Jeszcze do niedawna dla większości Polaków, a w szczególności dla tych, którzy mieszkają nad polskim morzem, do których zalicza się również autor niniejszego artykułu, Marynarka Wojenna z jej chlubną tradycją i codzienną służbą w obronie morskich granic była powodem do prawdziwej dumy. Mieszkańcy Pomorza zachowali w żywej pamięci bohaterstwo obrońców Westerplatte, Oksywia i Helu, marynarzy i żołnierzy Lądowej Obrony Wybrzeża, kolejarzy, pocztowców i celników, którzy oddali swoje życie w walce o utrzymanie przez Polskę dostępu do Bałtyku.
Po dzień dzisiejszy napawają nas wielką dumą dokonania budowniczych Gdyni i magistrali węglowej z czasów II Rzeczypospolitej, ale także ogromne dzieło zagospodarowania w okresie powojennym wielokrotnie dłuższego Wybrzeża i rozbudowy polskiego potencjału morskiego. Szanujemy ten dorobek i pielęgnujemy chlubne tradycje nie tylko dlatego, że wychowano nas w ich kulcie, ale przede wszystkim z tego powodu, że mają one wielką i wymierną wartość dla całej Polski, która nie może istnieć, jako suwerenne państwo, bez dostępu do morza i bez prowadzenia efektywnej polityki morskiej.
Chlubna przeszłość
W przeszłości zdawali sobie sprawę z tego nasi przodkowie, którzy po 123 latach niewoli odbudowywali gmach niepodległej Rzeczypospolitej. O jak największy dostęp do morza walczył Roman Dmowski na konferencji pokojowej w Paryżu, o polskiej potędze morskiej myślał gen. Józef Haller dokonując w Pucku zaślubin Polski z morzem, tym również kierował się Eugeniusz Kwiatkowski, który z Gdyni będącej małą wioską rybacką uczynił najnowocześniejszy port nad Bałtykiem. Jak pokazuje historia i materialna spuścizna, która pozostała po tych wielkich ludziach, nie były to jakieś wydumane wizje i nadmiernie wybujałe „sny o potędze”, lecz fakty świadczące o wielkiej sile woli i determinacji, o harcie ducha i pracowitości, dalekowzroczności i odpowiedzialności za losy przyszłych pokoleń Polaków. Wszystkie te dokonania nie byłyby jednak możliwe, gdyby zabrakło narodowi polskiemu niezłomnej woli i świadomości tego, że prowadzenie przez nasze państwo samodzielnej i dalekosiężnej polityki morskiej jest koniecznością dziejową, a nie jakimś niezdrowym kaprysem grupki nawiedzonych entuzjastów.
Od samego początku idea Polski, jako kraju morskiego, zawładnęła sercami i umysłami najszerszych kręgów polskiego społeczeństwa, a wszyscy liczący się politycy dbali usilnie o rozwój naszego potencjału morskiego. Nawet w czasie, gdy w wyniku głębokiego kryzysu gospodarczego zabrakło w budżecie państwa pieniędzy na budowę nowych okrętów dla Marynarki Wojennej, znaleziono na to sposób i cały naród pospieszył ofiarnie z pomocą zasilając swoimi darami Fundusz Obrony Morskiej, z którego sfinansowano budowę okrętu podwodnego ORP „Orzeł”.
W okresie dwudziestolecia międzywojennego, a także podczas powojennej odbudowy kraju, pomimo wielkich kłopotów społecznych, zacofania gospodarczego i dość powszechnej biedy, nasi przodkowie potrafili dokonać wielkiego dzieła, które kosztowało ich niemało wysiłku i wyrzeczeń. Spełnili swój patriotyczny obowiązek i zadbali o naszą przyszłość przekazując nam w spadku ogromny potencjał gospodarczy, którego nie mamy prawa zmarnować. Dzisiaj pamięć o tym jest wciąż żywa. Przypominają nam o nich nazwy ulic i ważnych budowli opatrzone ich imieniem, a także coroczne obchody świąt związanych z historią i tradycją naszej obecności nad Bałtykiem. Ale czy jest to wystarczający sposób na wyrażenie naszego szacunku i wdzięczności dla ich dokonań?
W mojej skromnej opinii, powinniśmy uczcić ich pamięć przede wszystkim lepszą dbałością o nasz potencjał morski i jego rozwój, tak, aby nic nie uronić ze spadku, jaki otrzymaliśmy po poprzednich pokoleniach. Powinniśmy także efektywnie wykorzystać szansę na rozwój cywilizacyjny i poprawę kondycji gospodarczej, jaką stwarza nam szeroki dostęp do morza. Właśnie taki testament pozostawili nam do realizacji twórcy polskiej polityki morskiej, a przyszłość naszej Marynarki Wojennej jest jednym z jego najistotniejszych składników.
Stan obecny
Dlatego wielkim smutkiem napawa „ludzi morza”, ale także wszystkich polskich patriotów, nędzny stan naszej floty wojennej, która od początku istnienia III RP traktowana jest przez rządzących polityków jak przysłowiowa „kula u nogi”. Jednym z najsmutniejszych widoków, jaki możemy sobie na własne oczy obejrzeć, jest widok portu na Oksywiu, w którym można (jeszcze) zobaczyć trochę niewielkich rozmiarów okręcików i poza tym nic godnego uwagi, co mogłoby nas napawać dumą i dawać poczucie względnego bezpieczeństwa.
Wieloletnie zaniedbania w dziedzinie modernizacji floty oraz brak wizji jej rozwoju spowodowały stan głębokiej zapaści technicznej, co obniżyło prawie do zera zdolności bojowe polskiej marynarki. Gdyby nie zobowiązania i oczekiwania sojuszników z NATO, które rząd Donalda Tuska musi brać pod uwagę, to aż strach pomyśleć, co ci władający Polską dyletanci zrobiliby z resztkami naszej floty. Wydaje się być banalnym stwierdzenie, że skuteczna realizacja morskiej polityki państwa wymaga posiadania nowoczesnych sił morskich dysponujących odpowiednim do potrzeb potencjałem bojowym. Jednakże, cóż może o tym wiedzieć rząd niezwykle „kompetentnych” fachowców, który najpierw pieczę nad polską armią powierzył lekarzowi psychiatrze, a teraz jej los złożył w ręce ministra Siemioniaka, być może zdolnego technokraty, ale z całą pewnością nie mającego większego pojęcia o zagadnieniach obronności. Zresztą podobnie do obecnego przewodniczącego Sejmowej Komisji Obrony Narodowej – Stefana Niesiołowskiego, który jak powszechnie wiadomo jest specjalistą prawie od wszystkiego, dlaczego więc nie miałby dać sobie rady z modernizacją (właściwie likwidacją) Marynarki Wojennej. Jego rozległa wiedza i kwalifikacje w dziedzinie nauk biologicznych mogą być w tym niezwykle pomocne.
Marynarka Wojenna na papierze?
Od wielu lat dowódcy Marynarki Wojennej, jak również wielu ludzi „spoza branży”, którzy poczuwali się do troski o jej przyszłość, apelowali o pomoc w modernizacji potencjału floty. Jednakże decydenci pochłonięci udziałem polskich kontyngentów wojskowych w kolejnych wojnach prowadzonych przez amerykańskiego sojusznika całkowicie lekceważyli te głosy, aż sytuacja stała się krytyczna. Dopiero w końcu ubiegłego roku „jaśnie nam panujący” premier Tusk przemówił i w słowach pełnych „zatroskania” z powodu fatalnej sytuacji finansów publicznych oznajmił, że „potrzeby militarne obiektywnie opisane (…) nie wskazują na potrzebę budowy i użytkowania dużych jednostek w Marynarce Wojennej na Bałtyku”. Po minach naszych admirałów było widać, że raczej nie tego spodziewali się usłyszeć od szefa polskiego rządu, który z drwiną w głosie skwitował ich rzekome i niesłusznie im przypisywane „ambicje pacyficzne”, jakby żądali od niego zakupu lotniskowca, oceanicznego okrętu podwodnego lub przynajmniej krążownika. Dobrze chociaż, że rządzący zadeklarowali wolę zachowania Marynarki Wojennej, jako samodzielnego rodzaju Sił Zbrojnych RP, mogliby ją przecież przekształcić w coś na wzór amerykańskiej Straży Wybrzeża.
Tymczasem w najbliższym okresie większość jednostek pływających pod polską banderą zostanie wycofana z eksploatacji, dotyczy to także pozyskanych „z drugiej ręki” fregat typu Oliver Hazard Perry i okrętów podwodnych Kobben. Przerwano prace projektowe nad nowoczesnym niszczycielem min typu Kormoran i rozpoczętą budowę pierwszej z serii korwet rakietowych typu Gawron. Zrezygnowano też z modernizacji jednostek wyeksploatowanych w służbie, co wydaje się być słuszną decyzją, pod warunkiem szybkiego zastąpienia ich przez nowe okręty, których jednak nie widać na horyzoncie. Jeszcze gorzej przedstawia się sytuacja w lotnictwie morskim, które nie jest zdolne do zapewnienia naszym okrętom jakiegokolwiek wsparcia uderzeniowego, ponieważ nie posiada w swoim składzie samolotów o takim przeznaczeniu. Wsparcia takiego nie zapewnią również nasze Siły Powietrzne, które nie dysponują samolotami w wersji przeznaczonej do zwalczania celów morskich. A biorąc pod uwagę fatalny stan techniczny większości samolotów i śmigłowców MW, to niedługo przestaną one pełnić swoje obowiązki, nawet w dziedzinie ratownictwa morskiego.
Historia budowy korwet rakietowych, których gorącym orędownikiem był admirał floty Andrzej Karweta (zginął w katastrofie prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem) jest swoistym memento dla Marynarki Wojennej. Program budowy wielozadaniowej korwety sięga końca lat 90-tych, a budowa pierwszego okrętu ruszyła w listopadzie 2001 r. Początkowo planowano produkcję siedmiu, później czterech, potem dwóch okrętów, ostatecznie w stoczni powstała jedna jednostka, co drastycznie podwyższyło związane z tym koszty. Jej konstrukcja została oparta na koncepcji opracowanej przez hamburską stocznię Blohm und Voss. Miała być uzbrojona w rakiety przeciwokrętowe i przeciwlotnicze, torpedy do zwalczania okrętów podwodnych i armatę, a także wyposażona w najnowocześniejsze radary dozoru powietrznego i nawodnego, systemy walki radioelektronicznej i dowodzenia. Projekt korwety, która miała wejść do służby pod nazwą ORP „Ślązak”, kosztował ponad 400 mln zł, a według szacunków MON do jej ukończenia potrzeba było jeszcze co najmniej 1,1 mld zł. Konsekwencją rezygnacji z programu korwety rakietowej jest ogłoszona w kwietniu 2011 r. upadłość Stoczni Marynarki Wojennej w Gdyni. A przecież realizacja tego programu, w pierwotnej wersji zakładającej budowę siedmiu jednostek, przy zapewnieniu odpowiedniego finansowania, mogłaby w znakomity sposób podnieść zdolności bojowe polskiej floty i zapewnić przetrwanie stoczniowego potencjału produkcyjnego. Tymczasem nieodpowiedzialna decyzja rządu, podjęta w czasie kryzysu, gdy istnieje wyraźna potrzeba wspierania rodzimego przemysłu, pogorszyła i tak złą sytuację gospodarczą w naszym regionie. Po Stoczni MW pozostaną niedługo tylko zgliszcza, ludzie pójdą na bezrobocie, a budżet państwa nie odzyska pieniędzy „wyrzuconych w błoto”, pomimo tego, że planuje się sprzedaż kadłuba budowanego od ponad 10 lat okrętu.
Co nam zostanie?
Jakby na osłodę, minister obrony narodowej Tomasz Siemoniak, który 29 marca bawił z wizytą w Dowództwie MW w Gdyni, podczas spotkania z admirałem Tomaszem Matheą i najwyższą kadrą floty, przedstawił „Projekt koncepcji rozwoju Marynarki Wojennej”, przewidujący wydatkowanie na ten cel średnio ok. 900 mln zł rocznie. Projekt ten był również tematem posiedzenia Sejmowej Komisji Obrony Narodowej w dniu 11 kwietnia, w którym uczestniczył szef MON. Zgodnie z założeniami wspomnianej koncepcji Marynarka Wojenna w 2030 r. ma dysponować: 3 okrętami obrony wybrzeża, 3 okrętami podwodnymi, 3 okrętami patrolowymi, 3 okrętami walki minowej z bezzałogowymi systemami poszukiwania i zwalczania min, 6 śmigłowcami w wersji zwalczania okrętów podwodnych (ZOP) i Nadbrzeżnym Dywizjonem Rakietowym, 2 okrętami rozpoznania radioelektronicznego z bezzałogowymi samolotami rozpoznawczymi i 10 samolotami patrolowo-rozpoznawczymi, okrętem wsparcia logistycznego, okrętem wsparcia operacyjnego, okrętem dowodzenia walką minową, okrętem hydrograficznym i pływającą stacją demagnetyzacyjną, 2 przeciwlotniczymi zestawami rakietowymi do osłony baz morskich oraz 2 okrętami ratowniczymi i 7 śmigłowcami ratownictwa morskiego.
Jak widać przedstawiony przez ministra program nie jest zbyt ambitny i mocno redukuje przyszły potencjał naszej floty, co postawi nas w bardzo niekorzystnej dysproporcji w stosunku do rosnącego wciąż potencjału okrętowych sił uderzeniowych marynarki niemieckiej i rosyjskiej Floty Bałtyckiej. Jest też niepokojąco mały i niewystarczający do efektywnej obrony naszego państwa od strony morza, zwłaszcza, gdy uwzględni się zadania stawiane przed Marynarką Wojenną, długość naszej linii brzegowej i rozległość obszaru polskiej strefy ekonomicznej.
Podkreślić również wypada, że w obecnym czasie nowoczesne okręty budują wszystkie liczące się państwa bałtyckie (Niemcy, Rosjanie, Szwedzi i Finowie) i nikt w tych krajach nie poddaje w wątpliwość potrzeby rozwoju narodowej floty. Nie ma oczywiście gwarancji na to, że nawet te skromne plany ministra Siemioniaka zostaną zrealizowane, ponieważ premier Tusk może je zweryfikować pod pretekstem „racjonalizacji wydatków na obronę” lub „zejścia na ziemię do poziomu realiów gospodarczych Polski”, jak to mało dowcipnie ujął Stefan Niesiołowski. Poza tym, z wypowiedzi przedstawicieli MON wynika, że sami jeszcze nie wiedzą, jakie okręty i gdzie będą zamawiali, a minister jest podobno pewien tylko tego, że okręty obrony wybrzeża mają mieć wyporność „o klasę niższą od korwet”.
Polska posiada szeroki dostępu do morza, które jest dla nas przysłowiowym oknem na świat oraz źródłem potencjalnego bogactwa i dobrobytu. W obszarze polskiej Wyłącznej Strefy Ekonomicznej (22 500 km?) przysługuje nam prawo do korzystania z wszelkich bogactw znajdujących się w toni morskiej, na dnie morza i pod jego powierzchnią, a długa granica morska (528 km) wyznacza pas naszych narodowych wód terytorialnych o powierzchni 8682 km? W rejonie polskiego wybrzeża przebiegają ważne morskie szlaki komunikacyjne, a więc w naszym interesie leży zapewnienie bezpieczeństwa transportu na tych wodach i możliwości prowadzenia swobodnego handlu morskiego. Dlatego musimy dysponować wystarczającym potencjałem odstraszania, pozwalającym zniechęcić potencjalnego przeciwnika do podejmowania prób naruszenia istniejącego status quo. Marynarka Wojenna powinna również zapewnić ochronę żeglugi i polskich interesów gospodarczych na innych akwenach morskich. Potrzeby obronne państwa wymagają także monitorowania całego obszaru Morza Bałtyckiego, pomimo tego, że obecnie jest ono uznawane za obszar niezagrożony konfliktem. Posiadanie silnej floty wiąże się również z koniecznością wypełniania zobowiązań sojuszniczych.
Bez marynarki wojennej ani rusz
Z powyższych rozważań wynika, że Polska, aby zapewnić sobie bezpieczeństwo i prowadzić politykę międzynarodową w wymiarze odpowiednim do swojego potencjału gospodarczego i politycznego musi posiadać nowoczesną i silną Marynarkę Wojenną. Dlatego należy bezwzględnie zatrzymać postępujący proces degradacji naszej floty wojennej, który prowadzi do utraty przez Polskę zdolności egzekwowania przysługujących jej praw w obszarze wyłącznej strefy ekonomicznej, jak również może skutkować obniżeniem jej prestiżu międzynarodowego i sojuszniczej wiarygodności. Dla dobra przyszłych pokoleń Polaków nie możemy pozwolić na przymknięcie szeroko dzisiaj otwartego dla nas okna na świat.
Modernizacja naszej floty, jeśli ma się zakończyć sukcesem, musi być prowadzona i finansowana zgodnie z zatwierdzonym przez parlament wieloletnim Narodowym Programem Budowy Okrętów, analogicznym do tego, jaki realizowany jest w Siłach Powietrznych, dla których zakupiono samoloty F-16. Jedynie taki program umożliwi gruntowne przebudowanie polskich sił morskich i ich rozwój, ponieważ z dotychczasowej praktyki wynika, że rządowe plany zbyt często kończą się fiaskiem, czego przyczyną jest szczupłość środków finansowych przeznaczanych na ten cel i brak woli politycznej wśród rządzących, którzy przedkładają potrzebę finansowania naszego zaangażowania w Afganistanie ponad konieczność modernizacji polskiej armii. Jestem przekonany o tym, że przy dobrej woli i determinacji czynników rządowych potrafilibyśmy zapewnić odpowiednie środki na modernizację naszej floty, można też odwołać się do wsparcia społeczeństwa reaktywując przedwojenny Fundusz Obrony Morskiej, na który mogłyby również wpływać wpłaty z 1 proc. podatku dochodowego, tak jak to ma miejsce w przypadku innych fundacji. Zresztą, mówiąc szerze, jeśli państwo ma pieniądze na utrzymanie kilkusettysięcznej armii urzędasów i licznych tabunów polityków, to musi je również znaleźć na modernizację techniczną skromnych, jak na rozmiary naszego kraju, sił zbrojnych.
Nie ma alternatywy dla postulowanej potrzeby modernizacji i wzmocnienia naszego potencjału militarnego, bowiem obecnie na naszych oczach polska flota wojenna idzie powoli i systematycznie na dno. Jeśli temu nie zaradzimy, to niedługo może dojść do tego, że biało-czerwona bandera będzie powiewać tylko na okręcie-muzeum ORP „Błyskawica”, a nasi marynarze przesiądą się na pontony, ponieważ kutry rybackie zezłomowała nam Unia Europejska. Nie daj Boże, aby jedyną pozostałością po dumnej niegdyś polskiej flocie pozostała Orkiestra Reprezentacyjna MW, której ładne mundury pasują do świąteczno-rocznicowej celebry, a naszych morskich granic „do ostatniej kropli krwi” broniła niemiecka Bundesmarine. Utrzymanie bezpieczeństwa i suwerenności państwowej kosztuje i jak wskazują na to doświadczenia historyczne jest to wydatek opłacalny, ponieważ jak głosi stara rzymska sentencja: si vis pacem para bellum!
Wojciech Podjacki
[Myśl Polska] Nr 25-26 (17-24.06.2012)