wydaje się udostępnienie tej dokumentacji publiczności, bo – po pierwsze – ciekawość, to pierwszy stopień do piekła, a w tej sytuacji nawet pani Joanna Senyszyn może sobie przypomnieć, że najważniejszym celem życia człowieka jest osiągniecie zbawienia wiecznego, a po drugie – trzeba by wtedy budować od nowa wszystkie, albo prawie wszystkie legendy i pracowicie konstruować nowe mity założycielskie naszej młodej demokracji w sytuacji, gdy te dawne właśnie zaczynały się „jak figa cukrować, jak tytuń ulegać”. Oczywiście Muzeum Historii Żydów Polskich poradziłoby sobie również z tym zadaniem, ale po co, kiedy wiadomo przecież, że lepsze jest wrogiem dobrego, a na tym świecie pełnym złości, nigdy nie dość jest ostrożności?

Stanisław Michalkiewicz

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Felieton    tygodnik „Najwyższy Czas!”    4 marca 2016

Za: michalkiewicz.pl | http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=3596

Skip to content