Aktualizacja strony została wstrzymana

Miłość silniejsza niż banderowskie zbrodnie – Adam Kruczek

W morzu zbrodni znaleźli miłość na całe życie. Najpierw on ofiarnie bronił przed dyszącymi żądzą mordu Ukraińcami z UPA polskich parafian oblężonych na kisielińskiej plebanii. Gdy padł ugodzony odłamkami granatu, ona heroicznie walczyła o jego życie. Później ich drogi na ogarniętym ludobójczą pożogą Wołyniu to stykały się, to rozchodziły, by w końcu połączyć się na zawsze.
– Wcześniej znaliśmy się, spotykaliśmy, ale tak niezobowiązująco – opowiada Aniela Dębska z domu Sławińska. – Dopiero tam, w kościele w Kisielinie, gdy opatrywałam go rannego, nastąpiły nasze zaręczyny.
„Ranny w kościele ośmioma odłamkami granatu leżałem w stodole u Parfeniuków, Ukraińców mieszkających w chutorze. Doglądali mnie tam ojciec i matka. Zmieniali mi opatrunki. Jedzenie przynosiła mi Anielka Sławińska, moja miłość. „To ta, co mnie nie opuściła w obronie, moja żona – matka trzech synów”” – napisał w książce „Było sobie miasteczko” nieżyjący już Włodzimierz Sławosz Dębski.

Państwo Aniela i Włodzimierz Sławosz Dębscy rok po ślubie (REPR. A. KRUCZEK)

Mord po niedzielnej Sumie

Ukraińcy okrążyli kościół w Kisielinie przed zakończeniem niedzielnej Sumy 11 lipca 1943 r., po uprzednim zaryglowaniu dróg dojazdowych do miasteczka. Nabożeństwo odbyło się jeszcze normalnie. Aniela Sławińska po zejściu z chóru, gdzie śpiewała, wraz z innymi wyszła przed kościół. Obok świątyni znajdował się murek, przy którym gromadzili się mężczyźni na papierosa. Był wśród nich Włodzimierz Sławosz Dębski, zwany przez znajomych po prostu Sławkiem.

– Popatrzyłam w ich stronę i zobaczyłam to, czego odwróceni plecami nie mogli widzieć; za nimi podchodziła do kościoła tyraliera Ukraińców z karabinami gotowymi do strzału – ten widok pani Aniela nosi w sobie do dziś. „Zobaczcie, co się dzieje!” – zaalarmowała.
Niemal wszyscy, a ludzi przyszło tej deszczowej niedzieli do kościoła niespełna dwustu, schronili się w świątyni. Jednak sprzeciwili się, gdy Włodzimierz Dębski chciał zablokować drzwi wejściowe. Nie chcieli drażnić budzących grozę upowców. – Może kogoś szukają, sprawdzą i pojadą dalej – padły przypuszczenia. I tak blisko połowa uczestników Mszy św. poddała się wzywającym do otwarcia kościoła banderowcom, a pozostali postanowili uciec na półpiętro przylegającej do kościoła plebanii. Karabinowe pociski posypały się, gdy biegli na górę schodami. Padły pierwsze ofiary.

– Trafiony został biegnący przede mną Ignacy Marek, wysoki, przystojny mężczyzna. Nie był z Kisielina, tylko z Adamówki, ale znałam go, bo pięknie śpiewał w chórze – opowiada pani Aniela. Inny uczestnik obrony wspominał, że śmiertelnie ranny Marek prosił przebiegających mężczyzn o dobicie.

Ci z Polaków, którzy zdali się na łaskę rezunów, zostali okrutnie wymordowani za pomocą karabinów, wideł i drągów wewnątrz kościoła i obok przy dzwonnicy. Kilka osób ukrytych w zakamarkach świątyni spłonęło po podpaleniu jej przez bandytów. W ten sposób straciło życie ok. 90 osób. Ocalały jedynie cztery ukryte wysoko pod dachem nawy bocznej.

Gdy po trzech dniach Adela Ziółkowska odkopała zwłoki swojej siostry Antosi zamordowanej w kościele, naliczyła na jej ciele 7 ran kłutych. „Majtki miała ściągnięte, więc była gwałcona. Miała wykłute jedno oko. Dziurę w piersiach, prawej ręce i boku” – napisała w relacji zamieszczonej w książce „Było sobie miasteczko”. „Ta dziewczyna tak rozpaczała, gdy przyszli na Wołyń okupanci, tak mocno wierzyła, że musi być jeszcze Polska. Śpiewała patriotyczne piosenki. Marzyła, jak znów będzie dobrze, jak kupi sobie ładne sukienki, ładne buty i będzie się bawić” – rozpamiętywała Adela Ziółkowska, która później pod pseudonimem „Szpileczka” służyła w samoobronie, a z 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK wcielona do wojska w stopniu podporucznika doszła aż do Berlina.

Kisielińska Częstochowa

Tymczasem na piętrze murowanej plebanii znalazło się niemal 80 osób uzbrojonych w… jedną siekierę, które rozpoczęły – zdawało się, że beznadziejną – obronę swojej kisielińskiej Częstochowy. Naprzeciw miały dysponujących bronią maszynową i granatami Ukraińców. To, co się działo przez następne 11 godzin, zakrawa na cud. Grupa blisko 20 mężczyzn wspartych przez kilka kobiet za pomocą rzucanych przez okna cegieł, kafli z rozebranego pieca i domowych sprzętów, pod ogniem karabinów odpierała ponawiane ataki banderowców. Gdy Ukraińcy podpalili zabarykadowane drzwi, obrońcy gasili je uzbieranym w wiadra moczem. Rzucane do środka granaty odrzucali z powrotem. Mało kto wierzył w ocalenie. Znajdujący się wśród nich ksiądz Witold Kowalski, dopóki nie otrzymał postrzału w twarz, przygotowywał swoich parafian na najgorsze, spowiadając i udzielając rozgrzeszenia w obliczu śmierci. Zabitych i rannych obrońców zastępowali inni, ciskając we wspinających się po drabinach banderowców cegłami. Jednego strącili, zrzucając mu na głowę… maszynę do szycia.

Gdy w środku nocy wśród dogasających zgliszcz wokół plebanii zapanowała przejmująca cisza, nikt z obrońców nie wierzył jeszcze w ocalenie. Zrozumieli, że przeżyli, dopiero wtedy, gdy po spuszczeniu się z okna po linie stanęli na ziemi, a z ciemności nie posypał się na nich grad banderowskich kul.

Bohaterską walkę przypłaciło życiem czterech obrońców plebanii. Od strzału zza roztrzaskanych drzwi poległ Janek Krupiński, odpierający ataki z korytarza. Zginął też Stanisław Ziółkowski, który łapał i odrzucał ciskane przez Ukraińców w okna granaty, a gdy wybuch jednego z nich poszarpał mu rękę, kontynuował obronę drugą, w którą też został ranny. Od wykrwawienia się na śmierć po postrzale w łokieć zginął również Władysław Kraszewski.

Nie pozwoliła mu umrzeć

Wśród broniących się na plebanii znalazła się jedna Ukrainka, Marusia, grekokatoliczka. Ukraińcom zależało na tym, żeby ją wypuścić. Na chwilę zaprzestali ostrzału, a ona przez otwarte specjalnie dla niej okno zeszła po drabinie, za pomocą której Ukraińcy usiłowali wcześniej wedrzeć się do plebanii. Niejako w podzięce za ten gest przez otwarte okno banderowcy natychmiast wrzucili na plebanię granat, który eksplodując, ranił w obie nogi Włodzimierza Dębskiego.

Do rannego zawołano Anielę Sławińską. – Gdy zeszłam do pomieszczeń, które szturmowali przez okno Ukraińcy, Sławek leżał na kanapie, a spod kolana krew tryskała mu dosłownie jak fontanna – opowiada pani Aniela. Ratowała przyszłego męża do końca ataku ukraińskich nacjonalistów. Tamowała krew, czym się dało – gazetami, oderwaną podszewką z płaszcza podartą w pasy służące jako bandaże. – Ściskałam mu tę nogę paskiem przez resztę nocy, ale co jakiś czas noga i cała reszta ciała drętwiała i musiałam popuszczać tego paska – wspomina swoje wysiłki. – Tracił przytomność i oddech, więc robiłam mu sztuczne oddychanie. Ktoś mi przyniósł kwaśnego mleka, tym zamiast wody zwilżałam mu usta. I tak całą noc – opowiada. Po odstąpieniu Ukraińców nastąpiła przeciągająca się ewakuacja 80 uratowanych ludzi, wśród których było wiele kobiet i rannych. Musiała odbywać się przez okno na piętrze plebanii, gdyż drewniane schody doszczętnie spłonęły. Włodzimierz Dębski opuszczał plebanię jako ostatni. Pomagała mu Aniela, brat Jurek, też ranny w nogę, i Józek, 14-letni chłopak, który dotrwał do końca ewakuacji, gdyż – kiedy ustała strzelanina – położył się gdzieś na podłodze pod łóżkiem i usnął. Z dużym trudem udało się jednak na linach spuścić na ziemię ciężko rannego Włodzimierza. – Nie wiedzieliśmy, co dalej robić, bo Sławek był ciężki, a my za słabi – wspomina pani Aniela. – Z naszej trójki ten chłopaczek był wątły, Jurek nie dość że ranny, to jeszcze chodzący o kulach, bo miał chore nogi. Położyliśmy więc rannego na kapę z łóżka i tak przeciągnęliśmy spod okna w maliny do ogrodu. Pani Aniela łąkami nad Stochodem poszła do domu, aby zorganizować transport dla rannego Włodzimierza. Zastała dom mieszkalny doszczętnie splądrowany. Rodzice dosłownie w ostatniej chwili uratowali życie ucieczką przez okno. Na szczęście bandyci zostawili konie. Dzięki temu udało się przewieźć rannego najpierw do obejścia Sławińskich, a po opatrzeniu ran do stodoły Ukraińców Parfeniuków mieszkających za cmentarzem na chutorze. Tam pod opieką medyczną rodziców – ojciec był lekarzem, a matka pielęgniarką – przesiedział do czwartku. Wobec pogarszającego się stanu zdrowia matka Włodzimierza, korzystając z pomocy zaprzyjaźnionej Ukrainki, zdecydowała się na ryzykowny transport syna do szpitala w Łokaczach. Znów przydały się ocalone konie Sławińskich.

Tułaczy los

Sławińscy już nie czekali na powrót zaprzęgu. Zdecydowali się na ucieczkę, uznając, że to jedyna szansa na uratowanie życia. Nie odwiodła ich od tego rozmowa głowy rodziny z „partyzantami” z UPA. Usłyszał od nich, że to, co się stało w kościele, to była pomyłka i więcej się nie powtórzy. Mówili, żeby się niczego nie bał, wracał do domu i spokojnie robił żniwa. Ich obłuda i zbrodnicze intencje były aż nadto widoczne. Potrzebowali zboża, a nie chciało im się trudzić zbieraniem go. Odłożyli morderstwo na czas po żniwach.

– Po tej rozmowie rodzice postanowili, że zostawiamy wszystko i idziemy w świat – opowiada pani Aniela. Rodzice Włodzimierza Dębskiego zaufali Ukraińcom i zdecydowali się na pozostanie w Kisielinie, co przypłacili życiem. W sierpniu 1943 r. zostali uprowadzeni i w nieznanych okolicznościach zamordowani. Ale byli też szlachetni i sprawiedliwi Ukraińcy. W ucieczce pomógł Sławińskim Ukrainiec Sawka, u którego się ukrywali. Sprawdził, czy w kisielińskim lesie nie ma bandy UPA, a także upiekł 5 bochenków chleba, które wzięli na drogę. W dużej mierze dzięki niemu pieszo doszli do Zaturzyc, gdzie stacjonował oddział Niemców i było bezpieczniej. Za pomoc Polakom UPA chciała Sawkę zamordować. Udało mu się ujść z życiem dzięki wyjazdowi na roboty przymusowe do Niemiec. W Zaturcach Sławińscy, pracując trochę u Niemców, a trochę u miejscowych gospodarzy, doczekali jesieni.

Wojenna miłość

Aniela Sławińska i Włodzimierz Dębski spotkali się ponownie dopiero w październiku 1943 r. we Włodzimierzu Wołyńskim. Przez całe 4 miesiące nie mieli o sobie żadnej wiadomości.
– Odszukałam go w tamtejszym szpitalu konspiracyjnym – wspomina pani Aniela, która nie wiedziała, że jej narzeczonemu jeszcze w szpitalu w Łokaczach dokonano amputacji nogi. – Był na korytarzu, bez nogi, o laskach, trzęsący się. Musiał dopiero uczyć się chodzić bez nogi. Bał się schodów. Tak naprawdę nigdy z nim nie potańczyłam, bo zaraz po naszych zaręczynach w kościele w Kisielinie, gdy opatrywałam go rannego, stracił nogę. Tego chyba najbardziej żałuję.

Po wyjściu ze szpitala Dębski nadal działa w polskiej konspiracji, do której należał jeszcze przed masakrą w Kisielinie. Trzyma to jednak w tajemnicy przed Anielą, która sama zapragnęła włączyć się do organizującej się polskiej samoobrony. Przechodzi kurs pielęgniarski i zostaje skierowana jako sanitariuszka do jednego z oddziałów w Wodzinowie. Tam w zimowej scenerii następuje zupełnie przypadkowe, ale jakże romantyczne spotkanie.

– Co ty tu robisz? – spytał ją wyraźnie zaskoczony. – Jestem delegowana do szpitala.
– No to trudno – odpowiedział niezbyt zachwycony.

Znów rozłąka i kolejne spotkanie. Ona jest już w 3. plutonie I kompanii 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK. Wraca z pierwszego zwiadu, w czasie którego w Panasówce oddział zostaje ostrzelany. – Sławek wyjechał nam naprzeciw saniami. Niepokoił się o mnie – wspomina. Ale w oddziale swoją znajomość utrzymywali w tajemnicy. – Gdy dowódca zobaczył mnie na jego saniach i spytał, skąd znam „Jaremę” – bo taki miał pseudonim – odpowiedziałam tylko, że mieszkaliśmy w tej samej miejscowości – mówi. – A ja miałam pseudonim „Maria”. Taki wybrałam, bo Matce Bożej bardzo dużo zawdzięczam. I znów czeka ich wielomiesięczna rozłąka. Ona z oddziałem wycofuje się na Polesie, on, ponieważ z powodu kalectwa nie może skutecznie poruszać się po grząskim terenie, przedostaje się do Lubartowa, gdzie w ramach 27. DP AK prowadzi rozpoznanie pozycji niemieckich. Przechodzi cały szlak dywizji aż do rozbrojenia w Skrobowie. Dzięki szybkiej decyzji i przytomności umysłu unika internowania i wywózki na „białe niedźwiedzie”.

Sowieci rozbrajają również Anielę Sławińską, gdy szczęśliwie udaje się jej przeprawić przez Prypeć. Dowódca sowiecki nie pozostawia złudzeń co do dalszego losu. – Albo do armii, albo na Kołymę – proponuje. – Wiadomo, co wybraliśmy – mówi pani Aniela. Teraz czeka ją szkolenie polityczne w obozie w Kiwercach, wcielenie do II Armii Wojska Polskiego, przysięga i defilada odbierana przez generałów Berlinga i Zawadzkiego, a potem służba wartownicza w Batalionie Kobiecym im. Emilii Plater. Pod koniec sierpnia, gdy jej batalion przyjechał do Krzywdy k. Lublina, gen. Berling zdecydował, żeby zwolnić kobiety z kategorią „B”. – I tak zakończyła się moja służba wojskowa – podsumowuje pani Aniela. Z przyszłym mężem spotyka się w Lublinie. On jest poszukiwany przez bezpiekę. Wyjeżdżają już razem najpierw do Krasnegostawu, później do wujostwa w Izbicy. W końcu osiedlają się pod Zamościem, gdzie Włodzimierz Dębski znajduje zatrudnienie w szkole. – Tam pobraliśmy się – mówi pani Aniela. – A później wędrowaliśmy: Gorzów, Strzelce Krajeńskie, Sokółka, Wałbrzych, Kielce i inne miasta, najdłużej Lublin – wylicza. Ściany jej mieszkania na lubelskim LSM-ie pokrywają obrazy namalowane przez męża. Większość z nich dotyczy miasteczka ich tragicznej młodości – Kisielina. Niektóre przedstawiają sceny masakry dokonanej przez upowców w kościele. – Te przeżycia cały czas były w nas żywe – pani Aniela wyjaśnia genezę tej twórczości. – Nie dało się inaczej. To było bardzo bolesne wspomnienie. A najgorsze było to, że wielu ludzi reagowało na nie cynicznym stwierdzeniem: „Nie wierzę, że coś takiego mogło się wydarzyć”. Po czymś takim człowiek zamykał się w sobie i nic nie mówił. Gdy mieszkaliśmy w Kielcach, nikt nie znał naszej przeszłości. Tak jak większość ludzi pochodzących z Kresów pani Aniela Dębska czeka na uznanie przez państwo 11 lipca za Dzień Męczeństwa Kresowian. – Ideę tę mocno popularyzował mój mąż, który wykonał Kryptę Wołyńską w Zamojskiej Rotundzie, a także doprowadził do powstania pomnika przy kościele w Kisielinie – mówi pani Dębska. – W pewnym sensie w ślady ojca poszedł też nasz syn Krzesimir, który skomponował Oratorium Wołyńskie.

Adam Kruczek

Za: Nasz Dziennik, Sobota-Niedziela, 7-8 lipca 2012, Nr 157 (4392) | http://www.naszdziennik.pl/wp/3269,milosc-silniejsza-niz-banderowskie-zbrodnie.html

Skip to content