Aktualizacja strony została wstrzymana

Hegemonia i wykluczenie – prof. Zdzisław Krasnodębski

W III RP wizja liberalizmu zmieniała się w tezę, że „szare jest piękne” i że nie ma innej prawdy niż prawda „Gazety Wyborczej”.

W „wojnie pozycyjnej” o hegemonię kulturową stosowane są środki przemocy symbolicznej. Nie strzela się kulami, lecz słowami, nie zabija fizycznie, ale skutecznie eliminuje przeciwnika. Jak w każdej wojnie, tak i w tej trzeba mieć stosowne wyposażenie, trzeba zadbać o odpowiednią pozycję w mediach

Po 1989 r. mieliśmy dość eksperymentów i utopii. Mieliśmy wrócić do normalności. W rzeczywistości ta normalność była kolejną utopijną wizją, która legitymizowała nowy system ze wszystkimi jego nierównościami i zagwarantowała dawnej elicie przetrwanie.

Nieomylność Leszka Balcerowicza

Na tę utopijną wizję normalności składały się różne cząstkowe wyobrażenia, m.in. neoliberalna utopia otwartości gospodarki i nieomylnego rynku, w którym ostatecznie nie ma przegranych i wszyscy się bogacą, choć w niejednakowym stopniu. Nieomylność rynku wyrażała się w nieomylności ekonomistów, a w naszym lokalnym kontekście w nieomylności Leszka Balcerowicza.

Drugim ważnym składnikiem tej wizji była utopia liberalnej demokracji, zgodnie z którą w społeczeństwie panuje pluralizm równorzędnych poglądów oraz minimalny konsens moralny, powszechna tolerancja i odbywają się merytoryczne deliberacje, a wszystko to we wspólnych, akceptowanych przez każdą stronę ramach instytucjonalnych. W III RP ta wizja liberalizmu zmieniała się w tezę, że „szare jest piękne” i że nie ma jednej prawdy, chyba że jest to prawda „Gazety Wyborczej”. Tutaj duch absolutny dochodził do swej samowiedzy w głowie Adama Michnika i innych redaktorów tej gazety. Do tych dwóch elementów trzeba dodać jeszcze teorię wiecznego pokoju w stosunkach międzynarodowych, w którym wszelka rywalizacja między państwami zostanie zastąpiona harmonijną współpracą i globalnym zarządzaniem przez instytucje transnarodowe, a suwerenność i państwo narodowe odejdą do lamusa.

Ogólnie rzecz biorąc, w każdej z tych utopii chodziło o to samo – o przekonanie, że wraz ze zniknięciem „komunistycznego totalitaryzmu” zniknie władza pod wszelkimi jej postaciami – jako władza gospodarcza, polityczna czy ideologiczna – że zniesione zostanie „panowanie człowieka nad człowiekiem”, a wszelkie nierówności między obywatelami będą tylko skutkiem ich zaradności, przedsiębiorczości, pracowitości i talentów. III RP miała być merytokracją doskonałą, spełnieniem marzeń o sprawiedliwości. I wystarczy posłuchać niektórych audycji ekonomicznych w mediach prorządowych, by przekonać się, że tak sądzi wielu polskich ekonomistów i najbogatszych przedsiębiorców oraz sekundujący im dziennikarze.

Idee dla naiwnych

Te utopijne wizje nigdy nie odpowiadały rzeczywistości, czemu nie można się dziwić, bo taka jest w ogóle natura utopii. System gospodarczy III RP nie przypominał i nie przypomina kapitalizmu z książek Miltona Friedmana czy Augusta von Hayeka, stosunki międzynarodowe i tym samym położenie Polski w Europie nie są jak z teorii Habermasa, nasza demokracja nie była i nie jest miejscem deliberacji, wolnego od panowania dyskursu czy chociażby tolerancyjnej różnorodności, lecz zaciekłej walki i symbolicznej przemocy. Polski kapitalizm nie ukształtował się w wyniku działań wolnego rynku, lecz niejasnych, mafijnych powiązań, klientelizmu i procesów prywatyzacyjnych pełnych korupcji. Polska nie stała się równoprawnym członkiem rodziny narodów, lecz bardzo szybko została skonfrontowana z jednej strony z imperialnymi dążeniami Rosji, z drugiej poddana hegemonicznym dążeniom Niemiec, które wymuszały na niej i wymuszają odpowiednie decyzje oraz przemiany tożsamościowe. Polska demokracja od początku nie gwarantowała równości światopoglądowej i nie oznaczała w miarę swobodnej dyskusji, w której liczył się lepszy argument, lecz brutalną walkę, w której każda metoda do dezawuacji kogoś, kto odważył się mieć ów lepszy argument, była dobra.

Ci, którzy owe utopijne wizje roztaczali, podejmowali czyny kierując się w istocie zupełnie innymi wzorcami i ideami niż te oficjalne. Owe idee służyły tylko legitymizacji ich władzy i wzmocnieniu ich „soft power”. W gruncie rzeczy te utopijne poglądy były przeznaczone tylko dla naiwnych, którzy uznawali komunizm za jedyne zło, byli zapatrzeni w Zachód, wierzyli w „normalność” i gotowi byli zaufać postsolidarnościowej elicie, która właśnie stawała się częścią nowego establishmentu III RP.

Renesans leninizmu

Dlatego, jeśli chcemy rozumieć, co się stało w Polsce, jak kształtowała się jej rzeczywistość polityczna i jakie było realne zachowanie establishmentu, to nie powinniśmy szukać odpowiedzi w importowanych książkach teoretyków liberalizmu, zwłaszcza amerykańskich, których tyle przekładano w pierwszej dekadzie III RP. Oczywiście nie miały one znaczenia, służąc – odpowiednio przetworzone, zmienione w „liberalizm po polsku” (co opisywałem w „Demokracji peryferii”) – do legitymizacji nowego systemu władzy i wybranej strategii rozwojowej, ale system był budowany działaniami według zupełnie innych zasad. Aby zrozumieć te zasady, lepiej jest od razu sięgnąć po dzieła, które rzeczywiście przez dwa, trzy pokolenia kształtowały umysły przedstawicieli obecnej polskiej elity – ich dziadków i ojców. Powinniśmy zajrzeć do dzieł marksistów – dawnych i współczesnych. To tradycja marksistowska ukształtowała habitus polskiego establishmentu (dawnych „czerwonych” i niegdysiejszych „różowych” z Solidarności), z niej wynikają rezydua ich zachowań, nawet jeśli chwilowo zmieniają się ideologiczne derywaty.

Nie przypadkiem obserwujemy dzisiaj renesans leninizmu wśród młodego pokolenia. W tym sensie przywrócenie imienia Lenina na bramie stoczni w Gdańsku wpisuje się w głębsze tendencje rehabilitacyjne. Tak jak w Niemczech pokolenie wnuków wchodzi w łagodzący, rozumiejący dialog z pokoleniem dziadków zaangażowanych w narodowy socjalizm, tak i u nas młode pokolenie nawiązuje do dzieła swoich dziadków i ojców – twórców i właścicieli PRL. Także w filozofii politycznej na Zachodzie obserwujemy powrót komunizmu, o czym świadczą dzieła Źiżka czy Badiou, studiowane z zapałem przez polskich neoleninistów.

Użytecznym autorem, który może pomóc wyjaśnić realne zachowanie establishmentu III RP, jest Antonio Gramsci i jego koncepcja hegemonii. Jak wiadomo, Gramsci postrzegał społeczeństwo obywatelskie jako pole walki o uzyskanie trwałej władzy. Zrozumiał, że nie zdobywa się jej jednym szturmem, atakiem na Pałac Zimowy, lecz w ciężkiej wojnie pozycyjnej, w której walczy się o teren piędź po piędzi, by osiągnąć hegemonię kulturową.

Hegemonia pozwala nie tylko wygrać wybory, ale i rzeczywiście sprawować władzę polityczną. Wbrew teorii uproszczonego liberalizmu społeczeństwo obywatelskie to nie są „organizacje pozarządowe” i nie ma ostrej granicy dzielącej „społeczeństwo obywatelskie” od „państwa” i „społeczeństwa politycznego”. Państwo, twierdził Gramsci, to polityczne społeczeństwo plus społeczeństwo obywatelskie, a więc „hegemonia opancerzona przemocą”.

Przemoc symboliczna, czyli strzelanie słowami

Porażka rządzących PRL-em nie byłaby możliwa bez ich porażki kulturowej – przegrali walkę o „rząd dusz”, utracili legitymizację i w konsekwencji upadek ich władzy politycznej był nieuchronny. Można go było tylko powstrzymać terrorem na wielką skalę, Na początku polskiej transformacji ta część elit postsolidarnościowych, która wychowana była na marksizmie, była przekonana, że teraz należy wygrać nową „wojnę pozycyjną” o hegemonię kulturową i że to rozstrzygnie o układzie władzy w Polsce. W wojnie tej stosowane są środki przemocy symbolicznej. Nie strzela się kulami, lecz słowami, nie zabija fizycznie, ale skutecznie eliminuje przeciwnika. Jak w każdej wojnie, tak i w tej trzeba mieć odpowiednie wyposażenie – ci z dwururkami nie mają szans w starciu z tymi wyposażonymi w nowoczesne uzbrojenie. Dlatego było jasne, że trzeba zadbać o odpowiednią pozycję w mediach, o prasę, o telewizję i radio. Wpływowa gazeta czy stacja telewizyjna liczą się nieporównanie więcej w walce o hegemonię kulturową niż niewielka partia polityczna czy stanowisko posła w parlamencie.

Okres po roku 1989 to lata walki politycznej w sferze publicznej, nie mniej ostrej niż za czasów komunizmu, choć bez fizycznych represji. W pierwszym okresie chodziło przede wszystkim o obronę komunistów i poskromienie „fundamentalistów”, „nacjonalistów” i „oszołomów” – a więc tych wszystkich, którzy domagali się rozliczenia komunizmu i oparcia życia publicznego i gospodarczego na silnych zasadach prawa i etyki. Należało także odpowiednio zakreślić granice wpływu Kościoła, stąd walka z wyimaginowanym niebezpieczeństwem „teokracji”. Obrona komunistów była jednocześnie obroną własnych tradycji rodzinnych, a w przypadku tych opozycjonistów, którzy zaczynali karierę w PZPR, obroną własnej biografii. Walka z lustracją miała pozwolić na zachowanie tego, co dawało uzasadnienie władzy, zwłaszcza władzy ideologicznej – mit nieskalanego bohaterstwa. Dlatego od samego początku przeciwnikiem nie byli przedstawiciele odchodzącego reżimu, lecz właśnie ci, którzy do niedawna byli po tej samej stronie – w ruchu Solidarności.

Niezupełnie się to udało. Mimo wszystko powstały instytucje takie jak IPN, które udaremniały osiągnięcie hegemonii. Zdarzyła się także katastrofa – afera Rywina, która zachwiała polską sceną polityczną. Linia frontu się załamała, przesunęła się gwałtownie. W 2007 r., po upadku rządów PiS-u, nastąpiła gwałtowana kontrofensywa w celu „dorzynania watahy”. Kampania przeciw Lechowi Kaczyńskiemu pokazywała, że barierą nie jest nawet szacunek dla najwyższego urzędu RP i dla jej podstaw ustrojowych. Udoskonalone techniki PR-owe i koncentracja władzy w jednym ręku sprawiły, że teraz, po Smoleńsku, osiągnięto rzeczywiście „hegemonię opancerzoną przemocą”, choć jest to głównie przemoc niejawna i niekoniecznie fizyczna.

„Mohery” zastępują „oszołomy”

Zmienił się język – „oszołomy” zostały zastąpione „moherami”, pojawiły się nowe słowa, jak „obciach” – choć sposób jego użycia pozostał ten sam. Jest rzeczą charakterystyczną dla stanu polskiej demokracji, że obecnie najgorszą, wykluczającą, otwarcie stosowaną obelgą stała się po prostu nazwa partii opozycyjnej i tworzony od niej przymiotnik. Gdy czołowy polityk partii rządzącej krzyczy „won do PiS-u”, gdy twierdzi się, że związek zawodowy Solidarność stał się „pisowski”, że Kościół jest przybudówką „PiS-u”, ma to mieć znaczenie ostatecznej dyskwalifikacji i wykluczenia. Pisowskie może być wszystko, co nie odpowiada interesom rządzącym – dzisiaj ci „niedzielący Polaków” mówią o „pisowskich” dziennikarzach, „pisowskich” gazetach, „pisowskich” profesorach itd. Nie liczą się przy tym rzeczywiste poglądy czy przynależność partyjna – chodzi o użyteczną stygmatyzację. Ataki, z którymi spotka się każdy, kto odważa się wystąpić przeciw obowiązującym poglądom, wynikają z tego dążenia do utrzymania hegemonii za wszelką cenę i postrzegania sfery publicznej jako sfery bezwzględnej walki o władzę.

Nie znaczy to, że zwycięstwo obozu rządzącego jest trwałe i całkowite. Ta wojna pozycyjna jest możliwa jedynie w systemie formalnie respektującym reguły demokratyczne. Gdy system zastyga, gdy hegemonia zostaje osiągnięta, utrzymanie realnej demokracji nie jest możliwe – w końcu zakłada ona istnienie opozycji i możliwość (choćby fikcyjną) autentycznej publicznej debaty. Demokracja zamienia się w postdemokrację lub pseudodemokrację. W postdemokracji formalne reguły i instytucje zostają zachowane, ale pozbawione swojego znaczenia. Postdemokracja jest bardziej elastyczna niż systemy autorytarne, gdyż zachowuje pozory demokracji. Ale szansa na zmianę wynika właśnie z owej konieczności zachowania pozorów. Możliwość wykorzystywania formalnych reguł demokracji sprawia, że zawsze można na nowo podjąć walkę z hegemonią, a ponieważ ostateczny werdykt, kto zwycięża, zależy od kapryśnego, choć łatwego do manipulowania „ludu”, nie można wykluczyć jej gwałtownego złamania się.

Prof. Zdzisław Krasnodębski

Za: Publikacje "Gazety Polskiej" (23.05.2012) | http://autorzygazetypolskiej.salon24.pl/419814,hegemonia-i-wykluczenie

Skip to content