Aktualizacja strony została wstrzymana

„Polskie obozy śmierci” efekt uboczny niemieckiej polityki historycznej – Bogdan Musiał

W czasach PRL-u popularny był dowcip o wyższości propagandy komunistycznej nad propagandą Goebbelsa: „Gdyby propaganda Goebbelsa była taka skuteczna jak komunistyczna, to Niemcy do dzisiaj nie mieliby pojęcia, że przegrali wojnę”. I oto okazuje się, że kawał z czasów PRL-u stał się rzeczywistością, a niemiecka polityka historyczna dorównała w skuteczności komunistycznej propagandzie

W Waszyngtonie odbyła się dwa tygodnie temu ceremonia pośmiertnego uhonorowania Jana Karskiego, kuriera polskiego podziemia, Prezydenckim Medalem Wolności. Podczas wygłaszania laudacji Barack Obama użył sformułowania „polskie obozy śmierci”, mając na myśli niemiecki obóz przejściowy dla żydowskich ofiar Holokaustu w Izbicy k. Lublina. Te słowa wywołały falę oburzenia w Polsce oraz wśród Polonii, czemu trudno się dziwić.

Incydent ten dowiódł po raz kolejny, że problem używanego na Zachodzie sformułowania „polskie obozy śmierci” istniał i wciąż istnieje. Przy czym nie jest to efekt niewinnego przejęzyczenia czy też skrót myślowy nawiązujący do miejsca geograficznego, gdzie te obozy funkcjonowały, jak wielu przekonuje. Przecież nikt nie mówi i nie pisze o obozie koncentracyjnym w Dachau jako „bawarskim obozie koncentracyjnym”, o obozie koncentracyjnym w Mauthausen jako „austriackim”, o obozie w Teresinie jako „czeskim”. Natomiast całkiem normalne jest jakoby pisanie o „polskich obozach śmierci”, ponieważ niemieccy okupanci wybudowali je na terenach podbitej Polski.

Ta sytuacja jest efektem ubocznym niemieckiej polityki historycznej, która okazała się bardzo skuteczna. Dzięki niej politycznie niepoprawne jest dzisiaj używanie pojęcia „niemieckie obozy śmierci”, „niemieckie obozy koncentracyjne” czy też „niemieccy sprawcy”, natomiast sformułowanie „polskie obozy śmierci” niczym niezwykłym nie jest. To jednak także efekt antypolskich uprzedzeń dosyć rozprzestrzenionych na Zachodzie.

Niemiecka polityka historyczna a „nazistowska przeszłość”

Niemieckie elity polityczne i intelektualne postrzegają siebie jako mistrzów świata w „przezwyciężaniu własnej przeszłości”. Lecz owa przeszłość jest zamknięta w cezurze lat 1933-1945, czyli w czasie rządów Adolfa Hitlera. Potępienie „nazizmu” stało się już w latach 60. głównym filarem niemieckiej polityki historycznej oraz od dziesięcioleci odgrywa ważną rolę w polityce zagranicznej tego państwa.

Co ciekawe, z winy uczyniono cnotę. Jednym z głównych elementów dzisiejszej polityki historycznej Niemiec stała się duma z „przezwyciężenia nazistowskiej przeszłości”. W przekonaniu elit niemieckich niektóre narody powinny podobnie „przezwyciężyć swoją własną przeszłość”. Dotyczy to w pierwszej kolejności Polaków, natomiast w stosunku do Rosjan, Francuzów, Brytyjczyków, Belgów, Duńczyków i innych nacji takich żądań w Niemczech się raczej nie stawia.

Gdy dokładniej przeanalizujemy niemiecką politykę historyczną, dostrzeżemy, że pełna jest ona zakłamań i wypaczeń historycznych, które mają na celu zdjęcie z narodu niemieckiego odium sprawcy największych zbrodni w Europie. Z punktu widzenia państwa niemieckiego jest to zrozumiałe, ponieważ żaden naród nie może nieustannie odwoływać się do negatywnych aspektów własnej historii. Konieczne są wzorce pozytywne, podkreślające wspólną przeszłość, kulturę i tradycję. Aspekt ten odgrywa kluczową rolę integrującą i zarazem państwotwórczą.

Od bezwarunkowej kapitulacji do wyzwolenia

Większość Niemców odebrała bezwarunkową kapitulację w maju 1945 r. jako narodową katastrofę, a bardzo często również osobistą tragedię. Adolf Hitler, przywódca Niemiec, popełnił samobójstwo, a „tysiącletnia Trzecia Rzesza” legła w gruzach. Niemieckie terytoria okupowane były przez wojska aliantów, zniszczone nalotami miasta leżały w gruzach, miliony Niemców tułało się po świecie bądź przebywało w niewoli. Wielu Niemców z rozpaczy popełniło samobójstwo, inni ukrywali się ze strachu przed karą za popełnione wcześniej zbrodnie.

Wtedy nikomu w zachodniej części Niemiec nie przychodziło do głowy, by dzień 8 maja 1945 r. postrzegać jako pozytywne wydarzenie w niemieckiej historii. Wyjątkiem były ofiary prześladowań z tego okresu, ale stanowiły one jednak nieznaczną część niemieckiego społeczeństwa. Dopiero w połowie lat 80. XX w. zaczęła się zaznaczać dostrzegalna zmiana w interpretacji tamtych wydarzeń. Było nią mianowicie rosnące przeświadczenie, że totalna klęska Trzeciej Rzeszy stanowiła przesłankę powstania nowych, demokratycznych Niemiec, i z tego to punktu widzenia powinna być postrzegana jako wydarzenie o pozytywnym znaczeniu. Do pierwszych, którzy posłużyli się taką argumentacją, należał Richard von Weizsäcker, który 8 maja 1985 r., sprawując wówczas funkcję prezydenta RFN, oświadczył: „Dzień 8 maja był dniem wyzwolenia. W tym dniu wszyscy zostaliśmy wyzwoleni spod ucisku gardzącego człowiekiem systemu narodowosocjalistycznej przemocy”.

Co ciekawe, podczas II wojny światowej Richard von Weizsäcker walczył na froncie jako oficer Wehrmachtu, do samego końca broniąc Niemiec przed „wyzwoleniem”. Jego ojciec Ernst von Weizsäcker był wówczas wysokiej rangi dyplomatą, który osobiście przyczynił się do rozbioru Polski i wybuchu wojny. Jego najstarszy brat, Heinrich, zginął 2 września 1939 r. podczas niemieckiej agresji na Polskę, drugi zaś, Carl Friedrich, fizyk, konstruował dla Hitlera bombę atomową.

I to właśnie Richard von Weizsäcker zapoczątkował proces przewartościowania wydarzeń, który kontynuowano w następnych latach. Dzisiaj, prawie 70 lat po zakończeniu II wojny światowej, panuje w Niemczech wszechobecne przekonanie, że 8 maja 1945 r. niemiecki naród został wyzwolony spod „nazistowskiej tyranii”. W ten sposób doszło do reinterpretacji absolutnej klęski – w wyzwolenie.

„Odniemczenie” rządów Hitlera

Przewartościowanie 8 maja 1945 r. pociąga za sobą niejako automatycznie kolejne reinterpretacje. Bo przecież powstaje w tym kontekście pytanie, dlaczego Niemcy musieli zostać wyzwoleni od swoich rodaków. Wytrychem okazało się tutaj następujące sformułowania: ówczesne Niemcy określane są jako Trzecia Rzesza, Niemcy hitlerowskie bądź hitlerowski reżim, nazistowskie czy narodowosocjalistyczne Niemcy itp. To nie Niemcy rządzili w latach 1933-1945 r. w Niemczech, lecz naziści, narodowi socjaliści lub zgoła Hitler i jego poplecznicy. Dlatego też Niemcy jako naród musieli zostać wyzwoleni od tyranii tych ostatnich.

W tym kontekście konieczne jest jednak przemilczenie, że Hitler doszedł do władzy w wyniku demokratycznych wyborów i cieszył się swego czasu ogromną popularnością wśród Niemców. Więcej, żaden inny polityk niemiecki w historii Niemiec nie miał takiego poparcia. Nie przypadkiem rządy Hitlera w Niemczech nazywa się również „dyktaturą konsensu”, czyli powszechnej zgody.

Natomiast dzisiaj stosunek Niemców do rządów Hitlera i narodowego socjalizmu jest diametralnie różny. Można wręcz pokusić się o następującą syntezę, która charakteryzuje zmianę stanowiska Niemców wobec Hitlera i jego rządów: im więcej czasu upływa od klęski Trzeciej Rzeszy, tym bardziej zacięty staje się opór (oczywiście tylko werbalny) przez nich stawiany narodowemu socjalizmowi. Dzisiaj to właśnie niemieccy politycy i publicyści należą do najbardziej krzykliwych i agresywnych „bojowników” z neonazizmem, faszyzmem, antysemityzmem, ksenofobią oraz nietolerancją w całej Europie. A ich ulubionym wręcz polem walki jest Polska, pierwsza ofiara „nazizmu”, a nie np. Białoruś czy Rosja Putina.

Proces „odniemczania” przeszłości Niemiec lat 1933-1945 dotyczy nie tylko ówczesnego rządu, lecz także niemieckich sprawców. Określa się ich jako „narodowosocjalistyczni” lub „faszystowscy” sprawcy, „oprawcy z SS”, „naziści”, „gestapowcy” czy tym podobni. Na pierwszy plan wysuwana jest tym samym ich polityczna względnie instytucjonalna przynależność, natomiast przynależność etniczna spychana jest na drugi plan. Taki paradygmat dominuje dziś nie tylko w mediach; nacechowane są nim również naukowe debaty.

Co ważne, dzięki niemieckiej polityce historycznej panuje dzisiaj przekonanie, że „naziści” niekoniecznie musieli być Niemcami, lecz mogli być również Ukraińcami, Polakami, Litwinami, Łotyszami i innymi przedstawicielami narodów wschodnich. W rzeczywistości pojęcie „nazista” oznaczało i oznacza przynależność do NSDAP, a członkami tej partii mogły być wyłącznie osoby posiadające niemieckie obywatelstwo oraz pochodzenie. „Nazista” musiał więc być Niemcem, innej możliwości nie było.

Jednak najbardziej znanym „nazistą” ostatnich lat stał się Iwan Demianiuk, Ukrainiec z pochodzenia, skazany przez niemiecki sąd w Monachium za zbrodnie „nazistowskie” w „polskich obozach śmierci”. Lecz Demianiuk nie tylko nie był Niemcem, lecz nigdy nie posiadał obywatelstwa niemieckiego, zatem „nazistą” być nie mógł.

Równocześnie zadziwia determinacja niemieckich sądów, które tego ukraińskiego „nazistę” ścigały z wielkim zaangażowaniem i szumem medialnym. Dzisiaj to sądy niemieckie jawią się jako ostatni sprawiedliwi, którzy ścigają „nazistowskich zbrodniarzy” na całym świecie, tylko nie w samych Niemczech. Bo przecież w samych Niemczech żyją jeszcze tysiące „nazistowskich” oprawców narodowości niemieckiej, a nimi niemieckie sądy i prokuratorzy w ogóle się nie interesują. Trudno o większy przykład hipokryzji i zakłamania.

„Spolonizowanie” niemieckich zbrodni

Rzecz na tym się jednak nie kończy. Niemieckie obozy zagłady czy obozy koncentracyjne, utworzone na ziemiach polskich, zostały nie tylko „odniemczone”, lecz nierzadko wręcz „spolonizowane”. I nie jest to fenomen wyłącznie niemiecki – takie zakłamanie ma miejsce w debatach w wielu innych krajach, przykład Obamy jest tutaj wymowny. W taki sposób powstały „polskie obozy śmierci”, „polskie obozy zagłady” czy też „polskie obozy koncentracyjne”.

Proces „odniemczenia” zbrodni niemieckich i ich częściowe „spolonizowanie” jest już tak daleko posunięty, że nazywanie ich niemieckimi postrzegane jest jako antyniemieckie resentymenty i politycznie niepoprawne. Natomiast ich „spolonizowanie” tłumaczy się skrótem myślowym. Jak daleko ten proces zaszedł, przekonaliśmy się już przed laty.

W styczniu 2005 r. Parlament Europejski przygotowywał rezolucję z okazji 60. rocznicy wyzwolenia obozu koncentracyjnego i śmierci Auschwitz. Brytyjska parlamentarzystka Sarah Ludford przedłożyła projekt rezolucji, w której mowa była o „polskich obozach śmierci”. Natomiast słów takich jak „niemiecki”, „Niemcy”, projekt ten w ogóle nie zawierał.

Polscy parlamentarzyści słusznie się oburzyli i zażądali, aby w rezolucji Auschwitz nazwać jako „niemiecki obóz śmierci”. Na tę propozycję zareagowali oburzeniem nie tylko niemieccy parlamentarzyści, w tym także Sarah Ludford. Argumentowali, że przecież nie wszyscy Niemcy byli „nazistami” i zarzucili polskim parlamentarzystom antyniemieckie uprzedzenia! Polscy parlamentarzyści nie przebili się z swoim żądaniem, ale osiągnęli przynajmniej to, że Auschwitz nie zostało nazwane „polskim obozem śmierci”, lecz „Nazi Germany’s death camp at Auschwitz-Birkenau”.

Dzięki przemyślanej, nader zręcznej i obliczonej na dłuższą metę polityce historycznej udało się Niemcom praktycznie zdjąć z siebie odium narodu sprawców. Znamienne są przy tym niemieckie żądania, by właśnie Polacy pożegnali się wreszcie z „rzekomym mitem narodu ofiar” i zaczęli w krytyczny sposób oceniać własną historię – na wzór i podobieństwo tego, co uczynili już wcześniej sami Niemcy.

W szczególny sposób w tej niemieckiej debacie o „rzekomym polskim micie narodu ofiar” podkreślany jest polski antysemityzm, polska współodpowiedzialność za Holokaust oraz odpowiedzialność za wypędzenie / wysiedlenie Niemców. Tematy te są bardzo często poruszane zarówno w niemieckich mediach, jak i wśród tamtejszych „Polenexperten”.

Problem w tym, że niemieccy i inni zachodni komentatorzy i różnej maści eksperci od Holokaustu i historii Polski mogą się powoływać na polskich polityków, naukowców, dziennikarzy. Tak np. wszystko wskazuje na to, że Adam Rotfeld, który w imieniu Polski przyjmował pośmiertny medal dla Jana Karskiego od prezydenta Obamy, myśli podobnie. Dla niego „polskie uwikłanie w Holokaust” jest najwidoczniej faktem – można tak wnioskować z jego artykułu opublikowanego w niemieckim magazynie „Spiegel” przed trzema laty (31 maja 2009 r.): „Spór o Jedwabne podzielił Polskę, jednak równocześnie oczyścił wspólną pamięć. Od tego momentu polskie uwikłanie w Holokaust nie jest tematem tabu”.

Trudno się zatem dziwić panującemu powszechnie przekonaniu na Zachodzie, i nie tylko tam, że Polacy jako naród byli współodpowiedzialni za Holokaust, wspólnie z „nazistami”. Nie sposób również dziwić się, że tak często używa się sformułowania „polskie obozy śmierci”. I będzie się tak jeszcze działo długo, jeżeli Polska jako państwo nie zacznie prowadzić spójnej polityki historycznej, która pokaże, że Polacy jako naród ponoszą odpowiedzialność za Holokaust w tym samym stopniu co za zniszczenie Warszawy oraz wymordowanie jej mieszkańców przez „nazistów”. Nie można przy tym przestrzegać nakazów politycznej poprawność, która zabrania używania pojęcia „niemieckie obozy śmierci”. Wręcz przeciwnie, jest to pierwszy krok w walce z kłamliwym sformułowaniem „polskie obozy śmierci”. 

Bogdan Musiał

Autor jest niemieckim historykiem polskiego pochodzenia, profesorem Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego.

KOMENTARZ BIBUŁY: Solidny tekst, w którym jednak Autor – jak większość historyków – unika podjęcia innego kluczowego tematu, w sposób integralny powiązanego z prezentowanym w tekście. Otóż nie można analizować zjawiska  „odniemczania” niemieckich obozów koncentracyjnych i przerzucania winy na Polaków, zawężając go tylko do programu przyjętego w Niemczech i bez zauważenia, że równie potężny a misternie tkany materiał antypolski tworzony jest przez środowiska żydowskie. Które, zresztą, doskonale współpracują w tym temacie z Niemcami. To po pierwsze.

Po drugie, należy się uwaga co do zdania, iż: „Podczas wygłaszania laudacji Barack Obama użył sformułowania „polskie obozy śmierci”, mając na myśli niemiecki obóz przejściowy dla żydowskich ofiar Holokaustu w Izbicy k. Lublina. ” Niestety, nie wiemy co Obama miał na myśli wypowiadając słowa o „polskich obozach śmierci”, lecz przyznając Medal Wolności dla „Jana Karskiego” (pseudonim Jana Kozielewskiego) z pewnością opierał się na jego oficjalnej biografii, a szczególnie na rozpropagowanej w Stanach Zjednoczonych jego książce „Story of a Secret State”, która przez kilkadziesiąt lat cieszyła się mianem bestsellera. W tejże propagandowej i nagłośnionej książce „Jan Karski” jest tzw. świadkiem Holokaustu, czyli przywołuje zasłyszane plotki o „gazowaniu Żydów”, bowiem nic takiego na własne oczy nie widział. Na domiar złego, „Jan Karski” świadomie i bezczelnie kłamał pisząc, że jako „świadek Holokaustu” wizytował obóz w Bełżcu, podczas gdy nigdy w tym obozie nie był. Dziś próbuje się to tłumaczyć, że, albo „pomylił się”, albo „miał co innego na myśli”.
Warto dodać, że postać „Jana Karskiego” jako obiektywnego świadka wydarzeń wojennych, jest niemal zerowa i właśnie takim został uznany przez chyba najbardziej cenionego w środowisku żydowskim historyka Raul Hilberga, który skwitował wiarygodność tej postaci pisząc, że „Nie umieściłbym [Jana Karskiego] nawet jako przypis w swoich książkach”.
O tych sprawach historycy, jak pan dr. Bogdan Musiał powinien wiedzieć, a jeśli wie, to nie powinien ukrywać czy przemilczać.

Oczywiście osobną kwestią pozostaje pytanie dlaczego „Jan Karski” jest tak bardzo ceniony i wychwalany przez współczesną propagandę nakręcaną interesami Religii Holokaustu, pomimo tego, że niektórzy historycy żydowscy wiedzą doskonale o jego znikomej wiarygodności. Ano właśnie dlatego, że jego „Stories” wpisują się doskonane w tę propagandę.
Nie zapomnijmy również i o tym, że „Jan Karski” wystąpił we wściekle polakożerczym filmie pt. Shoah Clauda Lanzmanna, uwiarygadniając w ten sposób ten żydowski paszkwil. Nie zapominajmy o tym i nie zapominajmy jemu o tym. Za takie świadome antypolskie wystąpienie, wiarygodność wśród Polaków tej postaci powinna również spaść do zera.

No i na koniec nie wolno zapominać o całym tym zjawisku określonym przez Normana Finkelsteina jako „Przemysł Holokaustu”, który obejmuje nie tylko czerpanie korzyści materialnych ale i przeinaczanie historii, przepisywanie jej dla swoich celów. To, że Niemcy usiłują zrzucić swoją odpowiedzialność za popełnione zbrodnie, to jedna sprawa, ale druga to ich współpraca ze środowiskami żydowskimi, które doskonale wiedzą, że obecna propagandowa wersja tzw. Holokaustu, ma się niewiele do zaistniałych wydarzeń podczas II Wojny Światowej.

Tak więc, dopóki nie będziemy posiadali wolności badań naukowych, swobody wypowiadania się na te najbardziej zideologizowane wydarzenia tamtych czasów, dopóty dalej będziemy zakładnikami przypisywania Polakom współodpowiedzialności za „zagładę Żydów”. Dopóki – tak jak Niemcy z obozami położonymi na terenie dzisiejszych Niemiec, jak np. z KL Dachau – nie zrewidujemy ich działalności, liczby ofiar tych obozów, czy aspektów funkcjonowania „komór gazowych” w niemieckich obozach położonych na terenie dzisiejszej Polski, dopóty dalej będziemy brnąć w ślepą uliczkę pseudo-obrony swojej godności.

 

Za: Publikacje "Gazety Polskiej" (14.06.2012) | http://autorzygazetypolskiej.salon24.pl/426327,polskie-obozy-smierci-efekt-uboczny-niemieckiej-polityki-histo | „Polskie obozy śmierci” efekt uboczny niemieckiej polityki histo

Skip to content