Aktualizacja strony została wstrzymana

Jest, jak miało być… – dr Barbara Fedyszak-Radziejowska

Od czasu do czasu pojawiają się w prasie niepokojące informacje o rosnącej biedzie Polaków, o likwidowanych szkołach, urzędach pocztowych i małych, rejonowych sądach. Powiatowa Polska kurczy się i zamiera, bo upadają lub upadną w najbliższej przyszłości kolejne instytucje publiczne. Likwidacji może ulec co trzeci sąd rejonowy, co dwunasta szkoła, urzędy pocztowe, kina, ośrodki zdrowia i autobusowe połączenia komunikacyjne. Już zlikwidowano 389 wiejskich urzędów pocztowych oraz 122 najmniejsze sądy. Podobno groźba likwidacji obejmuje nawet 2,5 tysiąca szkół.

W tej ostatniej sprawie do Krystyny Szumilas, minister edukacji narodowej, napisała w lutym 2012 roku list Irena Lipowicz, rzecznik praw obywatelskich, zaniepokojona liczbą wniosków i skarg, które do RPO skierowali rodzice. Wynika z nich, że likwidacji może ulec około 800 szkół, w tym w pierwszej kolejności szkoły najlepsze, bo integracyjne oraz pracujące na jedną zmianę. Irena Lipowicz zwraca uwagę, że ten proces nie ma charakteru działań planowych, bowiem powodem likwidacji placówek jest brak pieniędzy w samorządach gminnych, najczęściej wiejskich, a nie merytoryczna ocena likwidowanych szkół. Jak donosi prasa, są w budżecie państwa pieniądze na szkoły mniejszości narodowych, więc na terenach, na których „to się da załatwić”, rodzice zgłaszają akces do szkół mniejszości, mimo że jedynym powodem jest ratowanie lokalnej szkoły, a nie niepolska tożsamość. Dodajmy, że na mocy ustawy kuratorzy stracili uprawnienia do blokowania likwidacji szkół. Ostatnie informacje prasowe o stanie zamożności polskiego społeczeństwa budzą niepokój. W Polsce żyje w nędzy 2,6 mln obywateli. Co więcej, w ubiegłym roku po raz pierwszy od 6 lat liczba ludzi bardzo biednych wzrosła o 400 tysięcy. Z obliczeń wynika, że dysponują oni miesięcznie kwotą 334 zł na osobę, co oznacza, że żyją poniżej minimum egzystencji obliczanego przez Instytut Pracy i Spraw Socjalnych. W Polsce w skrajnym niedostatku żyje co czwarta osoba utrzymująca się ze źródeł niezarobkowych, co czwarta rodzina z czwórką dzieci, co siódmy (ósmy) rolnik, co dziesiąta rodzina z trójką dzieci oraz co dziesiąta osoba z rodzin pracujących (!).

Dodajmy do tego rosnące bezrobocie, szczególnie wśród ludzi młodych, umowy śmieciowe, na których w Polsce zatrudniony jest największy odsetek pracujących w Europie, oraz wprowadzony ostatnio przymus pracy do 67. roku życia. A także migrację za chlebem ludzi młodych i malejącą liczbę rodzących się dzieci. O problemach służby zdrowia i komercjalizacji szpitali tym razem wspominać nie będę.

Metropolie kontra peryferie

Większość publicystów napisze, a w mediach powiedzą: ot, takie są dramatyczne skutki światowego kryzysu… Brakuje środków na szkoły, poczty, sądy rejonowe, leczenie i lekarstwa. Nie ma na przedszkola, stołówki szkolne i pomoc społeczną. Płace w kryzysie muszą (?) być niskie, jeśli firmy mają przetrwać. Nic się nie da zrobić, trzeba przeczekać, bo takie są reguły gospodarki wolnorynkowej.
Czy to tylko nieuchronność w sytuacji kryzysu? O rządzie Donalda Tuska pisze się, że jest całkowicie uzależniony od wyników sondaży. To jakoby sprawia, że wybiera bierność, brak reform, niedotrzymywanie przedwyborczych obietnic etc., że robi tylko to, co musi, jak reformę emerytalną, by ratować budżet.

Ośmielę się mieć inne zdanie. Uważam, że rząd Platformy Obywatelskiej realizuje dokładnie to, co zamierzał, a czego w kampanii wyborczej nie zapowiadał, bo przegrałby wybory. Dowodem jest „naukowy” Raport Polska 2030, opracowany w 2009 roku przez liczny zespół kierowany przez Michała Boniego. Raport liczy prawie 400 stron i nic dziwnego, że niewielu ekspertów i dziennikarzy miało czas i ochotę uważnie go przeczytać. A szkoda, bo znajdziemy w nim zapowiedź tego, co właśnie się dzieje i co rząd Donalda Tuska wprowadza w życie poza wiedzą i poza świadomością większości wyborców. Przykład pierwszy s. 374, Rekomendacje, pkt 3 i pytanie: „Czego Polska potrzebuje dzisiaj? Odpowiedź brzmi tak: „Model rozwoju, jakiego Polska potrzebuje już dziś i jaki pozwoli jej korzystać z potencjału, musi być modelem polaryzacyjno-dyfuzyjnym. To bowiem właśnie w potencjałach konkurencyjności, kreatywności, zaufania i mobilności koncentrujących się w największych aglomeracjach leży siła takich państw jak USA (z Nowym Jorkiem, Seattle, San Francisco i San Jose), Wielka Brytania (z Londynem) czy Korea Płd. (z Seulem)”.

Wyjaśnienie, o co tu chodzi, znajduje się na s. 239: „Dynamicznie rośnie przewaga metropolii nad regionami peryferyjnymi. (…) Procesy te są nieuniknionym rezultatem szybkiego rozwoju Polski, którego „lokomotywami” są metropolie”. (…) „Polaryzacja dochodów w wymiarze terytorialnym jest zjawiskiem naturalnym w dynamicznie rozwijającej się gospodarce. Próba zahamowania jej za wszelką cenę oznaczałaby rezygnację z ambitnych celów gospodarczych”. I dalej „(…) Szansa relatywnie biednych obszarów polega przede wszystkim na uczestniczeniu w sukcesie najsilniejszych regionów, a nie na doraźnej pomocy w ramach polityki redystrybucji i przywilejów”. Wszystko jasne, rozwój gospodarczy Polski będzie opierał się na „polaryzacji”, czyli akceptacji dla bogacenia się głównie bogatych, w tym największych metropolii, bo zahamowanie tego procesu grozi „rezygnacją z ambitnych celów”. Biedni – zarówno najbiedniejsze regiony, jak i najbiedniejsi Polacy – mogą „uczestniczyć w sukcesie” najsilniejszych, bo na nic innego nie mogą liczyć. Jeśli cierpliwie poczekają, może z bogactwa najbogatszych coś na nich „spłynie” w ramach dyfuzji. Bo rozwój ma być – według autorów raportu – polaryzacyjno-dyfuzyjny. Na s. 95 pojawia się taka oto myśl: „Próby przeciwstawienia się temu procesowi (tj. że zamożni mają większe szanse na wzrost płac niż niezamożni) za pomocą systemu podatkowego muszą działać kontrproduktywnie – będą zmniejszać bodźce do podnoszenia kwalifikacji”. To nie są żarty, tylko precyzyjnie nakreślona, ideologiczna inżynieria społeczna. Nic to, że w Unii Europejskiej praktykuje się zasadę solidarności i spójności społecznej, że liczni ekonomiści piszą o racjonalności takiej polityki, że najzamożniejsze kraje Europy prowadzą inną politykę gospodarczą niż ta z raportu. Zespół Michała Boniego wie wszystko najlepiej i dyskutować nie będzie.

Co najmniej do 67 lat

W raporcie z 2009 roku znajdziemy zapowiedź reformy emerytalnej (s. 380): „Miarami sukcesu rozwoju Polski w 2030 roku będą: (…) zrównanie wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn oraz wydłużenie go – wraz z poprawiającą się kondycją zdrowotną polskich seniorów – z odpowiednio 60 i 65 lat dziś do co najmniej (!!!) 67 lat w 2030”.

Znajdziemy także „zwiększenie współczynnika urbanizacji do około 75 proc. z obecnych 61 proc.” (s. 381). Wyjaśnijmy, że oznacza to plan przeprowadzenia 14 proc. Polaków ze wsi do metropolii, bo dzisiaj mieszka tam 39 proc. Polaków. Od kilku lat liczba mieszkańców wsi rośnie (a nie maleje) o ok. 30-40 tysięcy rocznie. Może dlatego zamykane są szkoły, poczty, rejonowe sądy, bo to zmusi mieszkańców wsi do przenoszenia się do metropolii, bo tam te instytucje są. Tak oto inżynieria społeczna próbuje wymusić zmiany sprzeczne z tym, czego ludzie chcą, ale zgodnie z tym, co autorom raportu wydaje się „naukowo” słuszne. No i ostatnia ciekawa zmiana, która zdaniem zespołu ministra Boniego powinna przynieść Polsce sukces. Na s. 381 naukowcy mogą przeczytać, że miarą tego sukcesu będzie „zmniejszenie odsetka naukowców pracujących w sektorze publicznym z obecnego poziomu 92 proc. do 60 proc. i odpowiednio wzrost odsetka naukowców zatrudnionych w sektorze prywatnym z 8 proc. do 40 proc.”. W praktyce oznacza to, że za edukację na poziomie wyższym będziemy płacić częściej i więcej niż dzisiaj, bo rząd Donalda Tuska zamierza przesunąć do prywatnego sektora 40 proc. naukowców. Czy znajdą się do 2030 roku prywatni sponsorzy naukowych instytutów badających np. polską literaturę, historię, analizujących matematyczne twierdzenia i botaniczne okazy, nie wiem. Ale wiem, że likwidacja państwowych ośrodków naukowych została zaplanowana i dzisiejszy spadek nakładów na naukę, w tym na PAN, nie powinien nikogo dziwić. W Europie przegrywa się (słusznie!) wybory z takim programem. Dlatego politycy PO nie wspominali o nim w kampanii wyborczej. Mówili o miłości, tolerancji i zaufaniu oraz budzili nienawiść i pogardę do politycznych rywali i ich wyborców. Myślę, że sympatycy PO dali się nabrać. Przykro mi, ale dokonało się to przy ogromnym udziale naukowców, ekspertów i tzw. dziennikarzy.

Dr Barbara Fedyszak-Radziejowska
socjolog

Za: Nasz Dziennik, Sobota-Niedziela, 23-24 czerwca 2012, Nr 145 (4380) | http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20120623&typ=my&id=my11.txt

Skip to content