Aktualizacja strony została wstrzymana

Coraz więcej pytań. A odpowiedź znam – Rafał Ziemkiewicz

Słusznie salony domagają się od ekspertów Millera, aby już dziś wystąpili publicznie i opowiedzieli o kulisach pracy swej komisji, zanim przyjdzie okazja opowiedzieć o tym przed prokuraturami i sądem wolnej Polski.

Jedno mnie łączy z najbardziej zajadłymi wyznawcami oficjalnej narracji o Tragedii Smoleńskiej. W jednej sprawie chętnie przyłączam się do komentatorów „Polityki” i „Gazety Wyborczej”, do gości Janiny Paradowskiej i Elizy Michalik z Tok FM czy „Superstacji” i do ich wołania o publiczne objawienie się ekspertów z komisji Millera, albo jakichś innych uznanych naukowców, którzy podejmą merytoryczny spór na argumenty z ekspertami Macierewicza. Ach, niech premier Tusk wreszcie zbierze ich na jakimś uniwersytecie, jak to zrobili „smoleńscy negacjoniści” na UKSW, żeby przed kamerami fachowo i bezspornie wyjaśnili wszystkie wątpliwości! – krzyczą. I pytają siebie samych, coraz bardziej nerwowo, z coraz większym niedowierzaniem: dlaczego tego nie robi? Dlaczego pozwala hulać „oszołomom”, którzy „podpalają Polskę”, zamiast zmiażdżyć ich niezbitymi faktami i argumentami?

No właśnie, chętnie powtórzę wraz z nimi – dlaczego? I tu jest między nami zasadnicza różnica. Bo oni gorąco wierzą, że gdyby Tusk to zrobił, to eksperci łatwo wykazaliby, że wszystkie wątpliwości to „absurd”, „paranoja” i „smoleńskie kłamstwa”. A moim zdaniem ta wiara jest fałszywa. Opiera się wyłącznie na prostym i dość zrozumiałym mechanizmie psychologicznym: człowiek kurczowo trzyma się tego, co potwierdza jako wizję świata, i broni się przed przyjęciem do wiadomości tego, co mu zaburza poczucie bezpieczeństwa.

Utrata wiary w rzetelność Anodinej i Millera jest z ich punktu widzenia wejściem na ścieżkę wiodącą nieuchronnie do wniosków tak przerażających, że nie da się z nimi normalnie żyć. Więc im kto ma więcej do stracenia, im lepiej mu się udało umościć w III RP, tym bardziej kurczowo będzie wierzył, że wszystkie wątpliwości zasługują wyłącznie na wyśmianie, względnie inne formy apriorycznego odrzucenia. A nawet więcej: w ramach reakcji obronnej wzbudzi w sobie nienawiść i pogardę dla ofiar tragedii, dla wdów, które – jak Antygona – nie chcą zdradzić swych zmarłych mężów. Część, w ostatecznym paroksyzmie, uwierzy wreszcie, że nawet jak był zamach, to ci, którzy go dokonali, dobrze zrobili.

A ja jestem od dawna przekonany, że przyczyna milczenia ekspertów rządowych jest zupełnie jasna – oficjalny raport po prostu jest nie do obrony. Można ewentualnie gołosłownie powtarzać zawarte w nim formułki i uciekać od pytań, ale zagłębiać się w merytoryczny spór z argumentami negacjonistów – nie sposób. Dlaczego? Bo pewnie by się to skończyło tak, jak w wypadku doktora Szuladzińskiego. On przecież właśnie – poproszony o to przez gorliwego głosiciela wersji oficjalnej, pana Artymowskiego – zabrał się do wyliczeń po to, by swym autorytetem powstrzymać „rozgłaszanie bzdur” przez profesora Biniendę. Policzył raz, drugi i trzeci, i ogłosił publicznie, że to nie są bzdury, Binienda ma rację, wrak nie mógłby się rozpaść w ten sposób od uderzenia o brzozę. O ile mi wiadomo, droga co najmniej kilku innych naukowców do uznania tez MAK-u i komisji Millera za kłamstwa była podobna.

Eksperci Millera milczą, bo na obliczenia Nowaczyka czy Obrębskiego nie mogą odpowiedzieć niczym. Jedyne, co mogliby nam powiedzieć ciekawego, to w jaki sposób ich raport powstawał. W jaki sposób „odczytali” oni na taśmach głos generała Błasika, skoro nie tylko go tam nie było, ale nie było żadnego powodu – poza rosyjskim pomówieniem – podejrzewać jego obecności w kokpicie, gdyż ciało generała znaleziono w innym zupełnie sektorze niż ciała pilotów? Czy zresztą w ogóle wiedzieli, gdzie je znaleziono? Czy mieli szkic miejsca wypadku, rozłożenia ciał i szczątków? Na jakim w ogóle materiale się oparli? Jak mogli przejść do porządku dziennego nad brakiem prawnie wiążącej autopsji ciał ofiar (o czym mówił swego czasu mecenas Schramm), a jednocześnie przyjąć za dobrą monetę rzekome wykrycie alkoholu w ciele śp. generała? Wszystkie ciała pozbierano byle jak i wrzucono do trumien bez najbardziej się narzucających badań, a to jedno poddano analizom – i naprawdę nie wzbudziło to podejrzeń żadnego z nich?

Tak, słusznie salony domagają się od ekspertów Millera, aby już dziś wystąpili publicznie i opowiedzieli o kulisach pracy swej komisji, zanim przyjdzie okazja opowiedzieć o tym przed prokuraturami i sądem wolnej Polski.

Nieżyjący już technik pokładowy jaka i wciąż jeszcze żyjący pilot tej maszyny słyszeli z rosyjskiej wieży zupełnie inne komendy naprowadzania niż zawarte w „klepniętych” przez komisję Millera stenogramach. Wiara w prawdziwość tych stenogramów wynika tylko z poglądów politycznych tych, którzy w to wierzą, bo „czarnych skrzynek” nie mamy (poza jednym, polskim rejestratorem, którego zapis się ze stenogramem kłóci – i to kolejne pytanie do ekspertów Millera, jak i nad tym przejść mogli do porządku dziennego). Prokuratura już trzykrotnie ogłaszała, że na szczątkach samolotu „nie wykryto obecności materiałów wybuchowych ani ich produktów ich rozkładu” (w kwietniu 2010, sierpniu 2010 i wrześniu 2011 – wg informacji z „Gazety Wyborczej” o dzień wcześniejszej od głośnego artykułu „Rzeczpospolitej”).

Po tekście Cezarego Gmyza prokuratura zastanawiała się pół dnia, by stanowczo zaprzeczając przyznać, że odkryto związki będące produktami rozkładu trotylu, ale mogące też mieć inne pochodzenie, i potrzeba jeszcze pół roku, żeby coś stwierdzić na pewno. Dlaczego pół roku? A może pięciu lat? Albo i dziesięciu? Przecież Rosja nie ma żadnego interesu w tym, żeby cokolwiek ustalono na pewno, a już zwłaszcza w tym, żeby wykluczono podejrzenia o zamach. Jak wielokrotnie pisałem – wręcz przeciwnie. Nie ma interesu przekazywać nam żadnych szczątków ani próbek, niczego wyjaśniać. Najlepiej się obrazić i jak – przepraszam za niestosowność porównania – szatniarz z „Misia” powiedzieć: nie oddamy wam niczego, nigdzie nie dopuścimy, niczego nie wyjaśnimy, i co nam teraz, gnojki, możecie zrobić?

„Czarnych skrzynek” nie ma i nie będzie, wraku nie ma i nie będzie (choć w ramach robienia go koncertowo w człona rząd RP już się był dawno temu pochwalił wynegocjowaniem jego powrotu i nawet zbudował nań hangar), bo Rosjanie ich potrzebują do swojego śledztwa. Jakiego śledztwa, skoro jednocześnie bardzo stanowczo twierdzą, że śledztwo jest zakończone a sprawa definitywnie zamknięta?

Ciała ofiar pomylono, a skoro nie było elementarnej autopsji, to tym bardziej nie było ich zbadania (nie ma powodów wierzyć, że „wykrycie” alkoholu w zwłokach generała Błasika wymagało czegokolwiek więcej niż wypisania stosownego protokołu). W zwłokach Anny Walentynowicz znaleziono nity z poszycia kadłuba. Anglicy, kręcący o Smoleńsku film dokumentalny, wykonali przed kamerami eksperyment z bardzo podobnym do tupolewa starym boeingiem – po kontrolowanej katastrofie rozpadł się tylko na dwie części, a ponad połowa sztucznych pasażerów „przeżyła” doznane urazy. Film z tego eksperymentu można zobaczyć w internecie, podobnie jak film z przymusowego lądowania tupolewa identycznego z polską rządową maszyną, który wyciął skrzydłami cały zagajnik i pozostały one całe.

Nic się tu nie trzyma kupy. Raporty MAK i Millera wyglądają na stertę bredni naciąganych pod z góry założoną tezę o winie pilotów. Trzeba naprawdę bardzo chcieć w nią wierzyć, by po dwóch i pół roku wciąż wmawiać sobie, że „sprawa jest dawno wyjaśniona” i wszystkiemu winni piloci oraz rzekoma „ułańska szarża”, której przeczą nawet te wątpliwe stenogramy, które nam Putin kazał przekazać.

To nie znaczy, że trzyma się kupy wersja z zamachem. Tragicznie zmarły Remigiusz Muś zeznawał wyraźnie – cytuję za ostatnią „Gazetą Polską” – że słyszał najpierw huk uderzenia tupolewa w ziemię, a potem dwa wybuchy. Niejasne jest też dla mnie, gdzie musiałaby być umieszczona hipotetyczna bomba, żeby wbiła nity do wewnątrz kadłuba, w ciała pasażerów…

Pytań jest coraz więcej. I będzie coraz więcej, bo czekiści, dzięki głupocie i tchórzostwu Tuska, mieszają w polskim kotle już na całego. A są w tym mistrzami. Jak trzeba, podrzucą nam próbki z trotylem, jak trzeba, podeprą argumentację rządu próbkami bez trotylu, jak trzeba, zrobią przecieki do gazet zagranicznych. Straciliśmy nad tym panowanie, ale kierunek jazdy jest oczywisty: skompromitowanie Polski w oczach Zachodu, wykruszenie jej ze struktur NATO i UE, wprawienie w stan wojny domowej i ostatecznie doprowadzenie polskiej opinii publicznej do przekonania, już teraz suflowanego przez niektóre rządowe media, że prawdopodobnie był to zamach, ale udany, i trzeba siedzieć cicho, bo jak zaczniemy pytać, to Ruscy będą nas mordować dalej.

Wielki mędrzec Sun-Tsu, którego dzieła stanowią podstawę nauczania na każdej z sowieckich, dziś rosyjskich, akademii obronności i dyplomacji, wskazywał jako ideał wygranie wojny bez wojny. Działaj tak, uczył, żeby wróg załamał się, przeraził i uznał się pokonanym jeszcze zanim wyprowadzisz przeciw niemu wojsko.

Bez względu na to, czy Putin skorzystał tylko ze szczęśliwego dla Rosji zbiegu okoliczności, czy sobie to szczęście przy użyciu kawałka trotylu zorganizował, czy stroną polską powodowały tylko głupota i tchórzostwo oraz oparcie się na takich fachowcach, jak p. Turowski, czy sięgające wysoko agenturalne uzależnienie – władca Kremla wypełnia wskazanie chińskiego stratega na piątkę.

Rafał Ziemkiewicz

2.11.2012, http://fakty.interia.pl/

Za: Hej-kto-Polak! (3 listopada 2012) | http://hej-kto-polak.pl/wp/?p=64260

Skip to content