Mówią, że łaska pańska na pstrym koniu jeździ – co ma oznaczać zmienność, o której jeszcze w XVIII wieku pisał pozbawiony złudzeń ksiądz biskup Ignacy Krasicki: „Winszuj ojcze, rzekł Tair. W dobrym jestem stanie. Jutrom szwagier sułtana i na polowanie z nim wyjeżdżam. Rzekł ojciec: wszystko to odmienne; łaska pańska, gust kobiet, pogody jesienne. Jakoż zgadł; piękny projekt wcale się nie nadał. Sułtan siostrę odmówił, cały dzień deszcz padał.” Jeśli zatem łaska pańska jeździ na pstrym koniu, to na jakim musi jeździć łaskawość hołoty? Maść tej szkapy można porównać chyba tylko do ustroju socjalistycznego – taka jest ponura i jednostajna. Mogliśmy się o tym przekonać zaraz na początku londyńskiej olimpiady, kiedy swój mecz przegrała Agnieszka Radwańska. Od razu uczepiła się jej niczym rzep psiego ogona pani Joanna Senyszyn, dojąca Rzeczpospolitą elegancko, bo za pośrednictwem wymienia europejskiego. Z tego źródła pani Senyszyn co miesiąc wysysa co najmniej 11 283 EUR miesięcznie na osobiste apanaże, do czego dochodzi 4 202 EUR miesięcznie na biuro, plus 17 540 EUR miesięcznie na „asystentów” (iluż żigolaków można sobie za to wynająć!) – nie licząc innych pretekstów – choćby takich, jak podróże.
Wspominam o tym również dlatego, że pani Joanna szalenie interesuje się cudzymi pieniędzmi – więc i my nie znajmy litości! Tedy pani Joanna Senyszyn uczepiła się Agnieszki Radwańskiej, że na ów mecz ubrała niebieską sukienkę, a nie uniform zatwierdzony przez władze PZPR Naszej Partii i czyni tenisistce gorzkie wyrzuty, iż nie wstydzi się Pana Jezusa, a uniformu się wstydzi. Gdyby się tego Pana Jezusa też wstydziła, to pewnie zostałaby przez panią Joannę potraktowana łagodniej, ale skoro się nie powstydziła, to pani Joanna wydobyła z lamusa całą bolszewicką pryncypialność. Ale nie wymagajmy zbyt wiele od Umiłowanych Przywódców z PZPR-owskim rodowodem. Dzięki bombie atomowej i Gorbaczowowi zapewnili sobie nietykalność, więc teraz nie dziwmy się, że smrodem swojego rozkładu zatruwają atmosferę na świecie na całe dziesięciolecia, a kto wie – może nawet na sto lat?
Zresztą mniejsza z tym, bo właśnie zatęchłą atmosferę naszego nieszczęśliwego kraju na krótko przerwała wizyta republikańskiego kandydata na prezydenta Stanów Zjednoczonych, Mitta Romney’a. Wprawdzie jeszcze nie jest oficjalnym kandydatem Partii Republikańskiej, ale ogólnokrajowa konwencja w Tampie na Florydzie w końcu sierpnia na pewno przyniesie mu nominację. Pan Romney był gubernatorem stanu Massachusetts, a jego ojciec – gubernatorem stanu Michigan, więc nie jest żadnym „jeźdźcem z nikąd”. Jeśli chodzi o wyznanie – jest mormonem. Trudno jednak powiedzieć, czy i w jakim stopniu zasady tej religii będą wpływały na politykę USA – o ile, ma się rozumieć, pan Romney zostanie prezydentem. Jego konkurentem będzie obecny prezydenta Barack Husejn Obama – co zmusza nas do zastanowienia nad autentycznością demokracji politycznej nie tylko w naszym nieszczęśliwym kraju, gdzie demokracja z całą pewnością jest tylko rodzajem parawanu, zakrywającego okupację Polski przez bezpieczniackie watahy, które Bóg wie komu się wysługują – bo że nie Polsce – to rzecz pewna.
Z tego punktu widzenia wizyty, jakie Mitt Romney złożył byłemu prezydentowi naszego nieszczęśliwego kraju Lechowi Wałęsie, prezydentowi Bronisławowi Komorowskiemu, spotkanie z premierem Tuskiem czy ministrem Sikorskim budzą tak zwane mieszane uczucia. Lech Wałęsa – no cóż; on sam chyba dobrze nie wie, czy przypadkiem nie jest swoim własnym sobowtórem, którego w 1980 roku przywiozła do Stoczni Gdańskiej motorówka Marynarki Wojennej. Pan prezydent Komorowski – to co można o nim powiedzieć na pewno, to to, iż jego wybór w pełni udelektował generała Marka Dukaczewskiego z Wojskowych Służb Informacyjnych, który nawet dał swemu ukontentowaniu wyraz publicznie. Premier Tusk – no cóż; gdyby tak szczerze nam powiedział, kto zabronił mu kandydowania w wyborach prezydenckich w 2010 roku, to wiedzielibyśmy więcej o prawdziwej hierarchii politycznej w naszym nieszczęśliwym kraju. Minister Sikorski – szkoda każdego słowa; pamiętamy przecież uspokajające wyjaśnienie „Gazety Wyborczej”, że Ministerstwem Spraw Zagranicznych tak naprawdę kieruje ekipa skompletowana jeszcze przez prof. Geremka według odpowiedniego klucza.
Z drugiej jednak strony cóż miał zrobić Mitt Romney? Musiał udawać, że to wszystko naprawdę, chociaż gdyby rzeczywiście chciał coś u nas załatwić, to powinien spotkać się z grupą generałów, tworzących okupujący nasz nieszczęśliwy kraj bezpieczniacki dyrektoriat. Jestem pewien, że CIA bez problemów mogłaby dostarczyć mu taką listę, podobnie zresztą, jak prezydentowi Putinowi – GRU. Ale czy Mitt Romney aby na pewno chce coś u nas załatwić? Prawie na pewno chce zrobić wrażenie, że będzie politykował całkiem inaczej, niż prezydent Obama, którego administracja z polskiego punktu widzenia jest chyba najgorsza od czasów Franklina Delano Roosevelta – i w ten sposób pozyskać polskie głosy w listopadowych wyborach.
Czy jednak rzeczywiście będzie inaczej politykował? To jest pytanie o autentyczność demokracji politycznej w Stanach Zjednoczonych – czy mianowicie naprawdę rządzą tam ci wszyscy prezydenci, czy też są oni tylko marionetkami wprawianymi w ruch przez armię, tajne służby i finansowych grandziarzy? Zwróćmy uwagę, że każdy kandydat podczas kampanii opowiada niebywałe rzeczy – ale jak już wygra, to następuje bolesny powrót do rzeczywistości, to znaczy – starsi i mądrzejsi w krótkich żołnierskich słowach wyjaśniają mu, w jakim celu przepchnęli go do tej całej prezydentury i co ma robić naprawdę. Bo przecież kandydat opowiadający różne smalone duby nie musi wiedzieć, co tam zaplanowano na przykład w siłach zbrojnych, na co wydano już, dajmy na to, 100, czy 200 miliardów dolarów, jakie finansowe przekręty w odległych, nienazwanych zamorskich krajach właśnie przeprowadzają finansowi grandziarze, którym trzeba będzie dostarczyć nie tylko pozorów moralnego uzasadnienia w Kongresie i w mediach, ale w razie potrzeby – również ochrony wywiadowczej lub wojskowej – i tak dalej, i tak dalej. Tymczasem prezydent musi właśnie wokół tych zadań uwijać się jak w ukropie – i czy przypadkiem to nie stąd właśnie bierze się opisana przez Miltona Friedmana „tyrania status quo”? Bo łaska pańska, a nawet – wielkopańska, na pstrym koniu jeździ. Skoro nawet my wiemy takie rzeczy, to cóż dopiero – ci wszyscy prezydenci?
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Nasza Polska”.
Felieton • tygodnik „Nasza Polska” • 8 sierpnia 2012