Aktualizacja strony została wstrzymana

300 tysięcy kary za 30 ryb

Ludzie tacy jak Grzegorz Szomborg czy Wojciech Kohnke mają w swoich rodach kilkusetletnią rybacką tradycję. Są wolni i niepokorni. Źartują, że przeżyli komunę, to i z Unią dadzą sobie radę. Nieudolna, szkodliwa władza rodem z III RP też im niestraszna.

Kolokwialne powiedzenie mówi, że nadgorliwość bywa gorsza od faszyzmu. To trochę śmieszne, trochę straszne słowa. Ale Grzegorzowi Szomborgowi z Jastarni, rybakowi z dziada pradziada, nie do śmiechu, gdy opowiada tę historię.

Przykład sprzed trzech lat, kiedy to podobno złowił 30 łososi, pokazuje, z jak chorymi przepisami muszą zmagać się dziś armatorzy polskich kutrów na Bałtyku.

– Mam dowody na to, że mój wpis w dzienniku połowów był prawidłowy. Zgodny z tym, co złowiłem. Na pewno nie odpuszczę i będę do końca walczył o swoje prawa – mówi pan Grzegorz, opowiadając o zdarzeniu. Administracja rybacka kontrolująca jego kuter stwierdziła, że złowił 30 sztuk łososi zamiast troci. Tym samym, zdaniem urzędników, „naruszył zasady wspólnej polityki rybackiej Unii Europejskiej”.

Dajcie rybaka, a paragraf się znajdzie

Z brzmiącego pompatycznie i na wyrost zdania może i dałoby się pokpiwać. Gdyby nie kary, jakie nałożono na Szomborga. Dziś kwoty urosły do naprawdę wielkich rozmiarów. Z odsetkami to około 300 tys. zł. – A poszło o trocie, które urzędnicy uznali za łososie. W podobnych sprawach innym rybakom w ogóle nie robiono kłopotów. Mimo że złowionych ryb mieli dziesięć razy więcej ode mnie – przyznaje armator. Sporne ryby złowił w okresie obowiązywania tzw. trójpolówki – zasad, które polskim rybakom narzuciła Unia Europejska. Najkrócej mówiąc, rzecz polega na tym, że przez dwa lata kutry stoją w porcie, a przez następny rok zaś wypływają na połowy. Za okres postoju Unia wypłaca odszkodowania. Jednak aby utrzymać firmę i rodzinę, pieniędzy z reguły rybakom nie starcza. – Trójpolówka miała uzdrowić rybołówstwo, ale wszystko jest w punkcie wyjścia. Ekonomiczne potrzeby armatorów wciąż są dalekie od zaspokojenia – wyjaśnia Grzegorz Hałubek, prezes Związku Rybaków Polskich, były wiceminister gospodarki morskiej w rządzie Jarosława Kaczyńskiego.

Dlatego w rybackim środowisku wciąż jest niespokojnie. Działania Wspólnoty i brak reakcji rządu ludzie coraz częściej nazywają po imieniu. – Chcą wykończyć polskie rybołówstwo – mówią z goryczą. Przy okazji wydaje się, że urzędnicy uparli się, by dopiec tym, którzy nie godzą się z tysiącami kontroli, niekorzystnymi limitami na połów dorsza i innymi restrykcjami, jakie dotykają armatorów. Do tych niepokornych z pewnością należy Grzegorz Szomborg. Po wydanym w 2007 r. unijnym zakazie połowu dorsza stanął na czele komitetu protestacyjnego rybaków. Wciąż pisze skargi do Unii, demaskując bezprawne przepisy, powołujące się choćby na badania naukowe, których nikt nie widział. – Akcja z karą za te 30 łososi wygląda po prostu na dyskryminację. Przecież dosłownie pół godziny przede mną kontrolerzy byli na kutrze kolegi. Jego wpis w dzienniku połowów był taki sam, ale dziwnym trafem tylko u mnie coś było nie w porządku – skarży się Szomborg.

Wojciech Kohnke jest szyprem pływającym na własnej jednostce, a jednocześnie przewodniczącym samorządu w Jastarni. Twierdzi, że kary ciągnące się za rybakami, bieżące kontrole i wciąż nieżyciowe limity połowów sprawiają, iż ludzie boją się o jutro. – Siedzimy wszyscy na beczce prochu. Chwilami się odechciewa. Wciąż tylko dokumenty, dowody, komisje… Od rządu słyszymy bajkę: „Będzie dobrze, załatwimy”. A prawda jest taka, że wielu rybakom grozi komornik i właściwie bankructwo. Czasami nie wiadomo, co robić. Może brać kredyty na przetrwanie? Jedno jest pewne – nie przestraszymy i będziemy nadal łowić. Rybacy to twardzi ludzie. Przeżyliśmy komunę, więc Unii też się nie lękamy – przyznaje Kohnke. Dobrze wie, jak mogą dopiec rybakom problemy stwarzane na siłę przez nadgorliwych urzędników. O słynne naruszenie unijnych zasad też zresztą został oskarżony – gdy w sieci zamiast planowanego szprota złapał mu się śledź. – Przecież nie mam władzy nad rybami, które tam wpływają. Zwłaszcza że często różne gatunki łowi się identycznie – tłumaczy Kohnke. Ratuje go z pewnością fakt, że posiadał limit na połów śledzia. Zresztą gdyby go nie miał, a złowiony gatunek np. wyrzucił do morza, czekałaby go kara od 10 do 40 tys. zł! Z podobną sprawą – gdy w sieci znalazło się nie to, co było planowane – przez pięć lat zmagał się Grzegorz Szomborg. – Co prawda karę zapłaciłem, ale NSA w końcu uznał, że minister i jego urzędnicy mylą się co do mojego wpływu na to, co znajdzie się sieci – ironizuje po latach. Przyznaje, że walczył w sądzie do upadłego dla samej zasady. Dziś orzeczenie w jego sprawie może stać się precedensem dla obrony innych rybaków.

Źycie w limicie, czyli połowy po polsku

W III RP lekkiego życia rybacy z pewnością nie mają. Zwłaszcza ci, którzy nie kładą uszu po sobie i nie wychwalają mądrych unijnych decyzji. Jak przywiązani do tradycji i uchodzący w środowisku za swoistą „arystokrację” armatorzy z Jastarni.

Lista restrykcji jest naprawdę długa. Dorsza, który tworzy ok. 80 proc. ich dochodów, polscy rybacy mogą oficjalnie odławiać w limitach najmniejszych ze wszystkich państw bałtyckich – 50 ton rocznie. Szwedzi mają limit 250 ton. Jest tajemnicą poliszynela, że rybacy z innych krajów leżących nad Bałtykiem limitów nie przestrzegają. I to nie dlatego, że mają kaprys, by łamać prawo. Zwyczajnie – żeby przeżyć. W przeciwieństwie do rządów innych państw nadbałtyckich, od czasu przejęcia władzy przez PO polscy armatorzy nie mogą liczyć na wsparcie ekipy Platformy i PSL. Rybołówstwem zajmuje się tam urzędnik, który parę lat temu przyznał publicznie, że w tej dziedzinie się… nie orientuje. W dodatku rząd Tuska wycofał z Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości skargę na absurdalne rozporządzenie Komisji Europejskiej z lipca 2007 r. zakazujące połowu dorsza na Bałtyku. Skargę złożył jeszcze gabinet premiera Kaczyńskiego. Rybacy widzą, że w polskich władzach nie mają sojusznika, który broniłby ich interesów. A działania Komisji Europejskiej wobec nas przypominają zachowanie mafii. To żaden sojusznik. Wręcz przeciwnie, stanowi źródło prawa, które rybołówstwo rozkłada – wyjaśnia Grzegorz Hałubek. Najlepiej widać to na przykładzie narzuconych limitów połowu dorsza. Wszyscy wiedzą, że to fikcja. A rybacy wszystkich krajów bałtyckich notorycznie je przekraczają. „Oszukujemy i zarazem ośmieszamy się nawzajem. Najwyższy czas na ujawnienie rzeczywistych połowów. Nikt nie chce gwałcić unijnych przepisów, tyle że zaniżone limity nas do tego zmuszają. Na gwałt potrzebne są nowe” – mówił kilka lat temu właściciel jednej z przetwórni rybnych na Wybrzeżu. Od tego czasu jednak niewiele się zmieniło, a nieznaczne podniesienie limitu dorsza dla polskich rybaków z pewnością nie poprawiło ich ekonomicznej sytuacji. W liście do premiera Tuska sprzed paru dni rybacy zwrócili się co prawda o ponowne zaskarżenie rozporządzenia o limitach do ETS w Luksemburgu. Ale trudno uwierzyć, by akcja mogła skończyć się powodzeniem. Ma raczej kolejny raz zwrócić uwagę polskich władz na trudną sytuację rybołówstwa.

Armatorzy nie mają też złudzeń: europejscy urzędnicy sprzyjają „rekinom” z wielkiego biznesu. Na Bałtyku w najlepsze trwają przemysłowe połowy tysięcy ton ryb na paszę. Dokonują ich firmy z Danii i Szwecji. – Małym rzuca się w tym czasie kłody pod nogi. W Polsce mamy stanowić tylko źródło taniej siły roboczej i konsumpcji ryb. Jesteśmy przecież największym importerem łososia w Unii Europejskiej – dopowiada Grzegorz Szomborg.

Wstrząsające jest również zestawienie ilości kontroli, jakie przeprowadza się na bałtyckich kutrach. W ciągu ostatnich pięciu lat 790 polskich jednostek zostało sprawdzonych prawie 11 tys. razy! W tym samym czasie np. 3332 kutry fińskie przeszły zaledwie 51 kontroli, a 1390 jednostek ze Szwecji nieco ponad półtora tysiąca. – Jesteśmy dyskryminowani, w dodatku utrwala się fałszywy mit o nas jako kłusownikach. Opowiada się nawet takie bzdury, że kiedy polskie kutry stoją w portach, łosoś na Bałtyku się odradza. A przecież wszyscy inni łowią w tym czasie na potęgę – złoszczą się armatorzy z Półwyspu Helskiego.

Grzegorz Szomborg, widząc, że nie ma co liczyć na Brukselę czy polski rząd, sam postanowił dochodzić swoich praw. Cztery lata temu napisał skargę do Komisji Europejskiej, by ta zniosła zakaz połowu łososia tzw. pławnicami. Wprowadzono go, powołując się na rzekome badania naukowe, iż pławnice szkodzą morświnom. Sęk jednak w tym, że komisja nie przedstawiła źródłowych badań. A dane, którymi dysponują rybacy, wskazują, że w sieci pławnicowe morświny po prostu się nie łapią! Co prawda zasadność skargi Szomborga uznał europejski rzecznik praw obywatelskich, ale unijny zakaz jak wprowadzono, tak istnieje. – Mimo że wykazałem jego całkowitą nielegalność. A rybakom za okres zakazu połowu pławnicami powinny należeć się odszkodowania – dopowiada Szomborg. Rok temu armator z Jastarni napisał też do Parlamentu Europejskiego o wszystkich patologiach na Bałtyku – fałszowanych statystykach, kontrolach dyskryminujących rybaków czy politycznie, a nie ekonomicznie wprowadzanym planie odbudowy stada dorsza.

W morze bez pasji? Umarł w butach!

– Ci ludzie walczą o przetrwanie, a nie o jakieś luksusy. To naród jedyny w swoim rodzaju i z pewnością będą do upadłego robić to, co potrafią. Niech nikt nie myśli, że szykują się do zmiany zawodu – mówi o rybakach Grzegorz Hałubek. Przewiduje, że przyszły rok może być dla nich szczególnie trudny. Możliwe są bankructwa i prawdziwe upadki małych armatorów. – O ile nie zmieni się antyrybacka polityka Unii i naszego rządu – zastrzega były wiceminister gospodarki morskiej.

Niewielki port w Jastarni. Prawdziwe serce polskiego rybołówstwa. Już tylko tutaj zobaczyć można rybaków ręcznie naprawiających sieci. Tak właśnie robi Paweł Budda, z rybackiego rodu sięgającego tradycją XVIII w. Do swoich rybackich korzeni przywiązany jest też Grzegorz Szomborg. W największym pokoju jego domu na kilkudziesięciu zdjęciach podziwiać można dawnych rybaków – ojca, dziadka, krewnych żony… Na ścianie w korytarzu wisi sporządzone pieczołowicie drzewo genealogiczne rodzin obojga małżonków. Rybacy z dziada pradziada, bez dwóch zdań.

Wojciech Kohnke tłumaczy: – W morze wychodziło się od dziecka. Zabierał dziadek, innym razem zabierał ojciec. I tak krok po kroku rosła w człowieku pasja do rybactwa. Bez niej w morze nie ma co wychodzić, bo umarł w butach!

Dawid, syn pana Wojciecha, też został rybakiem. Chociaż rodzice chcieli, by studiował, wyjechał do dużego miasta. – Ale powiedział, że mowy nie ma. Chce na morze i koniec, bo ktoś musi pracować – uśmiecha się Kohnke, wyraźnie dumny z wyboru syna.

Kilka lat temu niektórzy rybacy zdecydowali się na złomowanie swoich jednostek. Pomysł wyszedł z Brukseli, a realizowała go Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa. Wiadomo, dla bezdusznych urzędników ważne, by było „nowocześnie”, „postępowo”, „ekologicznie”. Co tam tradycja… Rybacy za skasowane kutry dostawali ponad milion złotych. Mogli je też np. przerabiać na małe statki turystyczne i z armatorów stawać się przewoźnikami wycieczek. Mieli po prostu uznać, że świat się zmienia, a oni ze swoim etosem rybackim powoli odchodzą do lamusa. Tych, którzy poddali się podobnemu myśleniu, dopiero po pewnym czasie naszła smutna refleksja. „Kuter był znacznie więcej wart, aniżeli za niego dostałem. Była to perełka naszej rodziny. Cięcie na złom takiego kutra było dla mnie katastrofą. Musiałem to zrobić, aby spłacić długi zaciągnięte na uprawianie rybołówstwa. Jednostka mogła jeszcze pływać parę dziesiątków lat. W głowie się nie mieściło, że taki kuter idzie na złomowanie. Ludzie mówili, że powinienem się wstydzić, iż złomuję taką jednostkę. Nie wiedzieli jednak nic o moich długach. Ja uważam, że to państwo powinno się wstydzić, że musimy tak dziadować i że nie możemy się utrzymać z pracy w rybołówstwie. Do dziś staje mi przed oczami to, co zrobiono z naszą jednostką. Było to tak, jakby amputowano mi część ciała” – przyznał w rozmowie z „Wiadomościami Rybackimi” jeden z byłych armatorów.

Bo dla rybaków kuter to drugi dom. A wyjście w morze to prawdziwe spełnienie snu o wolności. Masz tam do czynienia z potęgą, która budzi respekt, ale życie czyni lepszym i ciekawszym. Do tego żywi, o ile wiesz, jak z niej te życiodajne gesty wydobyć.

Gdy mówią o tradycji rodziców i dziadków, nie ma w tym cienia sztuczności. Naprawdę w nią wierzą i naprawdę ją szanują. Niczego nie udają, nie robią na pokaz. O zniszczeniu takiej tradycji, takiej pasji mogą myśleć tylko ludzie bardzo źli. Albo bardzo głupi.
 

Rafał Kotomski

Masz ciekawy temat? Wiesz o niezwykłej sprawie, która zainteresuje innych? Napisz: rafalkotomski63@op.pl

Za: Publikacje "Gazety Polskiej" (07.08.2012) | http://autorzygazetypolskiej.salon24.pl/439097,300-tysiecy-kary-za-30-ryb

Skip to content