Aktualizacja strony została wstrzymana

Mroczne korytarze TVP

Marząc kiedyś o pracy w Telewizji Polskiej, wyobrażałam sobie dziecinnie, że gdy jakimś cudem już tam się znajdę, to będę wśród barwnych ludzi, twórców, artystów. Przechadzając się korytarzami, z pewnością prowadzić będziemy długie, rozwijające dysputy o wyśnionych scenariuszach filmowych, wyprawach zkamerami, o pogoni za nowymi technologiami, o niekończącym się samokształceniu dziennikarzy, reżyserów itp. Prawda o życiu w tym magicznym miejscu okazała się, jak to zwykle w życiu, całkowicie odmienna, niczym lodowaty prysznic na gorącą od szalonych artystycznych pomysłów głowę młodej kandydatki na filmowca dokumentalistę.

Telewizyjne klany

Korytarzy w budynkach TVP przy ul. Woronicza jest niezliczona ilość, są niczym orwellowskie labirynty, choć budynki wydają się banalnie prozaiczne, typowe komunistyczne klocki: dwa podłużne, trzypiętrowe, jeden pionowy, wysokie na dziewięć pięter bloczysko oklejone jakąś terakotą, wiecznie odpadającą, więc okolony siatką nad głowami wchodzących np. zwizytami do byłych prezesów, na zapleczu, niewidoczne od ulicy, łącznikami powiązane kolejne „pomniki” typowo peerelowskiej architektury. Do nich dobudowano monstrum – niby-okręt, zponurego szkła, stali i betonu. I tam to dopiero są korytarze! Wokół okrągłego budynku można chodzić nimi wte i wewte, zdawałoby się, wystarczy wejść, i tak do samej góry, niczym po skorupie ślimaka, dojść na XII piętro, gdzie jak na Olimpie zasiada bóstwo, tj. prezes, zamknięty na szczycie szklanej góry, w pilnie strzeżonym gabinecie.

Na korytarzach przy ul. Woronicza zwykle był spory ruch, bieganina, dziś panuje tam cisza. To ważny znak, najistotniejszy. Wskazuje na to, jak topnieje liczba realnie pracujących na rzecz programów TVP ludzi, a jak zapewne przyrasta pracowników w firmach prywatnych, tzw. zewnętrznych. Programów nie tworzą dyrektorzy ani tym bardziej prezesi – programy tworzą „robole”, jak mówiliśmy sami o sobie, czyli dziennikarze i reżyserzy, operatorzy kamer filmowych i studyjnych, inżynierowie dźwięku i oświetlenia, elektrycy, scenografowie, asystenci techniczni, obsługa transmisyjna, obsługa wozów, technika emisyjna itp. Była to kiedyś rzesza ludzi o znakomitych kwalifikacjach, o ogromnym, szerokim doświadczeniu zawodowym. Gdy powstawały telewizje prywatne, czyli komercyjne, mieliśmy złudzenia, że ci najlepsi w naturalny sposób zostaną docenieni, że pozostaną, aby służyć talentami i doświadczeniem właśnie telewizji publicznej, a więc tej „misyjnej”, która, zdawałoby się, powinna na wieki pozostać najlepsza. I już w tym punkcie myliliśmy się – w TVP najlepsi często też cenili sami siebie, byli uczciwi i pewni swojej przyszłości. Jakże się mylili! Honoraria w komercyjnych telewizjach były bajońskie, od początku konkurencyjne dla TVP, i na starcie „odessano” w ten sposób wielu byłych pracowników TVP. Zaczęła kruszeć środowiskowa solidarność i taniały ambicje zawodowców. Można było mieć coraz mniej talentu, umiejętności, a mimo to wygodnie lądować w siatce płac i nobilitacji twórczych – w TVP. Umożliwiała to coraz gęściejsza i potężniejsza klanowość, całe „rodziny”, niczym w mafii sycylijskiej, od ojca przez uprzywilejowane dzieci, przez przyporządkowanych decydentów finansowych, po programowych.

Czas złudzeń

Wyłoniły się konkretne grupy nacisku rozdające programy swoim, wyceniające sowicie pracę swoich, a doprowadzające do zniechęcenia, rezygnacji twórczej tych, którzy usiłowali robić swoje. Coraz mniej możliwe stały się realizacje całkowicie niezależne, a np. tworzenie filmów dokumentalnych czy reportaży społeczno-politycznych przestało mieć głębszy sens wobec narzucanej linii programowej (oba te gatunki miały szokować, budzić grozę, deprawować, lansować seksualizm i jego dewiacje, oswajać zwulgaryzmami – przestały służyć wspieraniu przebudowy ustrojowo-mentalnej Narodu, miały służyć tandeciarstwu duchowemu, umysłowemu). Po cichu, zodgórnym przyzwoleniem, wkraczała komercyjna tandeta.

Na jej obrzeżach zacięcie bronili się resztkami sił filmowi i teatralni twórcy, patriotyczni marzyciele zgrup pracowników technicznych. Tak, marzyciele, bo całe lata trwaliśmy w przekonaniu, że praca w telewizji publicznej to nie tylko praca, ale służba publiczna, że cokolwiek w TVP robimy, jest przyporządkowane pełnionej misji. Czyli – że naszym zadaniem jest najlepiej jak to możliwe, znakładem całych naszych umiejętności i talentów, bez liczenia się zczasem prywatnym, zrytmem prywatnego życia, wykonywać pracę-posługę misyjną, dla zapewniania rzetelnej informacji, rozwoju świadomości narodowej, podnoszenia edukacji i poziomu kultury wśród widzów. Brzmi to dziś naiwnie? Tak, ale profesjonalni pracownicy TVP naprawdę w to wierzyli, byli o tym przekonani ze względu na ogromne braki po komunie, ze względu na błyskawiczne przemiany w technologiach telewizyjnych na świecie (przechodzenie z taśmy, czyli z „analogów”, na zaawansowaną elektronikę miało miejsce zaledwie 20 lat temu). Wierzyliśmy, że w związku zpowyższym, a także w odniesieniu do ogólnej sytuacji w kraju – po upadku (byliśmy przekonani!) totalitarnego reżimu komunistycznego, gdy kraj był zubożały do cna, gdy brak nam było doświadczeń za granicą, szerokich kontaktów, świadomości konkurencyjności rynków i producenckich standardów europejskich, światowych – że to oczywiste, iż w TVP wciąż „brakuje pieniędzy” na miarę rosnących potrzeb programowych, wymogów światowych, ale i na miarę naszych nowych możliwości, ambicji twórczych. Wciąż, od końca lat 80., słyszałam, składając kolejne projekty scenariuszy filmowych, że: „Brak pieniędzy, pani Aniu, tak, fascynujące te propozycje filmowe, ale brak pieniędzy!”. Wielu znas godziło się na pracę na najniższych stawkach honoracyjnych, wielu znas uczyło się realizacji programów czy filmów poniżej kosztów. Brałam plecak, jako alpinistka, pakowałam do niego kamerę, mikrofony, kilogramy taśmy i wyruszałam np. w Himalaje, zimą, w ekstremalnie trudne rejony Nepalu, Afganistanu, Iranu, Pakistanu, Indii (ekwipunek tej „jednoosobowej ekipy TVP” ważył, bywało, ponad 100 kg!). Kręciłam te swoje filmy, realizując pasje dziennikarskie, ufając, że niedługo nadejdzie taki czas, że odbudujemy „naszą polską telewizję”, że zaczniemy mieć doskonałe warunki pracy twórczej, a widzowie będą otrzymywać jak najlepsze programy. Przecież widzowie płacili abonament, a nowe prawo, już niekomunistyczne, czyli uchwały Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, od początku lat 90. ubiegłego wieku gwarantowały polskim podatnikom pełne prawo do telewizji misyjnej, tj. mądrej, uczciwej i profesjonalnie realizowanej. Odbudowywać spustoszenia w umysłach Polaków, rekonstruować ich mentalność narodową, przywracać poczucie godności narodowej – to było zadanie mediów publicznych, naszych, POLSKICH.

Dla swoich

Na korytarzach Woronicza w 1990 roku jednak wciąż było mroczno. W tym mroku można było łatwo potknąć się np. o najnowsze maszyny montażowe, prosto zJaponii czy Wielkiej Brytanii, może Niemiec. Kosztowne, budzące w nas łapczywość – że oto lada chwila będziemy mogli przekładać nasze fascynujące scenariusze na supernowoczesne możliwości technologiczne, montaże komputerowe.
Szybko jednak okazało się, że maszyny te nie stoją na korytarzu tak przypadkiem, że jedna nie pasuje do drugiej, że jakby ktoś ot, bezmyślnie je kupował. Czas płynął, a maszyny kurzyły się w tym mroku. Aż nagle – zniknęły. Okazało się, że tak po cichutku, gdzieś, jakoś odbył się przetarg, że jakaś firma prywatna kupiła te „bezzasadnie kupione” elementy. Tylko po co? Niemal natychmiast przyszła odpowiedź: tę prywatną firmę założył, tuż przed przetargiem, jeden zdyrektorów dużego zespołu programowego w TVP, który nagle zwolnił się zpracy w telewizji, a przed odejściem zdążył ogłosić przetarg. Na swoje stanowisko przygotował pewną wpływową damę zpostkomunistycznego rodu. Zaraz gdy ulitował się nad tymi niepotrzebnymi maszynami, u niego, w hali produkcyjnej jego firmy, te maszyny w cudowny sposób dały się dopasować w jedno, wtedy najnowocześniejsze, studio montażowo-dźwiękowe. Zaraz też nowa pani dyrektor podpisała wielki cykl programów, cały serial, kierując go do produkcji… no, gdzie? Oczywiście, dla „dobra” telewizji publicznej, dla „potanienia kosztów”, do nowiuśkiej, nieznanej na rynku (bo rynku wtedy jeszcze tak naprawdę nie było!), prywatnej firmy producenckiej swego byłego przełożonego. I tak jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać wielkie firmy producenckie, pracujące zarówno dla TVP, jak i dla komercyjnego TVN i Polsatu, gdzie wszystko działo się wśród kolesiów zczysto komunistycznego układu. Tak zaczął się proces tworzenia się grup nacisku, tak finansowego, jak i producenckiego, i programowego, w telewizji publicznej.

Podział łupów

Telewizja publiczna wtedy miała trzymać się mocno, ale do pewnego, zgóry zaplanowanego czasu, czy raczej kresu. Dysponowała bowiem środkami państwowymi i abonamentowymi, czyli publicznymi, naszymi pieniędzmi. Wówczas i oglądalność publicznej biła na głowę prywatne, postubeckie koncerny, i ściągalność abonamentu była ogromna. Rynek reklam dopiero się tworzył. Tak powstały zręby dzisiejszej katastrofalnej sytuacji głównego medium publicznego, misyjnego, czyli TVP.

Środki z TVP coraz bardziej masowo zaczęły wypływać do kies firm producenckich, zewnętrznych. Za nimi szedł wzrost produkcji jakościowo konkurencyjnej wobec coraz to tańszych (nam się w TVP wmawiało, że „oszczędnościowych”) w telewizjach komercyjnych, za nimi – odpływali ludzie, często ci najlepsi fachowcy zTVP. Niepokorni autorzy, dziennikarze, filmowcy, po prostu spychani na margines grupy zawodów twórczych, przestawali się liczyć. Pisaliśmy protesty, liczne „listy otwarte” kierowane na ręce kolejnych prezesów lub zarządów TVP, ale coraz to ostentacyjniej zbywano nas, filmowców, milczeniem. Nasze związki twórcze czasem zaproszono na pokoje, ale poza wspólnym piciem kawy nic więcej nie zostało zrealizowane podczas tych interwencyjnych, jak mniemaliśmy, spotkań. Na korytarzach Woronicza coraz częściej mówiono o masowych zwolnieniach, kombinowaliśmy, jak się ratować, jak bronić się najpierw grupami zawodowymi (operatorzy, dziennikarze, dźwiękowcy i inni), potem już choćby indywidualnie. Ale szanse malały. Nadciągał zalew produkcji skomercjalizowanej, ogromny wpływ na repertuar wywierała grupa nacisku producentów reklam, producentów zewnętrznych programów. Aż ukształtował się ostateczny podział stref wpływów, a telewizją publiczną zaczęli rządzić dyrektorzy ekonomiczni, im podporządkowane zostały wszelkie decyzje programowe.

Co bawi szefa

W mrocznych korytarzach Woronicza rozgrywały się wielkie sprawy, interesy grupowe, jak i te decydujące o dalszym życiu jednostek. W roku 2000 nowy prezes TVP Robert Kwiatkowski zaczął swoje urzędowanie od utajnienia włanych zarobków i od rozwiązania resztek zespołów twórczych, czyli redakcji. Już skończyły się szanse dzielenia się poufnymi wiadomościami, do kogo iść ze scenariuszem, kto może dysponować jakimiś pieniędzmi, jaki szef ma jaki gust czy słabości, by udało się go przekonać do naszych najpiękniejszych projektów scenariuszowych – już twórcy zostali rozbici, sami, zagrożeni grupowymi zwolnieniami. Na korytarzach mówiono: „To już koniec katolickich filmów, to koniec niezależnego reportażu”.

Nowo mianowany szef, który miał zamawiać dokumenty, wprost mi powiedział, gdy dyskutowaliśmy po protekcji potencjalnej sponsorki przyjęty przez niego scenariusz: „Ty to, Anka, takie wszystko szlachetne byś robiła, ale mnie to nie bawi, to nudne. Lepiej na zdjęciach nachlej się wódki, poszalejesz zkamerą, to nareszcie zrobisz jakiś efektowny film!”. Tym cyniczniej te słowa zabrzmiały, że film miał być poświęcony niewidomym dzieciom, szukającym ratunku dla nich matkom!

Ów nowo mianowany decydent, były działacz Socjalistycznego Związku Studentów Polskich, aktywny ateista, znał mnie od lat, kiedyś, jeszcze „za komuny”, proponował bardzo korzystne umocowanie w TVP jako autorce jego scenariuszy do jego filmów – ja bym je pisała, ale on podpisywał… i ta etyka przyświeca temu panu do dziś. W kosztorysach filmowych, a co dopiero w kosztorysach jeszcze większych produkcji, jak spektakle rozrywkowe, przy których w dodatku od razu krząta się grupa reklamowa, można zmieścić wszystkie pieniądze – coś, co można wyprodukować za np. 100 tys. zł, można tak rozpisać i tak wycenić honoraria, i tyle rzekomo niezbędnych rekwizytów, strojów czy scenografii, że koszty można pomnożyć i uzasadnić na papierze kwotę np. 1mln zł w miejsce dziesięciokrotnie niższej. Kontrole – nic nie wykażą. Bo kto wie naprawdę, ile czego zużyto w czasie realizacji? Wie producent, który rozlicza program zszefem zamawiającym i potem z działem ekonomicznym. I jak to się dzieje do dziś, że jedne programy ledwo ciągną zpowodu nędzy finansowej, bo brak pieniędzy w TVP, a inne są niezwykle kosztowne i jednak pojawiają się na antenie? Kto więc ma kontrolować TVP? Powinien prezes i zarząd, dyrekcje ekonomiczne, a wreszcie poszczególni dyrektorzy anten – powinni oni nie być powiązani zżadnymi grupami nacisku zarówno ekonomicznego, jak i politycznego, powinni oni mieć ogromne doświadczenie twórcze, filmowe, telewizyjne, powinni oni być przede wszystkim osobami zaufania publicznego. Ich zarobki powinny być jawne, a ich nagrody nie mogą wynikać z „rozdawnictwa politycznego”, jako gratyfikacje za polityczną kontrolę nad programami całej telewizji. Ale nagrody te powinni wypracowywać zależnie od ekonomicznych wyników TVP, zarządzanej nie jako folwark komercyjny kolesiów i reprezentowanych przez nich grup nacisku, ale jako misyjna telewizja obywatelska, narodowa, polska, NASZA! Gratyfikacje prezesów i zarządów powinny zależeć od stopnia i jakości wypełniania zadań misyjnych, powinny być rozliczane wobec obywateli, wobec praw gwarantowanych im, jako widzom, w ustaleniach ustaw medialnych, uchwałach KRRiT, wreszcie – w relacji z konstytucyjnym prawem.

Zapaść finansowa

Na mrocznych korytarzach TVP zrobiłam kiedyś „lewy interes”. Wynajęłam za gotówkę, płatną zkieszeni do kieszeni, całą ekipę filmową. Nie wolno było nam, pracownikom telewizji, pracować przy kampaniach wyborczych. Ale wszyscy najlepsi przy tym pracowali, a gaże bywały ogromne. Jak dziś pamiętam, wtedy, w 1996 roku, w kampanii AWS, startowali dość słabi kandydaci, jednak nam zależało przede wszystkim na tym, „aby Polska była Polską”.

Ulitowaliśmy się nad tym miłym, takim ojcowskim, skromnym, ba, nieśmiałym kandydatem AWS, jaki po znajomości zgłosił się do mnie, polecony przez przyjaciela aktora (internowanego w stanie wojennym, a któremu od tamtych strasznych czasów ufaliśmy absolutnie), byłym wiceministrem obrony Bronisławem Komorowskim. Dysponował tak mizerną kwotą, że pracowałam społecznie, tylko ekipa miała zapłacone. Zrobiliśmy mu wyborczy klip. Pokonał konkurencję. Tak bardzo liczyliśmy, że to będzie ten „nasz człowiek” w AWS, ten, który uchroni może np. telewizję publiczną od upadku. Jakże się pomyliliśmy! Jak szkoda było tak ryzykować! Dzisiaj stoi na straży interesów grupy swego przyjaciela Jana Dworaka, ani się zająknie w sprawie obrony nie tylko resztek telewizji publicznej, zagrożonej już ewidentnym upadkiem i sprywatyzowaniem, ale także w obronie katolickiej Telewizji Trwam, choć powinna mu być bliska w deklarowanej wierze.

W mroku korytarzy Woronicza od około 1995 roku szeptało się o planowanym upadku telewizji publicznej, prywatyzacji anteny 2, oddaniu pod władzę samorządów oddziałów regionalnych. Pierwszy raz w tym roku prezes Juliusz Braun, który był w latach 90. szefem KRRiT, ma więc znakomite rozeznanie w strukturach i prawach mediów wizualnych, publicznie przyznał się do katastrofalnej sytuacji finansowej TVP! Nie ma planu naprawczego, nie ma rwetesu w prasie, nic się nie dzieje. Kilka lat wcześniej to Donald Tusk nawoływał do popełnienia masowego przestępstwa, tj. do niepłacenia abonamentu, nazywając wprost tę daninę zbędnym reliktem przeszłości. Natychmiast wpływy abonamentowe drastycznie zmalały. Dziś scenariusz się dopełnia, jeszcze tylko, jak kiedyś w Stoczni Gdańskiej, należy ogłosić upadłość TVP i już można będzie antenę 1 oddać całkowicie „misjom” politycznym, a wszystkie pozostałe – skomercjalizować. Czekają na to nowocześni, zamożni potentaci producenccy.

Dziś korytarze na Woronicza zioną pustkami. Hula po nich zimny wiatr, duchy naszych marzeń, tych, obudzonych w nas ponad 20 lat temu… gdy, wydawało się, zaczynamy odbudowywać naszą, polską telewizję…

Kiedyś korytarze TVP pełne były szeptanek, emocji. Można było zostać dyskretnie ostrzeżonym o tym, że właśnie szef wpisał nas na listę do zwolnienia, i zdążyć uciec na lekarskie zwolnienie albo przenieść się gwałtownie do innej redakcji (ja byłam pracownikiem chyba wszystkich redakcji, oprócz muzycznej!). Tu można było dowiedzieć się, jaka władza przejmuje telewizję, kto i kiedy zostanie prezesem albo ile kto zarabia, a my wciąż tak dziwnie mało, i walczyć dalej. Teraz można co najwyżej chodzić w kółko w nowym bloku, najkosztowniejszym w dziejach Woronicza budynku, w pogoni za złudzeniami, że upadek TVP to jedynie wymysł zplotki szeptanej w mrokach zakrętów.

Anna T. Pietraszek


Autorka od 1977 r. pracuje jako filmowiec i dokumentalista, od 2009 r. była doradcą prezesa TVP i pełnomocnikiem zarządu TVP ds. nadzoru produkcji zewnętrznej. Po 25 latach pracy, w 2011 r., odeszła z TVP. Nadal realizuje filmy.

Za: Nasz Dziennik, Poniedziałek, 25 czerwca 2012, Nr 146 (4381) | http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20120625&typ=my&id=my05.txt

Skip to content