Aktualizacja strony została wstrzymana

Syrenie śpiewy polityków i analityków rynkowych – Andrzej Bobola

Od dłuższego czasu oczekujemy na koniec Wielkiej Depresji Świata Kapitalistycznego, która rozpoczęłą się w roku 2001 i trwa do dnia dzisiejszego ze wzrastającą dokuczliwościa. Jak już kiedyś pisałem, poprzednie Wiekie Depresje trwały około dziesięciu lat każda i dlatego możnaby przez analogie wnioskować, że i obecna zakończy się w najbliższym czasie. Od momentu rozpoczęcia kryzysu minęło bowiem właśnie 10 lat. Wiedzeni być może tą analogią albo też uwiedzeni krotkotrwałymi przebiegami wykresów takich jak średnia cena domów, itp niektórzy analitycy/blogerzy oraz wszyscy politycy głoszą koniec tego co delikatnie nazywają „recesją”. Niestety ja jestem innego zdania. Trzeba bowiem się zapytać co właściwie jest powodem hossy rynkowej czy dobrej koniunktury gospodarczej i czy takie właśnie „bodźce” zaczynają występować obecnie.

Wiadomo, że potrzeby ludzkie są niemal niezmienne przynajmniej w skali czasowej średniego zasięgu (rzędu 100-lecia). Jedzenie, mieszkanie, środki transportu osobistego, rzeczy modne acz niekoniecznie użyteczne, rozrywki – te wszystkie dobra powszechnego pożądania mogą pobudzić popyt na rynku a w konsekwencji powodować wzrost produkcji i zatrudnienia.

Ludzie nie kupują samochodów (przykład amerykański) – poczekajmy aż ich stare gruchoty odmówią całkowicie posłuszeństwa a wtedy zaproponujemy im dogodne warunki kupna nowych. Chwilowo zaś państwo, a więc obywatele płacący podatki, udziela pożyczek „na przetrwanie” producentom samochodów. Taka taktyka istotnie zaowocowała chwilowym wzrostem popytu na nowe samochody do czasu gdy istniejące bodźce pozwalały na zakup pojazdu praktycznie po kosztach produkcji. Gdy bodźce zaniknęły – zniknął też popyt. Podobne metody budzenia popytu stosuje się także w przypadku innych, drogich, obiektów powszechnych marzeń (np. domów). Są to metody nietrwałe i w gruncie rzeczy kosztowne. Subsydiowanie rynku zawsze odbywa się czyimś kosztem to zaś wywołuje albo wzrost zadłużenia albo wzrost opodatkowania. Obie konsekwencje są dla gospodarki niekorzystne. Zadłużenie wymaga obsługi, co z kolei podwyższa faktyczną cenę obiektu kupowanego (o oprocentowanie pożyczki). Opodatkowanie zaś zubaża ludność odbierając jej „wolne fundusze” (disposable income), które w innym wypadku mogłyby powodować wzrost zakupów a tym samym ożywienie rynku.

Podstawowym warunkiem działania dobrego rynku jest dostępność dobrze płatnego zatrudnienia oraz stabliność wartości nabywczej pieniądza. To zaś oznacza wymóg protekcjonistycznej polityki rynku pracy i towarów w obrębie kraju oraz prymat rynku wewnętrznego nad handlem zagranicznym. Nie będzie nigdy zdrowego rynku w sytuacji gdy priorytetem jest wzrost wydajności pracy wyrażający się w minimalizacji ceny wytwórczej towaru. Pracownik wynagradzany tak nisko jak to jest możliwe i mający dodatkowo tą groźbę, że może być zastąpiony jeszcze tańszą pracą imigrantów nigdy nie będzie stanowił poważnej siły rynkowej. Rynek i gospodarka narodowa wymagaja pewnej „elastyczności” popytu aby funkcjonować w sposób stabilny. Zauważmy, że istnieją całe kraje o bogatych źródłach surowcowych i dużej populacji (np. Meksyk, Indie, Chiny), w których poziom życia ogółu obywateli jest nadal niższy niż poziom życia europejczyków czy obywateli Stanów Zjednoczonych w czasie kryzysu. To wszystko mimo faktu, że najbogatszy człowiek świata jest meksykaninem czy tego, że istnieją oazy dobrobytu w postaci wydzielonych miast w Chinach Ludowych. Moim zdaniem bieg zdarzeń w UE i USA idzie właśnie w kierunku wytworzenia podobnej sytuacji jaka istnieje w krajach „rozwiniętych selektywnie”. Świadczy o tym pogłębiającą się dysproporcja zamożności w tych krajach.

Na rysunkach przedstawionych wyżej możemy porównać okresy gospodarczego wzrostu w USA z okresami stabilności siły nabywczej dolara. Od początku XX wieku okres kryzysu zawsze pokrywał się z czasem ekspansji pieniężnej czyli dewaluacji waluty podczas gdy okres hossy ekonomicznej przypadał na czas stabilnej siły nabywczej dolara mierzony w złocie. Jest to stała zależność, występująca bez względu na to czy Banki Rezerwy Federalnej usiłowały przeciwdziałać dewaluacji (jak w czasie depresji lat 1920-1935) czy też wręcz przeciwnie (jak obecnie) zalewały rynek gotówką. Emisja pięniądza pozwala bowiem uratować banki i duże koncerny od konsekwencji ich błędnych decyzji finansowych ale koszty tej operacji ponosi całe społeczeństwo, którego bogactwo wyrażone w walucie spada wraz ze wzrostem stopnia dewaluacji. Zauważmy też, że nawet jeśli banki czy instytucja finansowe dostaną zasiłek pochodzący z podatków i uratują swoją „płynność finansową” to ekonomiczny powód depresji jakim jest nadmiar pięniądza na rynku nie ulegnie poprawie. Strata finansowa jednego podmiotu jest bowiem zawsze zyskiem drugiego. Jeśli syn przegra pięniądze w kasynie i nie ma na życie , a ojciec mu tą stratę wynagrodzi w drodze darowizny, to w efekcie syn nadal jest wypłacalny ale kasyno w dalszym ciągu zatrzymuje jego stawkę. Inaczej mówiąc, zamiast początkowej ilości pieniędzy wypuszczonych (przez syna) na rynek hazardowy mamy teraz ilość podwójną. W obecnej chwili polityka banków centralnych czy to w UE czy w USA polega na ratowaniu zagrożonych instytucji finansowych dotacjami w postaci zasiłków w znacznej większości bezzwrotnych albo o małym prawdopodobieństwie odzyskania. Dla wyjścia z depresji jest to polityka samobójczą. Lepiej by było dla rynku gdyby zagrożone instytucje a nawet państwa ogłosiły bankructwo i anulowały swoje zobowiązania względem wierzycieli. Złe bądź ryzykowne decyzje finansowe występują zawsze i są z reguły wynikiem przedsięwzięć najbardziej doświadczonych finansistów i ekonomistów. Ci bowiem bardziej niż drobni inwestorzy posiadają środki oraz informacje poufne, które wydają im się wystarczająco pewne aby osiągnąć zysk nawet w wypadku bardzo ryzykownych operacji. Miesiąc temu mieliśmy właśnie jeszcze jeden przykład kolosalnej inwestycji-niewypału wykonanego przez Bank Chase Manhattan, w której straty były rzędu kilku miliardów (10^9) USD. Rynek bowiem jest z natury nieprzewidywalny i żadne zabezpieczenia w postaci kolejnych ubezpieczeń od strat tego nie wyrównają. Jeśli zabezpieczymy się wszechstronnie to koszty zabezpieczenia pochłoną ewentualne zyski. Gra na giełdzie właśnie dlatego nazywa się grą a nie inwestycją bo ma więcej wspólnego z hazardem niż z racjonalną kalkulacją zysków i strat. Jeśli istotnie chcemy zabezpieczyć system ekonomiczny przed „bąblami” rynkowymi to konieczne jest zlikwidowanie giełdy bądź przynajmniej zdelegalizowanie handlu derywatywami (opcje, itp instrumenty finansowe).

Warto też pamiętać, że wszystkie te wyrównywane straty oraz odpowiadające im niesłychane zyski strony wygrywajacej są udziałem bardzo wąskiej grupy finansistów i polityków. To zaś powoduje, że środki finansowe w nie uwikłane nie są udziałem szeroko pojętego rynku pracy ale stają się własnością stosunkowo drobnej garstki „właścicieli ” USA czy UE. Są to na ogół ludzie i tak zamożni, których plany zakupowe mogą dotyczyć nowego samochodu Rolls Royce czy obrazu Rembrandta. Ludzie ci nie są jednak w stanie ani też nie mają potrzeby aby ożywić rynek artykułów masowej potrzeby. Bardziej dobroduszni z nich mogą marnować część swojego majątku na bezsensowne projekty humanitarne czy ekologiczne. Nie są to jednak inwestycje, które mogą zapewnić zatrudnienie i utrzymanie ogółu potencjalnych pracobiorców. W efekcie, obecnie realizowany system wychodzenia z kryzysu prowadzi do jego dalszego pogłębienia.

Źycie na kredyt w skali państwowej ma wielu zwolenników i w USA i w Naszej Umęczonej Ojczyźnie. Ten model ekonomiczny ma swój urok dla elity polityczno-finansowej zwłaszcza wtedy gdy zamorski producent jest jednocześnie pożyczkodawcą funduszy na zakup własnych produktów. Zauważmy bowiem, że klasa menadżerska płacona jest od obrotu towarem a nie od jego produkcji. Tak jest na przykład w przypadku relacji Chiny Ludowe-USA czy Polska- Niemcy/Francja. Jednak rozwiązanie takie ma oczywisty problem wynikający z tego, że reszta populacji kraju nie ma praktycznie szansy na dochodowe zatrudnienie na własnym terytorium i zmuszona jest żyć albo z zasiłków, na które nie ma komu zarabiać, albo udać się na emigrację zarobkową i stanowić uciążliwy problem prymitywów-pasożytów dla krajów o wyższej zamożności. Globalistyczny model ekonomii światowej ma zresztą też ten duży minus, że prędzej czy później wszystkie dobra kredytobiorcy staną się własnością wierzycieli a wtedy, oczywiście, nie ma już nawet mowy o spłaceniu czy obsłudze długu gdyż wszystkie środki produkcji będą już w rękach obcych. Kraje słabsze ekonomicznie (jak Grecja) właśnie osiągnęły ten próg. Ale nie ominie on również innych krajów (jak Polska), w których wartość importu systematycznie przekracza wartość dóbr eksportowanych. Ekonomia globalistyczna to analog biologicznego tandemu żywiciel-pasożyt. Prędzej czy później pasożyt (czyli kraj o dominacji importu) zostanie doprowadzony do śmierci ekonomicznej po czym ten sam los spotka kraj eksportujący. Ten bowiem wpadnie w kryzys nadprodukcji, na odbiór której kraje „klienci” nie będą miały już środków finansowych.

Typowym sygnałem tego, że kraj wpadł już w finansową pułapkę bez wyjścia jest sytuacja przerostu miejsc pracy (i wynagrodzeń) w administracji w stosunku do liczby stanowisk pracy w produkcji. Dla przykładu: obecnie w USA administracja państwową zatrudnia dwa razy więcej osób (22.5 mln) niż wszyscy pracownicy zatrudnieni w sektorze wytwórczym (11.5 mln). Jest to dokładne odwrócenie sytuacji z roku 1960 kiedy w sektorze administracji państwowej pracowało 8. 7 mln ludzi podczas gdy w produkcji mieliśmy 15 mln. robotnikow. Prace w administracji państwowej są też lepiej wynagradzane i mają więcej benefitów niż prace w sektorze prywatnym. W roku 2009 pracownik federalny miał średnie wynagrodzenie roczne wynoszące 123 049 USD, podczas gdy praca w w firmie prywatnej przynosiła tylko połowę tej sumy (61 998 USD). Nie wiem jak to wygląda w Naszej Umęczonej Ojczyźnie ale przypuszczam, że jest podobnie. Prace administracyjne są bowiem łatwiejsze do wytworzenia niż prace w sektorze wytwórczym a jednocześnie stanowią wygodne synekury dla członków rodziny oraz znajomych osób decyzyjnych.

Drugim typowym objawem kryzysu bez wyjścia jest też wzrost liczby osób żyjących z różnego rodzaju zasiłków i rent społecznych. W roku 1969 trzy miliony Amerykanów otrzymywało „food stamps” czyli bony na zakup żywności, co kosztowało rząd federalny 270 mln USD/rocznie. Obecnie liczba obywateli USA otrzymujących ten rodzaj pomocy wzrosła do 43 mln a koszt samego projektu wzrósł do 77 000 mln USD / rocznie. A nie jest to jedyna forma pomocy społecznej jaka istnieje w USA!

Rok obecny jest rokiem wyboru nowego prezydenta USA. Miejmy nadzieję, że Amerykanie pójdą po rozum do głowy i nie wybiorą ponownie Prez. Obamy. Wiemy bowiem czego możemy się po nim spodziewać i nie jest to rokowanie pomyślne. W tej chwili powtarzana jest stara metoda wzmacniania kandydatury reelekcyjnej droga stabilizacji wartości nabywczej dolara. Dzięki temu mamy, na przykład, obniżkę cen benzyny i spadek cen ropy naftowej (które to towary mają w przybliżeniu stałą cenę w zlocie).

Jak to wygląda możemy zobaczyć na wykresie wartości akcji GLD (wartość pojedynczej akcji wynosi 1/10 ceny rynkowej uncji złota) http://finance.yahoo.com/q/ta?s=GLD&t=5y&l=on&z=l&q=l&p=&a=fs%2Css&c=. Jak widać, podobna taktyka zastosowana była w roku 2008 gdzie próbowano ustalić cenę złota na poziomie około 800 USD/uncję. Obecnie Obama bądź osoby go wspierające w banku centralnym usiłują utrzymać cenę złota na poziomie około 1500 USD/uncję. Robią to sprzedając spore ilości złota wtedy gdy popyt wywoła wzrost powyżej ceny progowej (przy około 1600 USD/uncja). Metoda ta wykorzystuje istniejący zawsze dwupoziomowy układ cen giełdowych (Ask vs. Bid czyli Sprzedam-Kupię) i pozwala na faktyczną stabilizację wartości nabywczej dolara (czyli jego wzmocnienie w stosunku do innych walut). Jest to obecny odpowiednik ustalania parytetu złota. Metoda ta będzie działać tak długo jak długo osoby zainteresowane posiadają dostateczne rezerwy złota, które są gotowe poświęcić dla zaspokojenia popytu. Moim zdaniem USA nie posiadają wystarczających zasobów aby utrzymać ten poziom ceny złota przez czas nieokreślony. Zatem po wyborach możemy się spodziewać dalszego wzrostu cen złota i spadku siły nabywczej USD. Nie ma mowy o tym aby ceny złota spadły o ile nie wzrośnie radykalnie (do poziomu 10 % lub więcej) oprocentowanie podstawowe obligacji i pożyczek.

Jeśli chodzi o PLN to NBP dawno już zrezygnował z wysiłków stabilizacji naszej narodowej waluty a faktyczna cena uncji złota w NBP jest obecnie iluzoryczna. Bank ten bowiem zaprzestał sprzedawania monet uncjowych zmuszając chętnych do kupowania „Orła Bielika” w postaci monet mniejszych (1/10 uncji), które mają nieproporcjonalnie wyższą cenę sprzedażną. Tak na przykład w dniu dziesiejszym bulionowa moneta (nominał 500 zł) zawierająca uncje złota ma cenę 6177 PLN, podczas gdy 10 monet mniejszych (o nominale 50 zł) kosztuje aż 8300 zł. W sytuacji kiedy monet uncjowych bank nie sprzedają oznacza to znacznie wyższy od nominalnego stopień dewaluacji PLN.
Sama stabilizacja wartości nabywczej waluty nie spowoduje jednak ożywienia gospodarczego. Do tego potrzebny jest wzrost zatrudnienia oraz wzrost wynagrodzeń pracowników. Jeśli wnioskować po danych historycznych jedyną metodą na ożywienie ekonomii jest wojna i wyścig zbrojeń. Oba te czynniki zmniejszą liczbe bezrobotnych powołując ich do zaszczytnej służby wojskowej oraz wzmogą produkcję na terenie kraju ze względu na niszczenie sprzętu bojowego oraz odcięcie importu w wyniku działań wojennych. Pozostaje tylko wybrać stosownych antagonistów!

Andrzej Bobola

Andrzej Bobola jest pseudonimem literackim profesora fizyki chemicznej, który dla odpoczynku od nieco rozrzedzonej atmosfery fizyki teoretycznej oddaje się rozważaniom na tematy humanistyczne o aktualnym znaczeniu.

Za: Bobolowisko (http://bobolowisko.blogspot.com/2012/06/syrenie-spiewy-politykow-i-analitykow.html) | http://bobolowisko.blogspot.com/2012/06/syrenie-spiewy-politykow-i-analitykow.html

Skip to content