Aktualizacja strony została wstrzymana

Oczekuję konfrontacji na dowody

Z Grzegorzem Januszką, ojcem Natalii Januszko, stewardesy na Tu-154M, najmłodszej ofiary katastrofy smoleńskiej, rozmawia Marta Ziarnik

To Pana pierwszy wywiad prasowy. Co takiego się stało, że zdecydował się Pan przerwać milczenie, ponad dwa lata po katastrofie?
– Tu nie chodziło o milczenie, tylko o coś głębszego – o nas i nasze wywrócone do góry nogami życie. To, że dziś z panią rozmawiam, wcale nie oznacza, że ten ból jest mniejszy. Wręcz przeciwnie. Ale zgodziłem się na tę rozmowę, bo chciałbym wreszcie poruszyć kilka istotnych kwestii, o których jednak trzeba mówić. Przed ponad dwoma laty wydarzyła się niezrozumiała katastrofa, w której zginęło aż 96 osób. Dla nas najważniejsza była oczywiście nasza córka Natalia – tak jak dla pozostałych rodzin najważniejszą ofiarą tej katastrofy była bliska im osoba. Ale zginęli też m.in. prezydent, generałowie i politycy. Dlatego ten temat nie jest zamknięty. Zwłaszcza że do dziś władze nie zrobiły niemal nic, by tę sprawę rzetelnie wyjaśnić i zamknąć. Dlatego przyłączam się do tych wszystkich osób, które dokładają olbrzymich starań, by wyjaśnić przyczyny tej katastrofy. W tym kontekście chciałbym podziękować posłowi Antoniemu Macierewiczowi, który ma ogromne zasługi chociażby z tego względu, że robi wszystko, aby ten temat nie został zamknięty i zamieciony pod dywan. I powołana przez niego do życia komisja parlamentarna pokazuje, że już przy odrobinie dobrej woli można wiele zdziałać. W tym miejscu chciałbym jeszcze dodać, że w demokratycznym państwie takie działania powinny być normą. Zastanawiam się więc, dlaczego strona rządowa nie może z tą komisją i jej ekspertami współpracować – chociażby po to tylko, by zweryfikować jej ustalenia, które bez merytorycznego uzasadnienia są ciągle podważane. Obie strony powinny połączyć siły i wspólnie badać ten problem i dyskutować nad nim sprawdzać, czy przedstawiane dotychczas wnioski są trafne itp.

Najpierw potrzeba jednak chęci z obu stron.
– Tak, rozchodzi się o chęci. A te, jak dotąd, obserwuję wyłącznie u współpracujących ze wspomnianą komisją profesorów, w tym m.in. ze Stanów Zjednoczonych. Dlatego postanowiłem polecieć wraz z pozostałymi rodzinami do Brukseli, by wziąć udział w wysłuchaniu, podczas którego prof. Wiesław Binienda, dr Kazimierz Nowaczyk i dr Marek Czachor zabierali głos i by poznać ich osobiście. Ale wyjaśnijmy sobie, że lecąc do Brukseli, nie liczyłem na to, że dojdzie tam do jakiegoś olbrzymiego przełomu. Zdaję sobie bowiem sprawę, że te badania, których podjęli się wspomniani profesorowie, są bardzo żmudne i wymagające wielkiej pracy. I przyznam, że spotkanie i rozmowa z profesorami wywarły na mnie ogromne wrażenie i jestem pełen podziwu wobec tego, co udało im się osiągnąć. Ponadto choć może się wydawać, że to wysłuchanie niewiele zmieniło w sposobie patrzenia Zachodu na kwestię katastrofy polskiego samolotu rządowego, to jednak proszę pamiętać, że kropla drąży skałę. Już dziś widzimy, że coraz więcej polskich i zagranicznych naukowców jest zainteresowanych współpracą ze wspomnianymi profesorami i to jest dla nas – rodzin – pewien promyk nadziei w momencie, gdy podobnego zainteresowania umiędzynarodowieniem śledztwa nie widzimy po stronie rządu.

Gdyby miał Pan wskazać co najbardziej bulwersuje, niepokoi w sprawie katastrofy?
– Kwestii, które mnie zastanawiają i niepokoją, jest wiele. Najbardziej jednak niepojęte jest dla mnie to wielkie, nieograniczone zaufanie naszych głównych polityków do władz rosyjskich i do MAK. Ani ci pierwsi, ani też komisja pani generał Tatiany Anodiny nie wzbudzają cienia zaufania. Wystarczy zagłębić się w historię i prześledzić publikacje dotyczące MAK, by się przekonać, jakiego rodzaju jest to instytucja i że te obawy są jak najbardziej słuszne. Dlaczego więc premier scedował wszystko na rzecz obcych władz i obcych komisji? Dlaczego pozwolił, by to Rosjanie decydowali o tym, co i czy w ogóle możemy dostać, czy się dowiedzieć? Naprawdę nie widzę też powodu, dlaczego ujawnione przez pracujących w Stanach Zjednoczonych naukowców rozbieżności dotyczące katastrofy i jej przebiegu budzą taką agresję wielu osób i środowisk. To są problemy skupione wokół nauk ścisłych, a więc da się je ustalić naukowo. Kto zaś jest bardziej kompetentny, by to zrobić, jak nie ci panowie, którzy cieszą się w świecie opinią świetnych fachowców i za swoje badania otrzymują najbardziej prestiżowe nagrody? Członkowie komisji zespołu parlamentarnego mają związane ręce, gdyż większość materiałów i dowodów – jak choćby w postaci wraku – jest dla nich niedostępna. To samo można powiedzieć o polskiej prokuraturze prowadzącej śledztwo czy o komisji Jerzego Millera. W takiej sytuacji pozostają nam więc tylko nauki ścisłe – w tym m.in. fizyka i medycyna, które mogą pomóc wyjaśnić przyczyny katastrofy. Na podstawie wiedzy, którą do tej pory posiedliśmy, jesteśmy w stanie wiele dzięki tym metodom osiągnąć. To jest tylko kwestia chęci. Chęci sporządzenia protokołu zbieżności i rozbieżności i ustalenia, dlaczego jest tak, a nie inaczej. Chciałbym, żeby tę kwestię badali i ustalili eksperci, a ich ustalenia zostały skonfrontowane. Dziś, w dobie takiego rozwoju techniki, to nie powinno być wielkim problemem. Naukowcy z każdej strony świata mogą się przecież kontaktować ze sobą w e-przestrzeni.

Co Pan – jako ojciec członka załogi – sądzi o tezach, jakoby delegacja leciała do Katynia z przymusu, a w związku z tym prezydent jest tej tragedii winien, bo stworzył „bizantyjski orszak”.
– Powiedzmy sobie jasno. Nikt nikogo do niczego nie zmuszał. Jeśli chodzi o załogę, to przecież była to ich praca – tak jak w przypadku chociażby Natalii, która była stewardesą. Co do zarzutu dotyczącego „bizantyjskiego orszaku”, to polityka nie jest nauką ścisłą i nie chcę się na ten temat wypowiadać. Jedno, co mogę powiedzieć, to – z tego, co opowiadała Natalia – pracownicy lubili latać z prezydentem i jego małżonką, gdyż Lech Kaczyński był osobą spokojną, raczej małomówną i niekonfliktową, podczas gdy pani prezydentowa okazywała wszystkim wielką serdeczność, otaczała ich taką, powiedzmy, matczyną troską i załoga bardzo to sobie ceniła. A to, czy zasadne jest, żeby cała niemal generalicja leciała jednym samolotem, to już jest odrębna sprawa. Nie wiem, po co w to mieszać prezydenta. Przecież są osoby, które za to odpowiadają i one nie zostały dotąd za to pociągnięte do odpowiedzialności. Dlaczego o to obwinia się prezydenta, który nie żyje? Naprawdę tego nie rozumiem.

Wróćmy jeszcze do pytań związanych z tym, co wydarzyło się na Siewiernym. Które szczególnie Pana nurtują? Od kogo oczekuje Pan na nie odpowiedzi?
– Przez te dwa lata wiele rodzin zgłębiło swoją wiedzę z dziedziny samolotów i katastrof, ale ekspertami nie jesteśmy. Dlatego też chciałbym usłyszeć odpowiedź na dręczące mnie pytania właśnie od ekspertów, od osób, które są w stanie merytorycznie, naukowo wyjaśnić mi wątpliwości. Najbardziej zastanawia mnie, jak to jest możliwe, że spadając z tak niskiej wysokości i przy stosunkowo małej prędkości, ten samolot roztrzaskał się w drobny mak. Przecież ten wrak nie wygląda, jakby spadł z kilkunastu metrów. On wygląda jak plastikowa zabawka, którą ktoś rozwalił młotkiem. Chciałbym też poznać wszystkie okoliczności związane z tym, co nastąpiło już po katastrofie, czyli kto tam poleciał, jakie przeprowadził badania i co stwierdził. Tak jak mówiłem, jest to pole do dyskusji dla ekspertów, gdyż to są sprawy w sferze nauk ścisłych. I choć wypowiadam się jedynie we własnym imieniu, sądzę, że wiele rodzin by się zgodziło, iż ciągłe rewelacje i spekulacje nie sprzyjają temu, żebyśmy mogli, na ile jest to możliwe, w spokoju przeżywać naszą żałobę. Jeśli więc udałoby się naukowo rozwikłać część tych rozbieżności, tym lepiej. Praca profesorów z USA rzeczywiście jest nieoceniona. Oni sami podczas rozmów z nami podkreślali, że swoje badania udowadniają w bardzo ostrożny sposób, także z tego względu, że nie mają pełnych danych i dowodów. Niemniej ich pomiary są naprawdę przełomowe. I wydaje mi się, że takie osoby – które w Stanach Zjednoczonych i na świecie cieszą się świetną opinią – nigdy nie pozwoliłyby sobie na jakieś uchybienia, niedociągnięcia i niemerytoryczne wnioski, czy też nie podpisałyby się pod czymś, co jest totalnym nonsensem. Dlatego też chciałbym, by ci, którzy wysuwają wobec ustaleń wspomnianych profesorów jakieś zarzuty (choć nigdy nie słyszałem, by były to zarzuty merytoryczne), odważyli się na bezpośrednią konfrontację z nimi. Nie mogę się wypowiadać w imieniu tych panów, ale sądzę, że zarówno prof. Binienda, jak i Nowaczyk chętnie podejmą się skonfrontowania w dyskursie naukowym wyników swoich badań z innymi naukowcami bądź osobami, które wyrażą taką chęć. A wiemy, jak ważne są w takich sprawach konfrontacje. Wielokrotnie podczas nich okazywało się, że jedna ze stron kłamała. Dlatego też trzeba wreszcie jednoznacznie rozwiać wątpliwości, wyjaśnić te kwestie. Brzoza mogła ściąć skrzydło Tu-154M albo nie. Innych możliwości nie ma. Przy takiej prędkości kawałek oderwanego skrzydła mógł polecieć 111 metrów albo nie. To wszystko jest naukowo do stwierdzenia. Można się przecież posiłkować także innymi katastrofami, by na ich podstawie wyjaśnić niektóre kwestie. Chociażby podczas katastrofy w Lesie Kabackim, do której doszło równo 25 lat temu, samolot wyciął całą aleję drzew, czyli jego skrzydła nie złamały się na pierwszym drzewie (w tym kontekście jeszcze mniej naukowo brzmią informacje dotyczące brzozy w Smoleńsku, łącznie z tym, że zajmujący się tą kwestią mieli problemy z ustaleniem jej grubości. Jeden z ekspertów zaopiniował też, że argument dotyczący brzozy można podeprzeć tym, że ptaki mogą uszkodzić samolot. Jeśli wpadną do silnika – to mogą, ale żeby uszkodzić konstrukcje samolotu? Ptaki o takich gabarytach przestały latać po tym, jak meteor uderzył w półwysep Jukatan…). Podobnie na lotnisku w Katowicach w 2007 roku samolot ściął latarnie na odcinku niemal 900 metrów i pasażerowie wylądowali bezpiecznie. Lub awaryjne lądowanie w Rosji, gdzie – jak informowano – drzewa zamortyzowały uderzenie i nikomu z pasażerów nic się nie stało. W Mozambiku samolot z prezydentem uderzył w zbocze góry z dużą prędkością, a pomimo tego część osób przeżyła. I takich przykładów można przytaczać wiele. Początkowo winą za katastrofę w Lesie Kabackim obarczono załogę. Jednak wysiłek pracujących na miejscu osób i ekspertów pozwolił później wyjaśnić, że w rzeczywistości piloci nie ponosili winy i spisali się naprawdę świetnie, tylko zabrakło szczęścia. Przeczesano dokładnie teren i znaleziono dowody na to, że doszło tam do awarii silników. Wierzę więc, że przy takich chęciach, jakie mają profesorowie Binienda, Nowaczyk, Szuladziński, Czachor i pozostali, którzy zapowiedzieli swój udział w październikowej konferencji naukowej na temat przyczyn katastrofy smoleńskiej, uda nam się dojść do prawdy.

W wyjaśnieniu przyczyn pomóc mogą też sekcje zwłok. Ale z tym jest jeszcze większy problem.
– Kwestia ekshumacji jest dla mnie osobiście bardzo trudnym tematem, wywołującym wiele wewnętrznych sprzeczności. Uważam jednak, że pozostałe rodziny, jeśli taka jest ich wola, powinny mieć prawo decydowania o tym w sytuacji, gdy mają jakieś podejrzenia. I naprawdę niezrozumiałe dla mnie były wypowiedzi ówczesnej minister zdrowia Ewy Kopacz twierdzącej, że sekcje zwłok w Polsce są wykluczone, a następnie kwestia niedopuszczenia do udziału w sekcji Janusza Kurtyki i Przemysława Gosiewskiego przybyłego specjalnie z USA znanego specjalisty w dziedzinie patomorfologii prof. Michaela Badena, który wykonywał m.in. sekcję zwłok prezydenta Johna Kennedy´ego i cara Mikołaja II. Zwłaszcza że taka była wola obu wdów. Pamiętam, jak po katastrofie pani Kopacz mówiła, jak to rosyjscy i polscy lekarze i eksperci ramię w ramię pracowali i nie miały znaczenia chociażby różnice językowe. Także z tego wynika, że nie było żadnych przeciwwskazań do tego, żeby dwie strony pracowały ze sobą. Dlaczego więc w badaniu pana Kurtyki i Gosiewskiego nie mógł uczestniczyć zagraniczny ekspert? Mówiąc też o pani Kopacz, nasuwa mi się jeszcze jedno pytanie. Swego czasu wszędzie lansowana była teza o rzekomej obecności gen. Andrzeja Błasika w kokpicie, która miała niby deprymować pilotów, paraliżować ich. Stwierdzić więc można, idąc tym tropem, że obecność pani minister zdrowia w prosektorium w Moskwie podobnie negatywnie działała na pracę lekarzy. Czyli pod presją mogli popełnić błędy. Dlaczego więc teraz nie pozwala się tego wyjaśnić? Dlaczego nie ma równego traktowania?

Skoro już mowa o gen. Błasiku, czy córka opowiadała kiedykolwiek o przypadkach, w których dowódca Sił Powietrznych wchodził do kokpitu, zajmował miejsce pilota, wywierał presję?
– Pani redaktor, nawet gdyby generał był obecny w kokpicie, i tak nie miałoby to znaczenia dla sprawy. Ale to już zostało wyjaśnione, że nie mógł tam przebywać, gdyż jego ciało odnaleziono w zupełnie innym miejscu. Jednak w pamięci pozostaje ten obrzydliwy sposób, w jaki potraktowano rodzinę pana generała. Powiedzmy też sobie, że generałowie zazwyczaj latali na poligony, i to helikopterami. Także różnica między kokpitem a kabiną pasażerów była w pewnym sensie umowna. Natalia też nigdy o podobnych przypadkach nie wspominała.

Jak Pan odebrał zarzuty strony rosyjskiej, że to piloci Tu-154M doprowadzili do katastrofy, brawurą, brakiem doświadczenia?
– Polscy piloci cieszą się w świecie bardzo dobrą opinią i są w czołówce pod względem techniki i umiejętności. A piloci zajmujący się lotami VIP-ów muszą być najlepsi. Wysuwanie wobec załogi Tu-154M argumentów typu, że mieli za mało wylatanych godzin, jest niesłuszne. Bo proszę pamiętać, że liczy się nie tylko liczba godzin, ale także startów i lądowań oraz warunków, w jakich latali. A ci piloci mieli na koncie loty w naprawdę ekstremalnie trudnych warunkach. Przed tą straszną katastrofą w podobnym składzie lecieli chociażby z misją na Haiti i spisali się naprawdę świetnie, o czym może świadczyć fakt, że gdy wracali o godzinie drugiej w nocy do Warszawy, na lotnisko przyjechał gen. Andrzej Błasik, aby im osobiście pogratulować i podziękować za świetnie wykonane zadanie. Piloci 36. SPLT wielokrotnie lądowali na lotniskach słabo wyposażonych, nieposiadających podstawowych urządzeń, bez których piloci linii pasażerskich na całym świecie nie wyobrażają sobie lądowania – jak chociażby bez ILS-u. Naprawdę różnica pomiędzy lotniskiem chociażby w Heathrow a lotniskiem wojskowym w Smoleńsku jest kolosalna. Każdy pretekst jest jednak dobry, by rzucić oskarżenie. Gdyby piloci byli starsi, to wysunięto by na pewno zarzut, że popadli w rutynę. Skoro byli młodzi, to zarzucono im brawurę. Kolejny zarzut, że załoga nie była zgrana. Przecież to byli młodzi ludzie i świetnie się ze sobą dogadywali. Mało tego, w swoim towarzystwie spędzali także wolne chwile. Jak więc można mówić, że byli niezgrani?!

Sądzi Pan, że kiedykolwiek dostaniemy wrak tupolewa?
– Mam nadzieję, że tak. Pytanie tylko, w jakim on wówczas będzie stanie i czy jeszcze eksperci będą w stanie czegokolwiek się z niego dowiedzieć. Powstanie jednak wtedy jeszcze inny problem, a mianowicie kwestia tego, co z tym wrakiem zrobić – poza badaniami oczywiście. Mówiąc szczerze, to mam bardzo mieszane uczucia, jeśli chodzi o włączenie tego samolotu jako elementu jakiegoś pomnika.

Dziękuję za rozmowę.

Za: Nasz Dziennik, Sobota-Niedziela, 12-13 maja 2012, Nr 110 (4345) | http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20120512&typ=po&id=po21.txt

Skip to content